R. 2016. Teksty z choszczowka.blog.pl

Archiwum 2016

R. 2016
choszczowka.blog.pl
Znowu minął rok
W telegraficznym skrócie, w imieniu ośmioosobowej, reprezentatywnej z uwagi na wiek i płeć, grupy balujących, informuję, że Sylwester w "Dzikim Zakątku" jest godny polecenia. Dowód podstawowy - ośmiogodzinna udana zabawa.
Argumenty szczegółowe: po pierwsze, niezła, pracowita  orkiestra, realizująca swe zadanie w naprzemiennym cyklu - 45 minut muzyki i 15 minut przerwy; po drugie, smaczna, bogata kuchnia, serwująca satysfakcjonujące ilości i różnorodności kulinariów; po trzecie - sprawna, uprzejma obsługa - błyskawicznie zmieniająca zastawę i uzupełniająca w miarę potrzeby zawartość bufetu; po czwarte - udany pokaz fajerwerków po północy -  nie tylko zresztą ten zaserwowany bezpośrednio balującym, ale i ten, który zafundowali mieszkańcy okolicznych posesji, czyli dobrze widoczny z tarasu „Dzikiego” spektakl „Choszczówka wita Nowy Rok”.  Na koniec argument najważniejszy - mili towarzysze zabawy.
To by było na tyle, jeśli chodzi o pozytywy. Teraz będzie o niedoróbkach, dla dobra kolejnych pokoleń żegnających w „Dzikim” Stary i witających Nowy Rok.
Po pierwsze, przydałby się większy wysiłek dekoracyjny adekwatny do imprezy, czyli wystąpił „deficyt serpentyny i baloników”; po drugie - orkiestra mogłaby zaserwować trochę więcej klasyki muzyki tanecznej, czyli moja grupa wiekowa odczuła „deficyt tanga i walca”; po trzecie, warto pamiętać o tym, że świece  się wypalają i trzeba je wymieniać na nowe, czyli wystąpił „deficyt oświetleniowy”;  po czwarte, toalety lubią, jak personel też do nich zagląda, z mopem i środkami czyszczącymi w ręku, czyli mieliśmy „deficyt czystości”. Na szczęście, po interwencji, deficyty trzeci i czwarty zostały usunięte. W sprawie muzyki nie interweniowaliśmy, jako że uważamy, że artystom trzeba dać swobodę twórczą.  
Plusy przeważyły minusy. I znaczna to była przewaga. Bawiliśmy się ochoczo. Jedliśmy i tańczyliśmy. W kominku buzował ogień. Choinka przypominała minione Święta. Szampan o północy smakował. Życzenia były szczere. A wspólne wyśpiewanie, że „Mija rok” , czyli w miarę harmonijne wykonanie jednej z ulubionych piosenek moich kochanych „Czerwonych Gitar”, skutecznie zwiększyło mój poziom sylwestrowego entuzjazmu. Skuteczniej nawet niż szampan.
„Mija rok, dobry rok.
Z żalem dziś żegnam go.
Miejsce da nowym dniom
Stary rok, dobry rok”.
I jeszcze dwie bardzo ważne kwestie: Pan Szatniarz był szybki i uprzejmy, a droga powrotna do domu krótka.
„To był rok, dobry rok.
Z żalem dziś żegnam go.
Miejsce da nowym dniom
Stary rok, dobry rok”.
6.01.2016
Choszczówka w śnieżnej aurze
Zawiało nas na biało, ale na szczęście nie zasypało. Choszczówka wypiękniała w mgnieniu oka. Ptaki ożywiły się wokół karmników. Koty tudzież. Wokół ptaków. W wolnej chwili śledzę kocie wędrówki po dachach, jako że jak nawet kot czmychnie, to i tak pozostawia ślady swojej ścieżki. Chyba, że śnieg mocno poprószy i wszystko pochłonie.
W Dzikim Zakątku ruszyła wypożyczalnia biegówek i kto może biega po leśnych drogach. Ponoć w tym roku szlaki są doskonale pokryte śniegiem i jeżdżenie po nich to sama przyjemność. Nie wiem, nie próbowałam. Opieram się na opiniach tych, co szusowali i są zachwyceni.
W Dzikim można też zafundować sobie trzydziestominutowy kulig. Zaprzęg konny, sanie, saneczki i lasy do dyspozycji za jedne 30 złotych od osoby. Niestety musi się zebrać 10 osób, albo trzeba więcej zapłacić.
Już drugi rok przymierzam się do tej możliwości. Kiedy w zeszłym roku osiągnęłam stan gotowości, śnieg zaczął topnieć. Ciekawe, jak mi się to uda w tym roku.
A poza tym wszystko w porządku. Pociągi nadal zatrzymują się na stacji Choszczówka. Te co zawsze, nowych nie przybyło. Sklep na Kłosowej nadal zamknięty. Ogłoszenia; „Sprzedam” , „Wynajmę” wiszą na tych samych, co i wcześniej, posesjach. Mieszkańcy w weekendy tłumnie po lesie spacerują. W dni powszednie są prawie niewidoczni, jako że spiesznie do domów przemykają. Dziki, tym razem o prawdziwe dziki mi chodzi, a nie o Dziki Zakątek, co i rusz wyskakują zza krzaków. Zwłaszcza wieczorowo-nocną porą. Na placu zabaw pusto. Z reguły pusto, bo czasami pojawiają się młodociani użytkownicy. Za to na siłowni,z tym placem skorelowanej,żywej duszy póki co nie ma, a w związku z tym: hulaj dusza bez kontusza.  
24.01.2016


Choszczówka à la miasteczko. Bez entuzjazmu z okazji końca karnawału
Ostatnio było o Choszczówce euforycznie. Karnawałowo. Dzisiaj proponuję przypomnienie moich nieco odmiennych refleksji. Może kogoś zdenerwuję i stanie w obronie Choszczówki. A zatem, z okazji końca karnawału, będzie posępnie i krytycznie. 
Stolicy się tu nie czuje. Jest co prawda  górujący nad peronami stacji PKP napis Warszawa – Choszczówka, ale na tym w zasadzie stołeczność się kończy. Cała reszta z wielkomiejskością niewiele ma wspólnego. Nieodśnieżane ulice. Brak porządnych miejsc parkingowych przy dworcu PKP. Brak przystanku autobusowego przy tymże dworcu. MZK i PKP żyją w innych światach. Wrogich sobie światach. I nie chcą mieć ze sobą nic wspólnego.
Budownictwo w założeniu i w realizacji niskopienne. Od jakiegoś czasu krążą jednak pogłoski, że lada moment się to zmieni. Będą bloki. Są już ponoć wydane urzędowe zgody.  Drżą właściciele niskich domków wyobrażając sobie nowe, wyrośnięte ponad miarę,  sąsiedztwo.
 – Pani widzi te cienie kładące się na naszych ogródkach? – pyta sąsiadka sąsiadkę.
A żeby tylko cienie. W okna nam będą zaglądać. Śmieci do ogródków wrzucać – odpowiada sąsiadce sąsiadka.
Architektura tego, co już zbudowano zróżnicowana, od Sasa do lasa.  Można znaleźć wszystkie style i całą masę domostw bez stylu. Konsekwentnie poprzeplatane.  Jak ktoś lubi miszmasz, ma co podziwiać.  Są też budynki – ruiny. Materiał dla poszukiwaczy skarbów i okazji. Wszystko pogrodzone, a jak się dało – to również pozasłaniane. Różnorodne płoty, parkany, mury – miszmasz stylów w tym zakresie również zapewniony.
Wąskie, zaniedbane uliczki. Niektóre o zagadkowych nazwach: Kłosowa – ale pola, ze ścielącymi się od obfitości ziaren zbożami, nie uświadczysz;  Piwoniowa – konia z rzędem, kto znajdzie przy niej jakieś ładne kwiatowe ogrody, Na Przełaj –  być może chodzi o na przełaj do nikąd,  Jabłoni - a gdzie te sady, Chlubna – i czym się tu chełpić, chyba, że wiecznym błotem, Zawiślańska – no faktycznie do Wisły stąd daleko,  Pstra – raczej szara, Tapetowa – jeśli jest tu gdzieś wytwórnia tapet, to głęboko ukryta, Łuczywo – rzeczywiście przydałoby się, by oświetlić sobie drogę po zmroku,  Widna – tylko gdzie te latarnie. Na wszystkich tych uliczkach, niezależnie od nazwy, obowiązuje zasada podwyższonej czujności: patrz obywatelu pod nogi, wertepów, kałuży, błota, psich kupek i innych tego typu pułapek w bród.  Nomen omen – zdarza się, że trzeba te uliczki w bród pokonywać.
Jest, ciągle jeszcze jest, dużo przejść na skróty, przez zarośnięte krzakami i chwastami działki.  Świetna okazja do ćwiczenia cnoty odwagi. I do weryfikacji stanu polskiej przestępczości.  No i co najważniejsze, z każdego miejsca jest w Choszczówce tuż… tuż do lasu. Randka w ciemno z dzikami murowana.  I to niekoniecznie w lesie. 
Nie ma na Choszczówce bazarku ani warzywniaka, nie ma autobusu podjeżdżającego pod dworzec; nie ma porządnej przychodni lekarskiej;  nie ma publicznego przedszkola i publicznej szkoły podstawowej, nie ma ścieżki rowerowej wzdłuż Piwoniowej i Mehoffera, nie ma schodów pozwalających dostać się na nasz wspaniały wiadukt itd., itd.  A w dodatku pociągi jeżdżą za rzadko, zwłaszcza w weekendy.  Prawdziwa dziura.
Czy brzmiało to wystarczająco, jak na koniec karnawału, ponuro? Coś mi się zdaje, że nie bardzo.  Pewnie dlatego, że Choszczówka, mistrzyni afirmacji, cały czas szeptała mi do ucha, że po pierwsze - bloków nikt nie zbuduje, bo mu na to nie pozwolimy; po drugie - architektura nie jest od Sasa do lasa, tylko eklektyczna;  po trzecie - nazwy ulic są w porządku, a w każdym razie ładnie brzmią; po czwarte - niepubliczne placówki szkolne i przedszkolne są lepsze od publicznych; po piąte -  okoliczne dziki to najlepsi przyjaciele człowieka; po szóste - nikt nikogo do chodzenia na skróty przez krzaki nie zmusza, a poza tym trzeba wierzyć w efektywność resocjalizacji; po siódme - patrzenie pod nogi w czasie kroczenia uliczkami Choszczówki  to dobre ćwiczenie dla oczu; po ósme - na dworzec PKP zawsze można dojść piechotą, w końcu tu u nas wszędzie jest blisko, nie mówiąc już o tym, że chodzenie jest zdrowsze od sterczenia na przystankach w oczekiwaniu na autobus. Co do wiaduktu – to jak komuś zależy, by się na nim znaleźć, to zawsze może sobie przystawić drabinę. I popatrzeć z góry na nasze miasteczko. Z zachwytem, koniecznie z zachwytem. 
A w dodatku autobus 176 będzie odjeżdżał z naszej Choszczówki co 20 minut, a nie jak dotąd co pó
7.02.2016

Kapela ze Wsi Warszawa na wsi Choszczówka
Było tłumnie. W końcu nie byle kto wysiadł na Przystanku Choszczówka, jeno Kapela ze Wsi Warszawa. Nasi ci oni, nasi. I tak oto w Dzikim Zakątku zagościł folk. Znakomity folk. Polski, mazowiecki, bez granic. Jak kto woli.
Wysiedli na Przystanku z rana. Niestety ja tego nie widziałam na własne oczy, ale jak tu nie wierzyć sąsiadom. Od rana w Dzikim trwały warsztaty rytmu i białego śpiewu, stanowiącego ponoć podstawę pieśni z regionu Mazowsza. Jeśli chodzi o biały śpiew to mam wrażenie, że nieświadoma, co czynię, niejednokrotnie go już praktykowałam. Na warsztatach nie byłam, ale Cioteczka Wikipedia wyjaśniła mi ochoczo, że ten rodzaj śpiewu, zwany jest też „śpiewokrzykiem”. Ważne jest natężenie dźwięku i przenikliwość. Coś wspaniałego. Myślisz, że krzyczysz, a okazuje się, że śpiewasz. Trzeba tylko szeroko otwierać gardło. Usta chyba też.
Warsztat ze śpiewu prowadziła Magdalena Sobczak – Kotnarowska,   a różnicowania dźwięków pod względem długości i kładzenia akcentów nauczał akademik Piotr „Stiff” Stefański, z Akademii Rytmu. Kto miał czas i ochotę - skorzystał. I z pewnością nie żałował. Kto nie skorzystał, może by i nie żałował, gdyby nie zobaczył próbki możliwości prowadzących warsztaty, jaką nam zafundowali na początku koncertu. Powstała swoista uwertura do koncertu właściwego, w której trochę inaczej niż w operze, aktywny udział wzięła publiczność. Na polecenie Mistrza „Stiffa” wstaliśmy, a potem tupaliśmy, z nogi na nogę rytmicznie przestępowaliśmy, rytm wybijaliśmy, akcentowaliśmy, głosy wydawaliśmy, a nawet śpiewaliśmy, na „biało” pod kierunkiem Mistrzyni Magdaleny Sobczak – Kotnarowskiej. A wszystko ochoczo, z prawdziwym przytupem. Zresztą, kto by się odważył przeciwstawić Mistrzowi „Stiffowi”. W pełni ulegliśmy jego charyzmie, rytmowi i białemu śpiewowi. Kolejność wyliczanki przypadkowa.  
A to był przecież dopiero wstęp do koncertu. Muzyka okazała się przednia. Instrumentów nie sposób wyliczyć, a tym bardziej opisać. Ja w każdym razie nie potrafię. Potwierdziło się, że siłą Kapeli są koncerty. Wszystko brzmiało świetnie, a entuzjazm artystów nie mógł nie porwać nawet tych najbardziej opornych. Jeśli muzycy z kapeli tak zawsze, nie tylko na początku roku, dają z siebie wszystko, to podziwiam kondycję. I pań, i panów. Dobrze się słuchało. Dobrze się w rytm muzyki kiwało. A i rozmarzyć się było można. I wzruszyć. I lęki poruszyć, jako że, a nuż, „Bendzie wojna”. A przy tym oko też było na czym zawiesić. I nie myślę bynajmniej o wspaniałym płotku dekorującym  scenę. Nawet „nowatorskie” ławki bez oparcia dało się przeżyć. Choć w przyszłości będę polować na krzesło lub siadać przy ścianie, by dać wsparcie memu steranemu kręgosłupowi. Swoją drogą, gdyby nie opisana wyżej rytmiczna, rozgrzewająca mięśnie, gimnastyka na wstępie, byłoby trudniej wysiedzieć.
Potrzebę ławek tłumaczy siła potrzeb kulturalnych i ludycznych mieszkańców Choszczówki. Jak tak dalej pójdzie, to będziemy musieli halę widowiskową w czynie społecznym zbudować.  
No i zapomniałabym. Było na bogato. Mnóstwo bębnów, ale nie o bębny chodzi. Było stoisko z płytami, winylowymi też. I BOK się reklamował. I jeszcze coś było, ale trudno się było docisnąć. I w efekcie nie wiem, co to było. Może przy następnym koncercie się dowiem? Bo następny będzie, i to 1 kwietnia - jak ogłosił Prezes Błażej Małczyński.  
Ważne! Do bufetu dało się docisnąć. I piwo, jak zwykle, podwyższyło poziom dobrostanu, nie tylko, mam nadzieję, mojego.  
Na Przystanku grali i śpiewali: Sylwia Świątkowska, Ewa Wałecka, Magdalena Sobczak – Kotnarowska, Paweł Mazurczak, Piotr Gliński i Maciej Szajkowski (o ile dobrze rozpoznałam i dobrze zapamiętałam. Za błędy identyfikacyjne z góry przepraszam).  Za wspaniały koncert dziękuję.
22.02.2016

Garażówki na Choszczówce
Od jakiegoś czasu snuje mi się po głowie myśl: A gdyby tak wiosną urządzić na Choszczówce wyprzedaż garażową, a jak kto woli garażówkę?  Amerykanizacji ciąg dalszy? Niekoniecznie, bo wyprzedaże rzeczy używanych i u nas były, np.  w latach 80.
Amerykanie rozstawiają swoje towary w garażach lub przed wejściami do domów. Pozbywają się w ten sposób skutecznie używanych mebli, książek, zabawek i różnych durnostojek. Też bym się chętnie pewnych dóbr pozbyła, a pewne być może nabyła.
W Warszawie takie rzeczy się robi. Na stronach warszawa.nasze miasto.pl przeczytałam, że w 2015 roku było kilka takich lokalnych „garażówek nie w garażu”, czyli  wyprzedaży pod gołym niebem. Forma nieco inna niż w Ameryce. Po prostu znajduje się jakąś przestrzeń i na niej rozstawia swoje stragany, w sposób mniej lub bardziej zorganizowany.
Niestety taka postać handlu, dość anonimowa, grozi zaśmieceniem terenu, ot słowiańska natura,  więc potrzebny jest odpowiedzialny organizator. Tylko gdzie takiego znaleźć? Altruistę i w dodatku ze zdolnościami logistycznymi? Może jednak pomysł amerykański lepszy? Wyższość kultury indywidualistycznej nad kolektywistyczną?
Warto by nawet pieniądze z wyprzedaży przeznaczyć na jakiś wspólny szlachetny cel, czyli zrobić wspólną skarbonkę. Nie znam niestety przepisów regulujących takie nietypowe kwesty. Co prawda, dość często znajduję w skrzynce na listy kartki z informacjami o zbiórkach rzeczy używanych na cele charytatywne i chętnie biorę w nich udział,  ale jedno drugiemu nie przeszkadza. Garażówki czas zacząć, chciałabym zakrzyknąć. Ale jak zacząć i z kim, jeszcze nie wiem.
Sąsiadka, z którą podzieliłam się pomysłem o "garażówce na Choszczówce" nie okazała entuzjazmu, ani krztyny, i orzekła miażdżąco: Rzeczywiście. Tego nam tylko brakowało.
1.03.2016

Idealne miejsce na ambitne graffiti
Pomysł stary, ale, moim zdaniem, jary. Coś należałoby zrobić z naszym wspaniałym przejściem podziemnym na naszej wspaniałej stacyjce Warszawa - Choszczówka.  
Pisałam o tym już wcześniej, ale nic się od tego czasu nie zmieniło. Co i rusz, jakiś artysta, miejscowy lub przyjezdny (albo raczej: przejezdny),  zostawia ślad na ścianach przejścia.  Potem jest wielkie zmywanie, czasem malowanie. I od nowa: mazanie, zmywanie, mazanie, zmywanie …. Zabawa trwa. I niezależnie od fazy - ładnie nie jest.
Myślałam, że można by: „(…) kupić miejscowym dzieciakom i młodzieży dużo farby, pędzle i pozwolić na kontrolowany akt wandalizmu, czy, jak kto woli, na twórcze zagospodarowanie przestrzeni” Pisałam: „Marzą mi się namalowane na ścianach stragany z owocami i kwiatami, okienko kasy i stojący obok zawiadowca stacji, wejście do kafejki dworcowej i co tam się jeszcze da. Nie ryzykowałabym jedynie malowidła przedstawiającego wejście do toalety, bo ktoś gotów to potraktować zbyt dosłownie”. 
Nie znam się na prawach własności i nie wiem, czy rzeczywiście można coś sensownego z naszym przejściem pod peronami zrobić, bo nie wiem, kto musi na to wyrazić zgodę.  Ale są pewnie tacy, co wiedzą, więc proszę, niech powiedzą.
Swoją drogą to idealne miejsce na legalne graffiti. Ambitni grafficiarze legalności nie cenią nadmiernie, ale czasami dają się skusić. 
7.03.2016

Pamięci Eugenii Anny Wesołowskiej
To była ogromna frajda, kiedy odkryłam, że moimi najbliższymi sąsiadkami będą trzy Anie. Ania z naprzeciwka, Ania zza ściany i Ania zza płotu. Tak je nawet wpisałam do telefonu. Każda inna, a wszystkie wspaniałe. Był czas, że z okazji lipcowej Anny wszystkim kupowałam takie same prezenty, np. trzy broszki, każda nieco inna, bo do innej solenizantki adresowana. Przywoziłam z wakacji takie same drobiazgi, a jak zaczynał się sezon ogródkowy, to nie wyobrażałam sobie werandowej inauguracji bez moich sąsiadek.
Różne były koleje naszej podwórkowej wspólnoty. Kawki, herbatki, ploteczki. Czasem udawało się spotkać w pełnym składzie, czyli w kwartecie, częściej w tercecie lub duecie. Czasami w gronie jeszcze większym, bo i z Marzeną, najmłodszą w naszym sąsiedzkim teamie. Wspólne wyprawy wiosenne po kwiaty do ogródka i do skrzynek. Odgarnianie śniegu. Odchwaszczanie. Wystarczyło, że jedna z nas zaczynała coś robić, za chwilę miała asystę. No, a potem, jak tu nie wypić wspólnej kawy i odrobiny koniaku. Niezapomniana wspólna wizyta u kosmetyczki, po której wyglądałyśmy … na pewno inaczej niż przed wizytą. Wyprawy do sklepu z używanymi ciuchami przy Henrykowskiej. Zakupy u pani Ali, w spożywczym przy Kłosowej. Za każdym razem było tak sympatycznie, że stwierdzałyśmy, że musimy się spotykać częściej, regularniej, co najmniej raz w tygodniu, raz u jednej, raz u drugiej, po kolei. Udawało się przez jakiś czas zachować ten rytuał, a potem coś wypadało i trzeba było zaczynać od nowa.
A teraz jednej Ani już nie będzie. Zmarła ósmego marca. Eugenia Anna Wesołowska. Przeszło dekada wspólnego podwórka i przeszło dekada czegoś więcej niż sąsiedztwo.  
Ania, czyli Pani Profesor Eugenia Anna Wesołowska, to taka nieoczekiwana, dodatkowa, gratyfikacja, jaką otrzymałam od życia w związku z przeprowadzką na Choszczówkę. Nie mogłam sobie wymarzyć lepszego sąsiedztwa. Ona też tak czuła. Bardzo często wspominała, że cieszy się, że tu mieszka, bo ma nas, sąsiadów. Poznałam wspaniałą, niezwykle interesującą kobietę. Ciepłą, z poczuciem humoru. Dobrą, pogodną. Wiele przegadanych godzin. Lubiłam słuchać jej wspomnień, ale lubiłam też ploteczki ze świata akademickiego. Zwłaszcza, że znałyśmy po części tych samych ludzi nauki. Przez jakiś czas bawiło nas sprawdzanie, kto  ma ile lat, rzecz jasna, w celu udowodnienia, że na tyle nie wygląda, tylko na mniej, a częściej na więcej. Ania wyciągała stosowne leksykony, różne: Who is who? I sprawdzałyśmy.
Poznałam różne Anie. Ta pierwsza, lekko mnie z początku onieśmielająca Anna, profesor zwyczajny, kobieta aktywna naukowo i dydaktycznie, ciągle w rozjazdach, jako że pracowała na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu i w Wyższej Szkole im. Pawła Włodkowica w Płocku. Prowadziła jeszcze wtedy samochód. I miała w sobie tyle werwy, że trudno było uwierzyć, że jest to kobieta po siedemdziesiątce. Anna oficjalna, Pani Profesor, w mundurku, czyli w stosownym kostiumie i w eleganckiej bluzce, najczęściej białej. Obłożona książkami i notatkami. Wyjeżdżająca na konferencje, publikująca. Dumna z udanych doktoratów swych podopiecznych. Ciesząca się ukończeniem książki o Pawle Włodkowicu, zadowolona z wydaniem kolejnych numerów "Edukacji Dorosłych”. Pani Profesor starannie sprawdzająca prace egzaminacyjne swoich studentów. Klasyfikowanie, tak to nazywała, traktowała bardzo serio. Lubiła swych uczniów. Szanowała tych, co studia musieli łączyć z pracą.
I Ania druga. W stroju z lekka niedbałym, pracująca w ogródku, wynosząca śmieci, sprawdzająca, czy listonosz już coś wrzucił do skrzynki, zapraszająca na lody, na brydża, ciągle odkładanego na później.  Ania ciesząca się każdym wschodzącym kwiatkiem, pierwszymi listkami na krzewach, zakwitającym bzem. Uśmiechnięta, taka do przytulania.  I do pogadania. Pamiętam, jak dopraszałam się, aby pokazała mi, jak wyglądała w młodości. I pewnego dnia wyciągnęła album i ujrzałam sympatyczną  dziewczynę – młodą kobietę. Wszystko się zgadzało. Nigdy natomiast nie pokazała mi kryminałów, które ponoć kiedyś „popełniła”. Wyprosiłam natomiast do przeczytania dwie jej powieści. Obie z wątkami autobiograficznymi. Pierwszą - wspomnienia stron  rodzinnych, domu, rodziców, krewnych.  I drugą - niezwykle wzruszająca opowieść o relacji matki i córki, o wychowaniu, o ich wzajemnej miłości.
Ania bardzo często wspominała dzieciństwo, Wereszczyn, gdzie obok siebie żyli zgodnie (tak Ania o tym mówiła) Polacy, Ukraińcy i Żydzi, gdzie były trzy świątynie: kościół rzymskokatolicki, cerkiew prawosławna oraz bożnica. Z dumą podkreślała, że to jedna z najstarszych miejscowości na wschodzie Polski. I dodawała, że to Gród Czerwieński. Nie byle jaki. Mówiła, że miała bardzo dobre dzieciństwo, kochanych mądrych rodziców. Wspominała swego dziadka Kaczyńskiego. Swoją babcię. Swoich braci i siostrę. Piękny drewniany dom. Ogród. Lasy. Żydowską rodzinę mieszkającą obok. To były takie piękne dziewczyny – mówiła. Szczęśliwe dzieciństwo zostało przerwane okrutną wojną. Niemcy dokonali pacyfikacji wsi. Wymordowali Żydów, nie tylko z Wereszczyna, ale i z innych pobliskich miejscowości. Obrazy tej zbrodni na zawsze zostały w pamięci Ani. Opowiadała i miała łzy w oczach. Wymieniała z imienia i nazwiska swoich żydowskich sąsiadów, których ciała wrzucono do studni w Wereszczynie.  Nie chciała zapomnieć. W tym samym roku, jeśli dobrze pamiętam opowieść Ani, wybuchła epidemia duru brzusznego i tyfusu. Jedną z jej ofiar był ojciec Ani. Zaraził się tyfusem i zmarł po krótkiej chorobie. 
Po wojnie też nie było łatwo.  Ania wspominała stancję u wujka w Lublinie, szkołę średnią, pierwszą pracę nauczycielską w szkole wiejskiej. Był rok 1946, a ona niewiele starsza od swoich uczniów. Potem było małżeństwo, macierzyństwo, studia w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Krakowie, uwieńczone magisterium z filologii polskiej, a wszystko to połączone z pracą zarobkową. Prawie 30 lat Ania przepracowała jako nauczycielka w szkołach podstawowych i średnich. No i w końcu nadszedł ten moment, w którym udało się Ani połączyć swoje dwie największe pasje: dydaktykę i naukę. Z racji pracy naukowej zaczęła wyjeżdżać za granicę. Mile wspominała pobyt w Paryżu, w Rosji. Wspaniale kreśliła sylwetki poznanych tam ludzi, swych przyjaciół.  Zawsze powtarzała, że bardzo wiele zawdzięcza innym ludziom. Powtarzała: ludzie są dobrzy.
Bardzo ważna była dla niej rodzina, najbliżsi: córki, zięć, wnuk i jego żona, prawnuk. Z dumą mówiła: Ty wiesz, że ja mam już prawnuka.  Nie musiała mówić, jak bardzo są jej potrzebni i jak bardzo ich kocha, bo i tak wiedziałam, że tak jest.
Nie wiem, jak było wcześniej, ale w tym okresie, gdy zamieszkałyśmy po sąsiedzku, Ania spędzała wakacje bardzo aktywnie. Lubiła podróże. O jednej z ostatnich wypraw Ani, do Portugalii, będą mi już zawsze przypominać otrzymane od niej w prezencie sympatyczne, zdobiące moją kuchnię, akcesoria  z kogutem z Barcelos. Szalenie dumna była z zaliczenia jachtowego rejsu wzdłuż wybrzeża Chorwacji. Odbyła tę wyprawę swego życia, bo tak ją określała, w towarzystwie swych córek, Ewy i Zyty oraz zięcia. Z tej czwórki, cytuję za Anią, co najmniej dwie osoby umiały żeglować.  I pływać. Wakacje to także sanatorium w Druskiennikach, do którego wyjeżdżała z córką Zytą, a przede wszystkim dom na wsi, na Lubelszczyźnie, gdzie w bliskości swej wsi rodzinnej odpoczywała w gronie najbliższych. 
Czego nie udało się Ani załatwić na tym świecie? Pewnie wielu rzeczy, ale taki już nasz ludzki los.  Bardzo żałuję, że nie zdążyła napisać książki o swoim kochanym Wereszczynie. Planowała, ale zabrakło najpierw czasu, potem zdrowia.  Ostatnie lata, lata choroby, były bardzo trudne, dla Ani, dla jej bliskich. Ale i w tym okresie zdarzały się dobre chwile.  I je będę też pamiętać.
W poniedziałek pogrzeb Pani Profesor. Później powrót i ciemne okna w domku naprzeciwko. Już bez Ani. Smutne, trudne godziny. Będziemy wspominać Anię, z obowiązkowym kieliszkiem ukochanej przez nią metaxy. Piszę te słowa i słyszę głos Ani: Nie „metaksy”, tylko „metachy”. Co najmniej 5-gwiazdkowej.  
Eugenia Anna Wesołowska - ur. 8.11.1929 roku w Wereszczynie. Pracę doktorską obroniła w 1977 r. Pracowała w Instytucie Programów Szkolnych w Warszawie, początkowo jako sekretarz naukowy, później jako kierownik Zakładu Kształcenia Dorosłych. Kolejne miejsce pracy to Instytut Pedagogiki Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. Była kierownikiem Zakładu Pedagogiki Porównawczej i Edukacji Ustawicznej, współtwórczynią Akademickiego Towarzystwa Androgogicznego, inicjatorką wydawnictwa „Edukacja Dorosłych” i serii „Biblioteka Edukacji Dorosłych”. Stopień naukowy doktora habilitowanego otrzymała W 1991 r., a tytuł naukowy profesora - w 1996 roku.  W ostatnich latach pracowała w Wyższej Szkole im. Pawła Włodkowica w Płocku. Jest autorką 12 książek, pod jej redakcją ukazało się 21 prac zbiorowych, opublikowała ponad 130 artykułów.
13.03.2016
Stało się. Co się stało? I czy dobrze się stało, czy źle?
Nowy numer Naszej Choszczówki bardzo mnie cieszy. Jak zwykle czytam od deski do deski. To przecież moja ulubiona gazeta.
Zaczynam od pierwszej strony. Oglądam oblicze świeżo wybranej Pani Burmistrz Białołęki; czytam, że nasza gazeta jest w potrzebie i warto na jej konto przekazać 1% podatku od swojego dochodu, czego nie omieszkam uczynić; cieszę się, że będzie zaktualizowana strona internetowa Olimpiady Sportowej w Choszczówce; oglądam reklamy, o które coraz trudniej; odczytuję życzenia świąteczne.
Strona druga. Mój wzrok przyciąga hasło: Obwiniaj się do woli. W pierwszej chwili myślę, że to apel do mego sumienia, w końcu zbliża się Wielki Tydzień, ale nie, to zachęta do zakupów w sklepie z winami w Forcie Piontek (swoją drogą myślałam, że on, czyli Fort, już się Piontkiem nie nazywa).  Czytam dalej. Znajduję oświadczenie niezależnych radnych dzielnicy Białołęka związane z "kryzysem władzy" w naszej dzielnicy. Jest też informacja o rozpoczęciu przez pana Filipa Pelca batalii o rowery, czyli o więcej stacji Veturilo na Białołęce. Na sam koniec oglądam z podziwem fotografię lokalnego basenu, czyli imponującej kałuży na Brzezińskiej.
Na stronie trzeciej odkrywam tekst Agnieszki Wróblewskiej o naszych wspaniałych, nie do przecenienia, miejscowych kreatorach kultury, czyli o twórcach Przystanku Choszczówka. W pełni podzielam.
Kolejna czwarta już strona skłania mnie do refleksji: zapisać się, czy nie zapisać, do chóru Towarzystwa Śpiewaczego Avanti? Zaproszenie jest, a ja w końcu mam za sobą nie byle jakie osiągnięcia w chórze szkolnym. Co prawda, dawno to było, ale zawsze. Niestety, podjęta przeze mnie próba odśpiewania zapamiętanej z tamtych czasów pieśni Piękna nasza Polska cała, skutecznie mnie od pomysłu zgłoszenia się do Avanti odwiodła. Lepiej natomiast wypadła moja przymiarka do propozycji wyprzedaży garażowej na Choszczówce. Sama o tym jakiś czas temu myślałam i pisałam, więc w to mi graj. Zaktywizuję się, prawie na pewno.
Strona piąta też ciekawa, skoncentrowana wokół lokalnych ruin: ruiny pierwszej, którą wykreował upływ czasu, historia, czyli interesujący tekst o kamienicy przy Fletniowej 2 i ruiny drugiej, którą wykreowali projektanci i wykonawcy remontu ulicy Raciborskiej, czyli tekst o rozjechanym poboczu tej,  jakby nie było, ważnej, być może nawet głównej, ulicy naszej Choszczówki.
Strona szósta to lista projektów zgłoszonych do Budżetu Partycypacyjnego 2017. Z góry można przewidzieć, które projekty mogą  liczyć na moje szczególnie gorące poparcie. Zainteresowanych informuję, że są to, w porządku arytmetycznym, projekty 1, 2, 3, 7, 24 i 41. Prawda jest jednak taka, że wszystkie projekty na tej liście są wartościowe, przemyślane i szkoda, że nie ma na nie pieniędzy. Swoją drogą, może by ten słup ogłoszeniowy zafundować Choszczówce, np. z pieniędzy zebranych w trakcie czerwcowej garażówki?
Kolejne strony, siódma, ósma, dziewiąta, a także jedenasta, to strony kulturalno-oświatowe, idealne do czytania i poszukania siebie na fotografiach. Jest o Przystanku Choszczówka,  o ideałach społeczeństwa obywatelskiego, o akcji humanitarnej w Mentis, o Białołęckim Festiwalu Książki Dziecięcej i Młodzieżowej, o Wielkanocnej Pomocy Sąsiedzkiej, o akcjach Klubu Sporteum i o niezwykle skutecznych poczynaniach Galerii B.S. Dzieje się dużo na naszej Choszczówce, myślę z satysfakcją, oj dużo.
Strona dziesiąta i dwunasta to stałe kąciki porad, do których się przyzwyczaiłam i na które czekam z zainteresowaniem: pani Nina Kuczyńska pisze  o podatkach, pani Justyna Gładyś o ubezpieczeniach, a pani Agata Tarasek udziela wskazówek weterynaryjnych. Są też porady kulinarne autorstwa Małgorzaty Lachowicz. Przepis na kiełbasę obiecujący.
Strona dwunasta, finalna. Robi mi się smutno, że to już koniec lektury. Jeszcze tylko rysunkowy felieton Okiem Dudka, jak zwykle trafny i zabawny. No i Felieton jak … najbarciś kulturalny. Zostawiłam go na sam koniec i oto doznaję wstrząsu.
Autor żegna się z nami, czytelnikami i sąsiadami. Pisze o swoim rozczarowaniu: „Zawsze mi się wydawało, że pisząc, czyli wychodząc trochę z mojego aktorskiego podwórka, mogę powiedzieć coś od siebie. Coś co nie będzie tekstem napisanym przez innych, ale będzie osobistą wypowiedzią na temat otaczającego mnie świata”. I dalej: „Dzisiaj wiem, bo zwrócono mi na to uwagę, że gdy w moich felietonach pojawiają się wątki polityczne, gdy zbyt otwarcie wyrażam swoje poglądy, budzę kontrowersje i takie teksty nie są mile widziane na tych łamach”. Potem jest smutne, takie jakieś zrezygnowane, nie w stylu pana Barcisia, przywołanie maksymy Kazimierza Dejmka: „d*pa jest od s**nia, a aktor od grania”. Że to niby czas najwyższy, by tę maksymę wziąć sobie do serca. W końcówce są podziękowania: redakcji za lata współpracy, czytelnikom za to, że czytali.
Moja pierwsza reakcja to szybki powrót na pierwszą stronę gazety, czy to aby nie żart primaaprilisowy. Jednak nie, myślę. Musiało stać się coś, co zabolało, wywołało sprzeciw i zadecydowało o rezygnacji Artura Barcisia z pisania felietonów. Mam nadzieję, że Redakcja Naszej Choszczówki zabierze w tej kwestii głos. Wytłumaczy, przedstawi swoje racje. Dobre jest to, że  „punkt wyjścia” ujrzał światło dzienne, że opublikowano ten, jak najbarciś kulturalny, felieton Artura Barcisia, wierzę, że nie ostatni.
Stało się. Co się stało? I czy dobrze się stało, czy źle?
Chyba źle. Przynajmniej moim zdaniem. Ale to można naprawić. Artur Barciś pisze, że nie jest mu do śmiechu. Mnie też nie. Nic nie rozumiem. Czyżby na Choszczówkę wprowadziła się cenzura?
P.S. Uprzejmie informuję, że starannie obejrzałam i przeczytałam, wszystkie zamieszczone w gazecie reklamy. Drodzy Reklamodawcy, naprawdę warto zainwestować w zareklamowanie siebie i swoich firm w Naszej Choszczówce. 

Cenzura na Choszczówce?
Stało się. Co się stało? I czy dobrze się stało, czy źle?
Nowy numer Naszej Choszczówki bardzo mnie cieszy. Jak zwykle czytam od deski do deski. To przecież moja ulubiona gazeta.
Zaczynam od pierwszej strony. Oglądam oblicze świeżo wybranej Pani Burmistrz Białołęki; czytam, że nasza gazeta jest w potrzebie i warto na jej konto przekazać 1% podatku od swojego dochodu, czego nie omieszkam uczynić; cieszę się, że będzie zaktualizowana strona internetowa Olimpiady Sportowej w Choszczówce; oglądam reklamy, o które coraz trudniej; odczytuję życzenia świąteczne.
Strona druga. Mój wzrok przyciąga hasło: Obwiniaj się do woli. W pierwszej chwili myślę, że to apel do mego sumienia, w końcu zbliża się Wielki Tydzień, ale nie, to zachęta do zakupów w sklepie z winami w Forcie Piontek (swoją drogą myślałam, że on, czyli Fort, już się Piontkiem nie nazywa).  Czytam dalej. Znajduję oświadczenie niezależnych radnych dzielnicy Białołęka związane z "kryzysem władzy" w naszej dzielnicy. Jest też informacja o rozpoczęciu przez pana Filipa Pelca batalii o rowery, czyli o więcej stacji Veturilo na Białołęce. Na sam koniec oglądam z podziwem fotografię lokalnego basenu, czyli imponującej kałuży na Brzezińskiej.
Na stronie trzeciej odkrywam tekst Agnieszki Wróblewskiej o naszych wspaniałych, nie do przecenienia, miejscowych kreatorach kultury, czyli o twórcach Przystanku Choszczówka. W pełni podzielam.
Kolejna czwarta już strona skłania mnie do refleksji: zapisać się, czy nie zapisać, do chóru Towarzystwa Śpiewaczego Avanti? Zaproszenie jest, a ja w końcu mam za sobą nie byle jakie osiągnięcia w chórze szkolnym. Co prawda, dawno to było, ale zawsze. Niestety, podjęta przeze mnie próba odśpiewania zapamiętanej z tamtych czasów pieśni Piękna nasza Polska cała, skutecznie mnie od pomysłu zgłoszenia się do Avanti odwiodła. Lepiej natomiast wypadła moja przymiarka do propozycji wyprzedaży garażowej na Choszczówce. Sama o tym jakiś czas temu myślałam i pisałam, więc w to mi graj. Zaktywizuję się, prawie na pewno.
Strona piąta też ciekawa, skoncentrowana wokół lokalnych ruin: ruiny pierwszej, którą wykreował upływ czasu, historia, czyli interesujący tekst o kamienicy przy Fletniowej 2 i ruiny drugiej, którą wykreowali projektanci i wykonawcy remontu ulicy Raciborskiej, czyli tekst o rozjechanym poboczu tej,  jakby nie było, ważnej, być może nawet głównej, ulicy naszej Choszczówki.
Strona szósta to lista projektów zgłoszonych do Budżetu Partycypacyjnego 2017. Z góry można przewidzieć, które projekty mogą  liczyć na moje szczególnie gorące poparcie. Zainteresowanych informuję, że są to, w porządku arytmetycznym, projekty 1, 2, 3, 7, 24 i 41. Prawda jest jednak taka, że wszystkie projekty na tej liście są wartościowe, przemyślane i szkoda, że nie ma na nie pieniędzy. Swoją drogą, może by ten słup ogłoszeniowy zafundować Choszczówce, np. z pieniędzy zebranych w trakcie czerwcowej garażówki?
Kolejne strony, siódma, ósma, dziewiąta, a także jedenasta, to strony kulturalno-oświatowe, idealne do czytania i poszukania siebie na fotografiach. Jest o Przystanku Choszczówka,  o ideałach społeczeństwa obywatelskiego, o akcji humanitarnej w Mentis, o Białołęckim Festiwalu Książki Dziecięcej i Młodzieżowej, o Wielkanocnej Pomocy Sąsiedzkiej, o akcjach Klubu Sporteum i o niezwykle skutecznych poczynaniach Galerii B.S. Dzieje się dużo na naszej Choszczówce, myślę z satysfakcją, oj dużo.
Strona dziesiąta i dwunasta to stałe kąciki porad, do których się przyzwyczaiłam i na które czekam z zainteresowaniem: pani Nina Kuczyńska pisze  o podatkach, pani Justyna Gładyś o ubezpieczeniach, a pani Agata Tarasek udziela wskazówek weterynaryjnych. Są też porady kulinarne autorstwa Małgorzaty Lachowicz. Przepis na kiełbasę obiecujący.
Strona dwunasta, finalna. Robi mi się smutno, że to już koniec lektury. Jeszcze tylko rysunkowy felieton Okiem Dudka, jak zwykle trafny i zabawny. No i Felieton jak … najbarciś kulturalny. Zostawiłam go na sam koniec i oto doznaję wstrząsu.
Autor żegna się z nami, czytelnikami i sąsiadami. Pisze o swoim rozczarowaniu: „Zawsze mi się wydawało, że pisząc, czyli wychodząc trochę z mojego aktorskiego podwórka, mogę powiedzieć coś od siebie. Coś co nie będzie tekstem napisanym przez innych, ale będzie osobistą wypowiedzią na temat otaczającego mnie świata”. I dalej: „Dzisiaj wiem, bo zwrócono mi na to uwagę, że gdy w moich felietonach pojawiają się wątki polityczne, gdy zbyt otwarcie wyrażam swoje poglądy, budzę kontrowersje i takie teksty nie są mile widziane na tych łamach”. Potem jest smutne, takie jakieś zrezygnowane, nie w stylu pana Barcisia, przywołanie maksymy Kazimierza Dejmka: „d*pa jest od s**nia, a aktor od grania”. Że to niby czas najwyższy, by tę maksymę wziąć sobie do serca. W końcówce są podziękowania: redakcji za lata współpracy, czytelnikom za to, że czytali.
Moja pierwsza reakcja to szybki powrót na pierwszą stronę gazety, czy to aby nie żart primaaprilisowy. Jednak nie, myślę. Musiało stać się coś, co zabolało, wywołało sprzeciw i zadecydowało o rezygnacji Artura Barcisia z pisania felietonów. Mam nadzieję, że Redakcja Naszej Choszczówki zabierze w tej kwestii głos. Wytłumaczy, przedstawi swoje racje. Dobre jest to, że  „punkt wyjścia” ujrzał światło dzienne, że opublikowano ten, jak najbarciś kulturalny, felieton Artura Barcisia, wierzę, że nie ostatni.
Stało się. Co się stało? I czy dobrze się stało, czy źle?
Chyba źle. Przynajmniej moim zdaniem. Ale to można naprawić. Artur Barciś pisze, że nie jest mu do śmiechu. Mnie też nie. Nic nie rozumiem. Czyżby na Choszczówkę wprowadziła się cenzura?
P.S. Uprzejmie informuję, że starannie obejrzałam i przeczytałam, wszystkie zamieszczone w gazecie reklamy. Drodzy Reklamodawcy, naprawdę warto zainwestować w zareklamowanie siebie i swoich firm w Naszej Choszczówce. 
20.03.2016

Pora na życzenia
Święta tuż, tuż. Pora na składanie życzeń. Użyję wybiegu i dla podkreślenia wagi najbliższych dni posłużę się cytatami. Nie byle jakimi, bo z "Tygodnika Ilustrowanego" z 10 kwietnia 1909 roku*.  
"Tu się mąkę wygrzewa, tam siekają migdały, ówdzie dzieci zajęte przebieraniem rodzynek... Gospodyni ser wierci, kuchta chrzan trze do szynek... Nigdzie krokiem nie stąpić. Tego nie rusz, nie tykaj!  W Święta - babskie są rządy, lepiej z domu umykaj! Lepiej z domu umykaj, za dziesiątą, za bramę! Niech tam baby z "babami", radzą sobie już same!"
"Wielkanoc! Święto wiosny, święto zmartwychwstania... Leć, myśli leć! Leć do wsi mojej, do dworku w lip robronie, do chat wieńca, do serc bijących wiarą i nadzieją, spiesz nim sygnaturka na Alleluja zagędźbi, nim pleban chlebuś powszedni pokropi! Śpiesz! na święcone z ludźmi swoimi przekąsić, pogaworzyć, westchnąć!"
"Dziwne święta. Jakieś braterstwo wspólnych cierpień, wspólną nadzieją odkupienia owiane, jakieś wspólne Alleluja, unoszące się nad tą ziemią w kwietniowej słońca pozłocie! Przy wielkim stole przyrody, skropionym znojem i potem ludzkim, ziemia zostawia swoje "święcone" - wiosnę!"
*autor cytowanych fragmentów: Kazimierz Laskowski (1861-1913), poeta, powieściopisarz, dziennikarz.
WSZYSTKIM ODWIEDZAJĄCYM MÓJ BLOG ŻYCZĘ UDANYCH, ZDROWYCH ŚWIĄT.
25.03.2016
Mieszanina epok, czyli biblioteka na Raciborskiej
Co za wspaniały wynalazek – biblioteki. Jak ubogie byłoby bez nich życie.
Moja obecna biblioteka, a dokładniej Wypożyczalnia dla Dorosłych i Młodzieży nr 69 w Warszawie, ul. Raciborska 20, jest przecudowna. Stary budynek, skrzypiące drewniane podłogi, proste regały, firanki w oknach. Odnajduję w niej zapamiętany z dzieciństwa biblioteczny klimat. Można szperać na półkach, korzystać z podpowiedzi niezwykle życzliwych pań bibliotekarek, a nawet kupić za złotówkę jakieś dzieło z darów czytelniczych. Są nowości, ale też są starocie, po które chętnie sięgam. No i półki z książkami dla dzieci, na które od czasu do czasu zaglądam, w ramach akcji rozpieszczania mego wewnętrznego dziecka.
Biblioteka na Choszczówce to prawdziwa mieszanina epok: tej minionej i tej współczesnej. Ciasna, ale własna, chciałoby się powiedzieć. Książki wylewają się z półek. Wiem, że poprawniej byłoby napisać, że one się wysypują, ale słowo „wylewają” zdaje się lepiej odzwierciedlać sytuację na Raciborskiej. Po prostu morze książek. Paniom bibliotekarkom należą się słowa uznania za to, że potrafią to wszystko ogarnąć. Na pewno marzą o przestronniejszym lokalu, ale ja nie marzę. Podoba mi się ta ciasnota, choć, z drugiej strony, podoba mi się również to, że biblioteka jest skomputeryzowana, że mamy nowoczesne karty biblioteczne. Zaiste brak mi konsekwencji, ale tak to już bywa.  
No, cóż, pozostaje wierzyć, że kiedy już powstanie (a ponoć ma powstać) nowa biblioteka, wielka, przestronna, to i na wspaniały klimat naszej starej wypożyczalni znajdzie się w niej miejsce. 
28.03.2016
Underground na Choszczówce
Nie o podziemny garaż chodzi. Nie cieszcie się Sąsiedzi. I nie o ujawnienie tajnych informacji idzie. Już bardziej o poczynania konspiracyjne, do których chyba niebawem zacznę zachęcać, bo na koncertach w Dzikim Zakątku robi się coraz tłoczniej i przyjdzie w końcu taki moment, że nie wszystkim chętnym uda się wcisnąć na salę. We własnym interesie – trzeba będzie, być może, przejść do konspiracji.
Chodzi o „underground” muzyczny.
W piątek, w Prima Aprilis, na Przystanku Choszczówka wysiadł człek nie byle jaki, bo sam Mariusz Lubomski. W towarzystwie dwóch muzyków. Byłam odpowiednio przez Wujka Googla i Ciocię Wikipedię przygotowana. Wiedziałam, że artysta tworzy , i tu cytuję Cioteczkę, „(…)  specyficzny rodzaj piosenek o charakterystycznym akustycznym brzmieniu, korzystającym z rytmów bossa nowy, rytmów karaibskich i pieśni cygańskich, klasycznego bluesa z elementami funky, garażowego undergroundu, ostrych rockowych brzmień i piosenek aktorskich, klimatu francuskich kabaretów i nowojorskich klubów jazzowych, songów Weilla - Brechta i Toma Waitsa".  
Było mrocznie. Na sali dominowała czerń odzieżowa. Nawet nasz Pan Prezes  się dostosował, bo wystąpił w czarnej koszuli i w czarnych spodniach. Światła pogaszone. Piwo natomiast było niekonsekwentne, bo raczej jasne.
„Nieszkolony głos, mało znana twarz,
Repertuar „ambitny”, „nie dla mas”,
Podejrzany tekst, akustyczny sound,
Tak wygląda dziś nasz UNDERGROUND”
Co do nieszkolonego głosu, patrz wyżej w tekst piosenki, to się nie znam. Mnie się podobał, i głos, i jego wykorzystanie. Oblicze artysty też raczej było mi znane, choć oczekiwałam okularów, a tu niespodzianka. Okularów nie było. Teksty – być może niektóre i podejrzane, więc w tym punkcie wszystko się zgadza. Cała reszta też. Artysta w piosence nie kłamał.
Mam zegarek po ojcu i wraz
Z jego rytmem zaczynam czuć czas
Godzin młyńskie kamienie
Miałkich sekund swędzenie
I czytuję rubryczki - kto zgasł
Mam zegarek po starym i nić
Czasu łączy dwa drzewa, dwóch żyć
Trochę sam jestem zgredem
Czas ucieka - tchórz jeden!
Ty zaczekaj - ja nie chcę cię bić”.
To czytywanie” rubryczek - kto zgasł”, trafne było, oj trafne. Przynajmniej z mego punktu widzenia. I ta „nić czasu łącząca drzewa dwóch żyć” - taka ładna. Kto to napisał? Jan Wołek? Teksty to mocna strona koncertu, ale te wszystkie mocne słowa wybrzmiewały dzięki świetnej muzyce i niezwykle sugestywnemu, zaangażowanemu wykonaniu. Najpierw miałam zamiar pobawić się w śledczego, poodkrywać, kto co napisał, kto, co skomponował, spośród zaprezentowanych utworów. Co jest dziełem  Lubomskiego? Co ma innych autorów?  Ale to przecież bez sensu, liczy się harmonijna całość. Poza tym, to przecież „underground”, a on rządzi się swoimi prawami.
Coś Wam zacytuję, żeby* było w pełni autorsko, a zarazem historycznie. Znacie? Pamiętacie?
„W naszym bloku na osiedlu przyjacielska atmosfera.
Pan dozorca nas pilnuje choć mu było ciężko nieraz.
Jak z parteru chcieli odejść do innego całkiem bloku
Pan dozorca użył siły i przywrócił szybko spokój.
Bo to jest BLOK, BLOK z węgla i stali
BLOK, BLOK, którego nic nie rozwali.
BLOK , BLOK zwarty gotowy.
BLOK, BLOK a w nim komitet blokowy”.
W czasie koncertu na sali panowała, jak wspomniałam wcześniej, ciemność. Tylko od czasu do czasu przełamywana fleszami aparatów i komórek. Scena oświetlona.  Zatem: nie tylko się słuchało, ale i patrzyło. Gesty, sposób poruszania się artysty na scenie, nie do powtórzenia. Było dobrze, choć być może, jak sam Lubomski przyznał, jeden głębszy pogłębiłby artyzm wykonania. Z przejęciem  obserwowaliśmy niepowtarzalny taniec rąk artysty. Był w tym i żart, i powaga. Niezłe połączenie. Była też kontrolowana improwizacja. No i pękła struna. Kto był, wie – jaka struna  i komu pękła. Kto nie był, to się nie dowie.  „Underground” zobowiązuje.
„Mam ręce w kieszeniach, a kieszenie jak ocean,
Powoli chodzę i rozglądam się,
Kieszenie jak ocean, a ręce mam w kieszeniach,
Dlatego wiem, gdzie żyję, dobrze wiem.
Wynik doświadczeń i poznania
Oduczył mnie utożsamiania.
A póki co spacerologia,
To moja jest ideologia...”
Rąk w kieszeniach raczej nie trzymaliśmy, bo non - stop klaskaliśmy. Spontanicznie i od serca. A nawet nuciliśmy. Czuło się silną, wszechogarniającą drogich sąsiadów, potrzebę zaśpiewania do wtóru artyście. Może trzeba tę potrzebę w przyszłości bardziej wyartykułować i dać jej jakieś ujście w czasie Przystanku. Bo  eksplozja może być groźna.   
Na koniec, jak zwykle, były bisy i podziękowania. Artysta otrzymał portret wykonany przez Błażeja Małczyńskiego (zazdroszczę, też bym chciała- otrzymać, nie malować). Reakcję pana Lubomskiego na swą podobiznę pozwolę sobie zakwalifikować jako niejednoznaczną. Czy ja naprawdę tak wyglądam? – zapytał.  Na dwoje babka wróżyła, pomyślałam, albo artysta sądzi, że wygląda lepiej; albo, że gorzej. W obu przypadkach wymowa komunikatu była zbieżna: wyglądam inaczej. Spieszę z wyjaśnieniem: to wszystko przez okulary. Na portrecie, jeśli dobrze dojrzałam, ma je na nosie; a w najnowszym realu, czyli na Przystanku Choszczówka,  jest bez okularów. Ot i cała intryga.  
*A propos słowa "żeby": "Żeby przed lustrem mocno stać/I nadać sobie sens istnienia/Tak z konieczności, jak z potrzeby/Człowiek wymyślił słowo "żeby".
2.04.2016
Trudna rada w tej mierze, przyjdzie podróżować
Cudny, ciepły wieczór. Cudna, ciepła Galeria B.S. I jej niezawodni gospodarze. Bywalcy Galerii. Nowe twarze. Dawno niewidziani znajomi. No i gość wieczoru, Jakub Porada. Kielczanin. Nareszcie mogę się powymądrzać i wytłumaczyć mężowi, dlaczego mieszkańców jego zacnego miasta zwą „scyzorykami”. Pan Porada nam wytłumaczył i stąd moja świeża erudycja. 
Spotkanie minęło błyskawicznie, a to najlepszy dowód na to, że nie było nudno. Anegdota za anegdotą, przydatne rady i linki, sugestie, wskazówki, podpowiedzi, opinie. Jak podróżować i dokąd; co zrobić, by było tanio i wygodnie; gdzie spać, czym jeździć i latać. No i po co to robić?
Zalecana strategia – podróże krótkie, najlepsze jedno-, dwudniowe. W przerwach między tzw. na co dzień. Niekoniecznie w weekendy. Mogą być i w środku tygodnia. Jak komu wygodnie. Planowane z wyprzedzeniem, ale na luzie. Najwyżej się nie pojedzie. Strategia – polowanie na okazje.  Ale bez rzucania się na byle zwierzynę. Okazja ma być prawdziwą okazją; a cel podróży – celem wartym zachodu. Choć i przypadek bywa niezłym doradcą.
Dokąd podróżować? Gdzie nas oczy poniosą? Tak też można. Podróż jest podróżą. Podróżować można zatem i blisko, i daleko. I po Polsce, i po szerokim zagranicznym świecie. No i rzecz ważna. Opłaca się to robić. To swoisty neurobik. Kondycja mózgu się poprawia, erudycja rośnie, ego tudzież. Zwłaszcza, jak przy okazji, choć trochę oswaja się obce języki i obyczaje. No i najważniejsze – jak lubi się podróżować, to trzeba to robić. Jak się nie lubi, to warto  spróbować, a nuż się polubi.
Jakub Porada to rzeczywisty ekspert od szybkich podróży.  Jego recepta jest następująca: nie należy kupować  biletów u pośredników, tylko u źródeł, trzeba znaleźć mały, ale pojemny plecak (ponoć jest to możliwe) i pamiętać, żeby w podróży coś zobaczyć (zwiedzić), coś zjeść i coś kupić. Mam nadzieję, że nic nie przekręciłam. Szczegóły w książkach: „Porada da radę. Tanie latanie”, „Polska da radę”. Na dniach ukaże się kolejna.
Podsumowując, w najbliższym czasie powinnam się wybrać w jakąś podróż, krótką, tanią i atrakcyjną (atrakcyjną choćby dlatego, że tanią), a w drodze przeczytać „Chłopaków w Sofixach”. Też Porady.
A przy okazji, ładna jest ta nasza Choszczówka, zwłaszcza w ten kwietniowy, a taki jakiś lipcowy wieczór. Po niej też da się podróżować. 
5.04.2016
Miało być miasto, a tu wsia taka
Co niektórzy dziwią się, że Choszczówka to jeszcze Warszawa. Sprawdziłam, jak to było i jest z naszą wielkomiejskością. Oczywiście u Cioci Wikipedii.
Cytuję, bo pewnie nie będzie się Wam chciało Cioteczki odwiedzać: „Choszczówka – osiedle domów jednorodzinnych w północno-wschodniej części Warszawy, w dzielnicy Białołęka, zlokalizowane przy linii kolejowej E-65 z Warszawy do Gdańska w otoczeniu Lasów Legionowskich, Lasów Choszczówki oraz Lasów Białołęki Dworskiej. Choszczówka od północy graniczy z gminą Jabłonna, od północnego-wschodu ze wsią Józefów w gminie Nieporęt, od południa z Białołęką Dworską, od północnego zachodu z osiedlem Nowodwory, od zachodu z Dąbrówką Szlachecką, a od południowego zachodu z Henrykowem”.
Czyż nie piękny opis? Czyż to nie gratka mieszkać w takim miejscu i w takim otoczeniu? W towarzystwie takich nazw?
Najbardziej lubię ścieżki leśne do Legionowa. Najlepiej też je znam. Czasem błądzę, np. pewna moja wyprawa do Białołęki Dworskiej została uwieńczona wizytą w Józefowie. Zdarzyło się to tylko raz, ale zdarzyło.
Ale wracając do rzeczy, czyli do naszej stołeczności. Napisano, że najpierw była wieś. Powstała na początku XIX wieku na wykarczowanych terenach leśnych, a kiedy uruchomiono linię kolejową nabrała rangi wsi letniskowej. Ciocia Wikipedia twierdzi, że w 1877 r. mieszkało na tym terenie 58 osób, w 1904 – 61. Do Warszawy przyłączono Choszczówkę w 1951 r. Staliśmy się częścią miasta, tyle, że dość specyficzną.
Na tyle nietypową, że pozwolę sobie zaryzykować tezę: wsią byliśmy i jesteśmy nadal. Czy mam rację? Przekonajmy się.
Jeśli uznać, że wieś to osada, której mieszkańcy zajmują się uprawą roślin i hodowlą zwierząt, to w jakimś stopniu te warunki spełniamy. Ogródeczki mamy liczne, a w nich różności: zioła, drzewka owocowe i takież krzewy. Nasze gospodarstwo, na ten przykład, posiada sad, a w nim: jedną morelę, jedną gruszę i jedną aronię. Uczciwość nakazuje mi poinformować, że spośród tych drzewek tylko to ostatnie owocuje, a pozostałe - wyłącznie dobrze rokują. Wierzę jednak, że obfite zbiory owoców są  tylko kwestią czasu. Będzie tak, jak u sąsiadki zza płotu, u której nieźle radzi sobie winorośl, a i wiśni zdarzyło się mieć owoce. Nie jest źle.
Jeśli chodzi o inne wiejskie dobra, to zwierząt ci u nas dostatek, zwłaszcza psów i kotów. Osobiście mam na stanie inwentarza wspaniałego kreta. O ptactwie nie wspominając. Jajek z tego, co prawda, nie ma.  
Tak sobie myślę, że może jednak bardziej odpowiednia dla Choszczówki  będzie jakaś inna definicja wsi? Na przykład ta mówiąca, że wieś to zbiorowisko ludzi, osiedle z należącymi doń gruntami.  Wypisz, wymaluj Choszczówka.  Albo definicja ujmująca wieś jako społeczność lokalną, której funkcję produkcyjną uzupełnia funkcja rodziny i czyni to w sposób jednolity, z zachowaniem kontroli społecznej**? Nic dodać, nic ująć.  Na Choszczówce z reguły wiemy, co w trawie, u sąsiada, piszczy; co się za płotem dzieje. Socjolog byłby zadowolony. Społeczność sprawdza, mniej lub bardziej dyskretnie,  mniej lub bardziej dokładnie, czy funkcje rodzinne i produkcyjne są należycie pełnione.  Czy rośliny podlane? Koty nakarmione? Mąż wyprowadzony na spacer? Kawa poranna wypita? Goście byli , czy dopiero będą? Co serwowano na grillu? Kiełbasę czy szaszłyki? Kontrola społeczna zachowana.
Pora podsumować: miało być miasto, a wyszła wieś.  Na szczęście. W związku z powyższym, zamiast puenty będzie Kochanowski:   „Wsi spokojna, wsi wesoła, Który głos twej chwale zdoła? Kto twe wczasy, kto pożytki /może wspomnieć za raz wszytki?”
Byłabym zapomniała: karczmę (a jak kto woli: oberżę lub gospodę) też mamy.
*autor Józef Szymański
** autor Jan Turowski
10.04.2016

WARSZTAT FOAMIRANOWY  W GALERII B. S.
Nie wiem, jakim cudem udało mi się przeżyć tyle lat (ile nie powiem) bez wiedzy o foamiranie i bez foamiranu. Przemiła delikatna pianka dekoracyjna, a właściwie tkanina, 1000 razy lepsza niż zamsz, 100 razy lepsza niż aksamit, a na pewno cieńsza i bardziej plastyczna. Kolorów ta tajemnicza materia ma wiele, a jak jakiegoś zabraknie - można ją odpowiednio pomalować.
Po tym krótkim wstępie, oficjalnie donoszę, że wzięłam, i to dwa razy, udział w zajęciach warsztatowych poświęconych robieniu kwiatów ze wspomnianego wyżej foamiranu. Miejsce akcji: Galeria B. S. na Choszczówce. Finansowanie: Budżet Partycypacyjny. Etymologia nazwy "foamiran" nie jest mi niestety znana.
Na zajęcia dostałam się fuksem. Udało się, bo, jak to w Galerii bywa, chętnych w stosunku do miejsc było wielu i za wielu (trafniej byłoby rzec: za wiele, bo panowie raczej się nie pchali w kolejkę), ale ktoś na szczęście w ostatniej chwili zrezygnował i tym sposobem mogłam pobrać nauki kwiatowego rzemiosła pod okiem pani Barbary Stelmach.
Foamiran jest mięsisty, miły w dotyku i giętki przeogromnie. Niestety nie w każdych rękach. W moich nieco mniej niż w innych. Podgrzany, np. w zetknięciu z żelazkiem lub nad ogniem,  zmienia swą postać i da się formować, czyli przybiera pożądane przez twórcę kształty. Najpierw odrysowuje się formy, potem wycina to, co należy, z foamiranu (świetnie się to słowo odmienia). I jeszcze trzeba to, co wycięte, pomalować, by wyglądało jak w naturze, czyli jak prawdziwe. Pastelami - mokrymi, bo suchymi wychodzi gorzej, a flamastrami jako tako, choć trudno. Najtrudniejsze jest formowanie i zlepianie elementów w całość. Klejem z pistoletu, z tubki itp. Problem w tym, że w moim przypadku, skuteczniejsze okazało się zlepianie osobistych palców niż  płatków kwiatu.
W trakcie zajęć, po raz kolejny, przekonałam się o wyższości instrukcji pokazowej nad słowną.  Pomyślność działania zależała oczywiście od słuchania się Mistrzyni, czyli Pani Basi, ale jeszcze bardziej zależała od obserwowania, jak ona „to” robi.
Pamiętacie piosenkę o ojcu Wirgiliuszu, który uczył dzieci swoje? Pani Basia miała nas na warsztacie, może nie „sto dwadzieścia troje”, ale całkiem liczną gromadkę, i co prawda nie pokrzykiwała „Hejże dzieci, hejże ha! Hejże ha, hejże ha! Róbcie wszystko co i ja, co i ja”, ale o to samo mniej więcej Jej chodziło. Trzeba było zatem uważać, a każda chwila nieuwagi odbijała się na jakości dzieła, czego osobiście doświadczyłam, nie malując moich kwiatów jabłoni z obu stron, tylko z jednej, co dało efekt wątpliwej jakości. Ważna była też umiejętność podpatrywania, jak radzą sobie inne panie, bardziej doświadczone lub bardziej sprawne.
Na warsztacie pracuje się intensywnie, co nieco rozmawia (charakter  i natężenie rozmów są skorelowane ze stopniem zażyłości siedzących przy jednym stole); cały czas walczy się o ogień, o pistolety, o nożyczki, o pastele; przeżywa rozterki kolorystyczne; doznaje zazdrości na widok dzieł cudzych (w każdym razie ja doznawałam), tworzy się sterty ścinków i kapie klejem, gdzie się da. I jest wspaniale. Zwłaszcza, że końcowe efekty tych wszystkich działań są całkiem udane.
O czym trzeba pamiętać? Co jest ważne? W rękawiczkach pracować się nie da.  Na szczęście klej z rąk schodzi, u mnie po 24 godzinach. Lilia ma 6 pręcików, jeden słupek i sześć płatków, o czym to wszystkim dowiedziałam się na warsztacie. Odciskanie płatków kwiatu na formie do odciskania liści daje spektakularne rezultaty. Robienie konwalii jest wysoce karkołomną sztuką, a warsztaty wspaniałym pomysłem, nawet dla osób, które w czasach szkolnych nie lubiły zajęć technicznych i plastycznych. Polubią, zapewniam.
Kwiaty z foamiranu wyglądają jak prawdziwe, albo prawie jak prawdziwe (konia z rzędem temu, kto widział fioletowe kwiaty jabłoni, a moje są właśnie takie). Reasumując: jestem zadowolona. Nawet wtedy, gdy małżonek zapytuje ironicznie, czy mam zamiar w najbliższym czasie wszystkie wazony w domu zapełnić kwiatami swego autorstwa? Swoją drogą – niegłupi pomysł.
A właśnie, myślę, że Pani Basia byłaby ze mnie dumna, gdyby ujrzała, jak nocą, zamiast spać, rozmyślam nad swym foamiranowym kwiatkiem i doznaję olśnienia. Już wiem, co jest w nim nie tak, więc zrywam się z łóżka i poprawiam swoje dzieło. I moja lilia wyglądu jak żywa, a nawet lepiej.
27.04.2016
Święto Flagi RP na Choszczówce
Oj słabo to widzę, słabo. Jeśli jeszcze nie wiadomo, o co chodzi, a nie chodzi, nie zgadliście, o pieniądze, to informuję: wywód mój będzie o Dniu Flagi Rzeczpospolitej Polskiej na Choszczówce. „Słabo to widzę” nie ma zresztą żadnego symbolicznego, ani ukrytego znaczenia. Po prostu, nie widzę zbyt wielu flag wywieszonych przez sąsiadów w związku z tym wprowadzonym w 2004 r. świętem.
Najpierw wyjrzałam z okien pięterka na zachód - i ujrzałam jedną flagę, nieco zwiniętą, ale to kwestia nieprzychylnego wiatru; potem na wschód - tym razem dostrzegłam aż dwie flagi, w tym jedną wspaniale łopocząca; na południu - niestety ani jednej nie wypatrzyłam, zaś na północy - nic niestety zobaczyć nie mogłam, bo północne rewiry  zasłania mi ściana sąsiedniego domu.
Niedużo tego - pomyślałam. Widać 12 lat to za mało, byśmy o świętowaniu pamiętali. A może diabeł tkwi w szczegółach. Jeśli o mnie chodzi to: flagę nabyłam z pięć lat temu, dwa lata temu dokonałam zakupu drzewca. Ostatnio, czyli jakiś miesiąc temu, kupiłam specjalne metalowe ustrojstwo, czyli uchwyt do flagi. Trzeba by to tylko przytwierdzić w jakimś stosownym miejscu do naszego domostwa. Decyzja, gdzie przytwierdzić i kto to ma zrobić, przerosła nasze rodzinne możliwości ustawodawcze i wykonawcze, i w związku z tym my niestety flagi i w tym roku nie wywiesiliśmy. Miotana wyrzutami sumienia, liczyłam na inicjatywność i poczucie patriotycznego obowiązku sąsiadów, stąd dzisiejsza poranna wizja lokalna.
Wnioski: Choszczówka jest w fazie budowania tożsamości wciąż dla nas nowego święta. Jedni są przodownikami świętowania (termin nieprzypadkowy, w końcu wczoraj obchodziliśmy Święto Pracy), inni maruderami. Być może ta dychotomiczna kategoryzacja nie wyczerpuje tematu, ale póki co na niej poprzestanę. Jeśli o mnie  chodzi to niewątpliwie jestem w grupie maruderów aspirujących do świętowania Dnia Flagi, czyli istnieje naprawdę duże prawdopodobieństwo, że w przyszłym roku flaga na naszym domu załopocze.
2.05.2016

Wyprzedaż garażowa tuż tuż
Inicjatywa wyprzedaży garażowej na Choszczówce jest. Nasza Choszczówka zamieściła stosowne informacje. Napisała o akcji. Termin został wyznaczony. Ma się to zadziać mniej więcej w połowie czerwca. Telefony pań zajmujących się organizacją imprezy zostały podane. Zaproszenie do współpracy wysłane. Wszystko to odnotowałam. I bardzo się cieszyłam, że ktoś się „garażówkami” zajmuje na poważnie. I już zaraz miałam się w to włączyć. Zaprezentować swoje pomysły. Zasugerować, że najlepiej byłoby to zrobić w jakimś jednym miejscu, by pilnując swoich stołów,  móc odwiedzać stoły sąsiadów. By się przy tej okazji  integrować, a przynajmniej trochę bardziej poznawać.  Już nawet przygotowałam dwa świeczniki (przecudownej urody) i jedną świnkę - skarbonkę (bardzo kolorową) do wystawienia.  I to dopiero miał być początek moich wyprzedażowych planów.
Dowiodłam chyba, tym co wyżej, że mój stosunek do inicjatywy „garażowej” był (i jest) wyjątkowo pozytywny. Byłam za. I nadal jestem. Nie byłam i nie jestem przeciw (zaznaczam na wszelki wypadek). A mimo to palcem nie ruszyłam, by słowa przełożyć na czyny. Nie zadzwoniłam. Nie porozmawiałam z sąsiadkami, co one na to? Nie dowiedziałam się, jak wyprzedaż ma wyglądać i jakie będą jej zasady?
Moja postawa,niestety, nie ma nic wspólnego z ideą społeczeństwa obywatelskiego.  Charakteryzuje ją słomiany zapał, niewymagająca wysiłku „bierność nad biernościami”  i liczenie na innych. Pora się pokajać, co niniejszym czynię. I liczyć, w związku z tym „liczeniem na innych”, że ktoś zorientowany w temacie, poinformuje mnie, co z wyprzedażą słychać?  I co zrobić, by jednak wziąć w niej udział?
29.05.2016
65 lat Choszczówki w Warszawie i 65 lat Warszawy na Choszczówce
Powrót do domu. SKM. Odliczanie kolejnych przystanków. Praga, Toruńska, Żerań. Gdzieś w okolicy stacji Płudy wyczerpała mi się bateria w mojej MP-trójce. I siłą rzeczy uszy, nawykłe do słuchania, zaczęły podsłuchiwać współpasażerów. Najbliżej siedziała para starszych ludzi: On i Ona. On - usiłujący czytać jakąś gazetkę reklamową. Ona - robiąca wszystko, by mu to uniemożliwić, a co najmniej utrudnić. Strategia typowo babska. Nieustanne tokowanie, od czasu do czasu zadawanie pytań, tzw. oczywistych, bo odpowiedź na nie jest oczywista, z góry wiadoma, więc nawet nie warto na nią czekać. Więc On nie odpowiadał. Ona nie czekała. I tak by się to pewnie toczyło do końca naszej wspólnej podróży, gdyby nie normalny na tej trasie komunikat o granicy strefy biletowej.
Ona zareagowała natychmiast: Granica strefy biletowej. Co to znaczy? Jaka granica?
Zadziałało. On oderwał wzrok od gazetki i rzekł głośno, wyraźnie: Pewnie niedawno włączyli tę stację do Warszawy.
Niełatwo przyznać się do podsłuchiwania, więc się nie przyznałam. Nie dokonałam sprostowania. Pozwoliłam, by On i Ona odjechali w nieświadomości, że Choszczówka jest w Warszawie już od 65 lat.  
7.06.2016

Niebo pełne słońca
Pogoda skłania do spacerów po lesie. A jak spacer, to najlepiej tak trochę na przełaj, by nie szurać nogami po piasku. A jak na przełaj, to trafiasz, prędzej, czy później, na powojenne leje i anonimowe mogiły żołnierzy, którzy zginęli na tej ziemi w czasie  II wojny światowej. Nie masz pewności, kto w tych mogiłach, i w ogóle w tej ziemi, spoczywa: obrońca czy najeźdźca. Życia przerwane przez okrutną wojnę. I w tym sensie zmarnowane?
Wokół piękna, rozświetlona słońcem zieleń. Cisza, umiarkowanie przerywana świergoleniem ptaków. Tak w sam raz. Nie za dużo, nie za mało. Tylko te mogiły. Z tego, co na nich napisano, wynika że  usypano je w 1944 roku, kiedy to w październiku toczyły się na naszych terenach walki 47 Armii Radzieckiej 1 Frontu Białoruskiego.
Szperam w Internecie i szukam informacji o naszej małej ojczyźnie, czyli o Choszczówce, w tamtym tragicznym okresie. Natrafiłam na dwa zdania, które „przekierowały” mnie  na sam początek tej okrutnej wojny: „W ramach przygotowań wojennych w 1939 w Choszczówce umieszczono stanowisko baterii przeciwlotniczej.  1 września 1939 nad Choszczówką został zestrzelony polski myśliwiec PZL P7, a pilot Mieczysław Leonard Olszewski zginął”.
Pierwszy dzień wojny. Zaczęło się o godz. 4.40. Tuż przed wschodem słońca. Pierwszym polskim miastem, na które spadły bomby był Wieluń. Niedaleko mego rodzinnego miasta, które zresztą też ucierpiało. Było ciepło, bezchmurnie.  Po południu temperatura sięgała  powyżej 20 stopni, a po niebie krążyły niegroźne cumulusy. W pełnym słońcu było z pewnością gorąco.
Czy w takim dniu ginie się łatwiej czy trudniej? Czy łatwiej czy trudniej walczy się o ojczyznę?
Kim był Mieczysław Olszewski? Na pewno był młodym człowiekiem. Za młodym, by umierać. W chwili śmierci miał zaledwie 33 lata. Urodził się w  Łysomicach niedaleko Torunia, w Toruniu skończył szkołę średnią. Potem trafił do Dęblina, gdzie ukończył Szkołę Podchorążych Lotnictwa. 25 września 1938 r. został dowódcą 123 Eskadry Myśliwskiej. Miał stopień kapitana. Startował prawdopodobnie z lotniska polowego z okolic Jabłonny.  Kierował swoją eskadrę do ataku. Jego samolot został zestrzelony i rozbił się na polach Choszczówki. Ciało pilota zostało przewiezione do Szpitala Ujazdowskiego w celu stwierdzenia zgonu. Pochowano go  na Powązkach, na Cmentarzu Wojskowym, grób 44, rząd 2, kwatera B-25. Pośmiertnie został odznaczony Srebrnym Krzyżem V kl. Orderu Virtuti Militari.
Zastanawiam się patrząc na słoneczne niebo, czy gdyby wtedy 1 września było pochmurnie, gdyby padało, czy los Mieczysława Olszewskiego byłby inny, czy inne byłyby losy całej kampanii wrześniowej. Z pewnością gorsza pogoda, deszcze, miałyby wpływ na poczynania Luftwaffe.  Lotnictwo byłoby uziemione. Polskie wojska miałyby więcej czasu i spokoju na koncentrację i rozwinięcie. I nie doszłoby do śmierci młodego polskiego pilota, do jego przegranej podniebnej walki nad Choszczówką. Walki ostatniej.
Trudno znaleźć w Warszawie miejsca nie naznaczone okrucieństwem wojny. Choszczówka nosi jej liczne ślady. Po dziś dzień ziemia „wyrzuca pociski”. Tak, jakby chciała się oczyścić. Zapomnieć. Czy zdąży?
8.06.2016

Było głośno, było mocno, czyli J.J. Band na Przystanku Choszczówka
Krzesło było. W miarę wygodne.  Za późno zauważyłam ustawione pod ścianami stoły. Stoły z ławami. Idealna miejscówka na koncert bluesowy. Można umieścić przed sobą jakieś szkło ze szlachetnym napojem, podeprzeć się wygodnie, przymknąć oczy i słuchać muzyki, bez obawy osunięcia się na podłogę. W przypadku krzesła i zamkniętych ocząt perspektywa „upadku” jest bowiem bardziej prawdopodobna niż w przypadku ławy. Sprawdzone.
Na koncercie byłam z gośćmi z Australii, w tym z Peterem, Australijczykiem z trzeciego pokolenia. Pierwszy raz nawiedził Polskę i w ogóle Europę. Odjechał zachwycony całokształtem, przy czym, co muszę koniecznie podkreślić,  koncert w Dzikim wyraźnie podwyższył poziom jego proeuropejskiego i propolskiego entuzjazmu. Bardzo mu się na Przystanku podobało, i to na scenie, i to obok sceny, a zamieszczony przez niego na facebooku post wydarzenia, w ciągu godziny zyskał kilkadziesiąt polubień i zapytań. A wszystko dlatego, że tym razem, w piękny piątkowy wieczór, na Przystanku zatrzymał się J.J. Band.
J.J. Band to polska grupa bluesowa, którą swą działalność rozpoczęła w 2001 r., czyli „aż” albo „dopiero” 15 lat temu. Nazwa okazała się mniej skomplikowana niż pierwotnie myślałam. J.J. - to inicjały Jacka Jagusia, wokalisty, gitarzysty, założyciela grupy, niezłego frontmana, co uznałyśmy jednogłośnie w gronie zaprzyjaźnionych i obecnych na koncercie pań. Pan Jacek Jaguś, rocznik 1975, wziął na początku nowego stulecia, jak wieść w Internecie niesie, udział w warsztatach bluesowych Blues nad Bobrem w Bolesławcu. Poznał tam pana Bartosza Łęczyckiego (rocznik 1979), harmonijkarza. Pomysły obu panów na muzykę i muzykowanie okazały się kompatybilne na tyle, że postanowili działać „wespół w zespół” i dzięki temu mieliśmy okazję uczestniczyć w tym, co wydarzyło się na Przystanku 17 czerwca, między 20.00 a 23.00. Jak oni grali, jak on śpiewał, co on wyprawiał z tą harmonijką, a co ten drugi wyczyniał z gitarą. To tylko niektóre ochy i achy podsłuchane w czasie przerwy.  
Przy okazji, w toalecie, zwłaszcza damskiej, tłoczno. Tyle, że nie trzeba było pytać: „Za czym kolejka ta stoi?”, a to zawsze jakiś zysk. Można było za to wymienić się wrażeniami i przywołać wspomnienia kombatanckie z bluesem związane.
Do koncertu wracając: Starsi Panowie wybaczą, że ich zacytuję, ale powstrzymać się nie mogę: „I wespół w zespół, wespół w zespół, by żądz moc móc wzmóc”. Zespół to również: pan Piotr Michalak - piano, hammond; pan Bartosz Niebelecki - perkusja; pan Andrzej Stagraczyński - bas. Daty przyjścia na świat tych panów nie są mi znane, ale zapewne są to bardzo dobre roczniki. Wszyscy oni nie oszczędzali się na scenie, grali z mocą, z pasją. I rozliczne fun cluby zyskali. Jako amatorka w słuchaniu bluesa, mogę tylko przywołać opinie tych, którzy za znawców się mają i w moich oczach za znawców uchodzą. Ich zdaniem były to wykonania profesjonalne, na bardzo wysokim poziomie. Klaskano i końca nie chciano. Oczywiście było głośno. Było też sentymentalnie, zwłaszcza wtedy, gdy w publikę poszły brzmienia akustyczne. I bluesy zespołu Breakout. Na koniec, jak zwykle, odezwała się wśród obecnych na sali silna potrzeba bisów. I tańca. Obie zaspokojone, choć tylko częściowo. Płyty J.J. Bandu, jeśli dobrze zakonotowałam, kupowano. Ja też nabyłam, żeby nie było.  
Niestety, co odnotowuję, jak na kronikarza przystało, portretu nie było. Pan Błażej Małczyński nie wręczył. I się nie wytłumaczył. Zrobię to, nieproszona, za niego. Bo sytuację rozumiem. J.J. Band to wyzwanie dla portrecisty, zwłaszcza czasowe, ogromne - pięciu  wspaniałych muzyków, czyli  aż pięć portretów do wykonania. Nie da się rady. A jak tu wybrać jednego? Zwłaszcza, że „wszyscy atrakcyjni”, jak stwierdziła moja przyjaciółka. 
19.06.2016
GARAŻÓWKA NA CHOSZCZÓWCE. NIE BYŁAM, WIĘC SOBIE WYMYŚLIŁAM
Niestety musiałam wyjechać akurat wtedy, kiedy chciałam być na miejscu. Musiałam wyjechać i w związku z tym przeszła mi koło nosa długo przeze mnie wyczekiwana, bodaj druga w historii Choszczówki, wyprzedaż garażowa. Mówi się trudno. Od czego jednak wyobraźnia? A zatem poczytajcie, jak mogło być. I napiszcie, jak było naprawdę.
Dziki Zakątek okazał się niezawodny. Pozwolił handlować na swoim terenie. Pani X i pan Y, w towarzystwie Zeta, który nie z jednego pieca chleb wyjadał, załatwili stosowne pozwolenia, papierki. Wszystko było legalne, a na słupie ogłoszeniowym na dworcu zawisły stosowne plakaty zapraszające na garażówkę zbiorową, czyli na „postgarażowe targowisko” w Dzikim Zakątku.
Od rana rozstawiano stoliki, rozkładano koce, a że większość garażowców preferowała pozycje siedzące, nie zabrakło leżaków i rozkładanych foteli. Towaru nie było, co prawda, zatrzęsienia, ale  za to jaka rozmaitość. Oferta zaskakująco bogata, zgodnie z zasadą, że liczy się jakość, a nie ilość. Wózki dla dzieci, i dla lalek. Samochody - tylko dla dzieci. W ogóle zabawek bez liku. I ubranek dziecięcych. Nieco durnostojek. Szły nieźle, jako że to, co dla ciebie jest durnostojką, czy jak wolisz: kurzołapem, dla innych jest atrakcyjnym bibelotem. Wielce pożądanym. Opony były. Letnie i zimowe. Dwa rowery. Jeden składany. Naliczyłam cztery lustra. Niestety żadne nie wyszczuplało, więc nie nabyłam. Komplet krzeseł. Prawdziwych, bo drewnianych. Znalazły nabywcę. Jedna drabina. Małżonek się przymierzał, ale ostatecznie zaniechał. Pewnie dlatego, że ciężka. Podręczniki szkolne i mnóstwo książeczek dla dzieci. Dla starszych też trochę literatury było. I płyt. CD i DVD. Muzyka i filmy. Do wyboru, do koloru. Winylów nie wypatrzyłam. Kryształy były. Serwisy do kawy też.  Niektóre dawano za darmo. - Niech idą w dobre ręce - mówiono. I jeszcze dorzucano ręcznie wyszywane serwetki.
Pozbywano się trampolin ogrodowych. I ciuchów. I aparatów do masażu. I pamiątek z Egiptu. I sanek. I biżuterii. Najbardziej zafascynowała mnie rzucona niedbale na kocyk kolekcja kolczyków. Było ich ze sto par i wszystkie prześliczne, aż żałowałam, że nie mam przekłutych uszu. Nic nie przebije jednak wystawionej na sprzedaż sztucznej choinki gotowej do natychmiastowego użycia, bo obwieszonej światełkami i bombkami.
Atmosfera była przednia. Krążono, oglądano, kupowano. Gaszono pragnienie. Czym kto mógł i czym Dziki dysponował. Częstowano ciastem. Plotkowano. Omawiano sprawy ważne. Wychowywano dzieci. I kłócono się konstruktywnie. Podsłuchiwałam, więc informuję, że najczęściej zadawanymi były następujące pytania: „Ile Pan/Pani za to chce?” i „Po co ci to?” (w innej wersji: Co z tym masz zamiar zrobić?”).
Mimo pytania drugiego, ewidentnie nadużywanego przez mego małżonka, nabyłam: plastikową tacę zdobną w kwietny malunek, zestaw do krykieta ogrodowego i dwie popielniczki (nie palę, ale może jakiś gość kiedyś zechce zapalić, a ja wtedy wyciągnę jedną z tych wspaniałych popielniczek). Małżonek nabył stertę książek. Sprzedaliśmy dwa świeczniki i jedną drewnianą skarbonkę - świnkę. Oddaliśmy za darmo kilka książek i frytkownicę.  Kaczmarski miał rację. Pero, pero, bilans musi wyjść na zero. 
6.07.2016
Budżet Partycypacyjny na r. 2017 podzielony
Wyniki głosowania na Budżet Partycypacyjny 2017 ogłoszone. Choszczówka, co bardzo mnie cieszy, zdobyła fundusze na kontynuację projektu Bliżej Siebie, czyli na Mini Dom Kultury przy Łazanowickiej. Są też pieniądze na słup ogłoszeniowy na stacji Choszczówka. Gratulacje. Na oba projekty głosowałam, więc ucieszyłam się przeogromnie. Niestety radość moja była krótka, bo oto okazało się, że przepadł inny projekt, na który oddałam głos, według mnie niezwykle wartościowy, bardzo mi bliski, czyli Scena Kulturalna „Przystanek Choszczówka”. Inicjatywa niezwykła i nietypowa. Prawdziwie obywatelska. Rozwojowa. Niestety oddano na nią tylko 319 głosów. Za mało, by wygrać. Za dużo, by uznać, że gra nie warta świeczki.
Pierwsze miejsce w rankingu zwycięzców zajął „pas do skrętu w lewo na ul.  Klasyków”, pozwalający zlikwidować korki na tej ulicy. Na projekt ten zagłosowało 716 osób. Wcale nie tak dużo wziąwszy pod uwagę fakt, że rozwiązanie to jest ważne dla bardzo wielu mieszkańców Białołęki. Na tym tle Scena Kulturalna „Przystanek Choszczówka” ze swymi 319 głosami naprawdę nie wypada najgorzej.
W każdym razie, głosów było za mało. I smutno mi niesłychanie. Wiem, że chodniki są ważne, i pasy do skrętu są ważne, i szkolenia samoobrony dla kobiet są ważne, i miejsce do rekreacji w Białołęce Dworskiej jest ważne, nie mówiąc już o bezpiecznej drodze do szkoły i nawierzchni na szkolnym boisku. Ale kultura też jest ważna, i muzyka jest ważna, i szansa integracji wokół wspólnego tej kultury użytkowania. Bo o czym będziemy na właśnie wywalczonym  słupie ogłoszeniowym na  przystanku Choszczówka informować, jak nie będzie „Przystanku Choszczówka”?
Konkluzja wydaje się oczywista: trzeba zewrzeć szyki i ratować „Przystanek”. Słowem i  czynem. A swoją drogą, myślę, być może naiwnie, że gdyby odpowiednie instytucje zadbały o jezdnie, chodniki, szkolne boiska, to i na „Przystanek” funduszów by starczyło.
13.07.2016

Pożar w Dzikim Zakątku ugaszony. Pora na pospolite ruszenie wsparcia
Najpierw była wspaniała polana. Przy Chlubnej. Można było pograć w piłkę, posiedzieć, poleżeć, pomarzyć. Odpocząć przed lub po wędrówce leśnymi duktami. Popodziwiać kapliczkę. Rozczulać się widokiem par siedzących na turystycznych fotelikach i patrzących w dal, w kierunku lasu. Ewentualnie wpatrujących się w niebo. A przy nich stoliczek z termosem i kubeczkami. Potem przy Chlubnej pojawiło się coś w rodzaju kiosku. Z napojami. Z piwem też. Zatrzymywaliśmy się, korzystaliśmy. Gościom pokazywaliśmy. Cieszyliśmy się, jak to u nas, na Choszczówce wspaniale. Żałowaliśmy, że to tylko taka sezonowa akcja. A zimą? Znowu nic nie będzie?
A potem z nagła zaczęła się nasza polana zmieniać.
Jakaś budowa - kręciliśmy nosem.- Zepsuje krajobraz. Będą samochody.
A potem zaczęło się nam podobać.
Ładne to to - mówiliśmy.
Wpadliśmy na pierwszą kawę, na pierwszą zupę grzybową. Zaprosiliśmy znajomych.  Rozpierała nas duma, kiedy zazdrościli, że mamy taki lokal pod nosem. Powstała przestrzeń dla wielu inicjatyw. Polana też się ostała. Mało kto pamięta rozgrywki drużyn piłkarskich zorganizowane przez Dzikiego. Ja pamiętam, bo nasza wspaniała drużyna, mimo intensywnych treningów przed (jedna noga złamana), sromotnie przegrała.
Zaliczyłam w Dzikim Zakątku wesele, zaliczyłam Sylwestra, zaliczyłam wiele obiadów, wiele piw, wiele kaw, wiele spotkań. Cała nasza rodzina znała i ceniła Dzikiego. I ta z Warszawy, i ta z daleka. Przyjeżdżający z odwiedzinami krewni zawsze dopytywali:
A Dziki będzie czynnyW pierwszy dzień Świąt rozumiemy, że zamknięty. Ale w drugi chyba otworzą?
Grzałam się zimą przy kominku i jego wcześniejszych wersjach otwartych palenisk, chłodziłam latem od parasolami. Miałam swoje ulubione miejsce i ulubione potrawy. Dla nas, podobnie jak dla innych mieszkańców Choszczówki, Dziki Zakątek stał się ważnym punktem codzienności i odświętności.
Wieść o pożarze była druzgocąca. Widok tudzież. Te wszystkie czerwone wozy strażackie. Czarny dym. Powystawiane stoliki. Zrzucana słoma. Teraz wieści z Dzikiego budzą nadzieję, że wszystko da się odtworzyć. W takiej samej, a może w lepszej wersji. Potrzebne jest wsparcie. Nasze sąsiedzkie również, a może przede wszystkim. I chyba jest, jak wieść niesie. Od pierwszej chwili. Niestety jestem poza Warszawą. I jeszcze trochę pobędę poza. Ale jak tylko wrócę, będę pić piwo, kawę  i herbatę w Dzikim Zakątku, na zmianę. O coli nie zapominając. Od rana do wieczora. By choć trochę zrównoważyć te hektolitry wody* wylane na Dzikiego w feralną lipcową środę.
* cytat z pana Dudka te "hektolitry wody".
15.07.2016

Kłosowa czeka na pomysł
Właśnie minęły dwa tygodnie moich  wakacji. Dwa tygodnie bez Warszawy. I bez Choszczówki. I chyba pomału pomalutku odzywa się „wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej”, bo od wczoraj intensywnie myślę o naszej okolicy, a konkretnie o Kłosowej. Precyzując: myślę o opustoszałym sklepiku przy tej uliczce.
Lokal przestronny. Z dwoma wejściami. Z ogródkiem. Pierwotne królestwo pani  Ali, u której może za dużego wyboru artykułów nie było, ale były te niezbędne. Przede wszystkim dobre, świeże pieczywo i niezłe gatunkowo mięsko. No i zawsze można było zamówić wędliny na święta. I porozmawiać. I kupić coś na drugie śniadanie. Ważne z uwagi na rozkwitające wokół budownictwo i  pracowników to budownictwo realizujących. No i oczywiście było piwo. Pani Ala wybrała jednak, jak wieść choszczówkowska*  niesie, emeryturę. Potem długo, bardzo długo obserwowaliśmy przygotowania do otwarcia nowego sklepiku. Remont trwał i trwał. U mieszkańców umacniały się nawyki robienia zakupów gdzie indziej. I kiedy w końcu sklepik, bardzo sympatyczny i z pomysłem, otworzono, było z klientelą najpierw średnio, potem, według moich obserwacji, bardzo średnio, a na koniec  zdecydowanie źle.  I sklepik zamknięto, a lokal czeka na chętnych.
I oto nadeszła pora, by coś dla Kłosowej sensownego wymyślić.  Jak nie wyszło ze sklepem spożywczym, to może wyjdzie z czymś, co sklepem spożywczym nie jest? Choć, tak naprawdę, sklep spożywczy bardzo by się w tym miejscu przydał. Tuż obok dworca. Tuż obok poczty. Przy wejściu do lasu.
Walory miejsca tym samym zostały opisane.  Niemniej trzeba wykreować coś, czego w bliskim sąsiedztwie nie ma, a co jest bardzo mieszkańcom potrzebne. Nie warto  stwarzać konkurencji. Zastanówmy się zatem, co może przetrwać i to w dobrej kondycji przy naszej, nazwijmy rzecz po imieniu, króciutkiej, ulicy Kłosowej?
Żeby nie było, że ja pomysłu nie mam. Mam, ale wyjawię dopiero wtedy, kiedy pojawi się co najmniej 10 innych pomysłów.  Od 10 co najmniej pomysłodawców.
*Byłabym wdzięczna, gdyby jakiś polonista z Choszczówki podsunął mi  prawidłową odmianę tworzonych od Choszczówki przymiotników.
28.07.2016

Nasza Choszczówka w nowej kreacji
No i jest. Nowa szata graficzna Naszej Choszczówki. Na szczęście nie jest to metamorfoza  gruntowna, absolutna, bo takiej bym się bała. Zachowane zostało to, co było cenne i do czego się przyzwyczailiśmy, ale i to, i całą resztę odmłodzono, unowocześniono. Można zatem odnotować udany proces przejścia do kolejnego stadium rozwojowego naszej gazety. Gratulacje dla sprawcy tej zmiany, czyli Edmunda Dudka. Swoją drogą jego najnowszy  rysunek z cyklu „Okiem Dudka”, zamieszczony na ostatniej stronie gazety, znakomity.
Co więcej? Z przejęciem przeczytałam tekst o dzikach. Trochę się uspokoiłam, z naciskiem na trochę. W każdym razie, mimo zapewnień autorki tekstu, pani A. Tarasek, że „dzik nie jest zły”, wolałabym nie spotkać żadnego z przedstawicieli tego gatunku na ścieżce, którą we wczesnych rannych godzinach zmierzam na naszą stacyjkę. Mam w związku z tym pytanie: kiedy dziki śpią? Mając wiedzę na ten temat, dostosowałabym swój tryb wychodzenia z domu do ich zwyczajów.  Do zwyczajów kniei. Bardzo zatem proszę o stosowne informacje.
Dzikim Zakątku też przeczytałam. Tym razem nie tylko z zainteresowaniem, ale i ze współczuciem. Cieszę się, że właścicielowi i personelowi Dzikiego, udało się zdziałać tak dużo i w takim tempie. Przyłączam się do apelu redakcji, by bywać w Dzikim, by go wspierać. We wspólnym interesie przyda się nieco rozpasania konsumpcyjnego. Do realizacji w Dzikim Zakątku, oczywiście.  Jako osoba ciągle jeszcze „wakacjująca” nie widziałam naszej restauracji od czasu pożaru. Z ciekawością zobaczę jej przemianę, niestety wymuszoną nieszczęsnymi lipcowymi wydarzeniami.
A tak w ogóle to najnowszy numer Naszej Choszczówki ma mocno edukacyjne zacięcie. Przeczytać można o Szkole Rysunku i Malarstwa na Jabłoni, o Festiwalu Książki dla Dzieci i Młodzieży i o Pikniku Naukowym, o naturze sześciolatków i o tym, jak wybrać najlepszą dla dziecka dyscyplinę sportową. No i punkt najważniejszy: XXI Olimpiada Sportowa na Choszczówce. Dla dzieciaków, niezależnie od wieku.  Jest też oferta, jak spędzać czas aktywnie, bo turystycznie, po godzinach. I to w Polsce właśnie. Autorka tekstu zachęcającego do podążania Szlakiem Orlich Gniazd, czyli Kasia Łaskawiec, pisze interesująco  i w dodatku przekierowywuje czytelników, w moim przypadku bardzo skutecznie, na strony bloga polskapogodzinach.pl, bloga bardzo atrakcyjnego. Dzięki jej za to.
Co poza tym? Warto poznać relacje z minionych wydarzeń, zastanowić się nad wynikami głosowania na Budżet Partycypacyjny i nad „Sprawą Tapetowej”. Warto też zajrzeć do stałych kącików tematycznych. Warte zatrzymania na dłużej są wspomnienia Jerzego Kraśniewskiego i Agnieszki Wróblewskiej z okresu Powstania Warszawskiego. Jest co czytać i o czym myśleć. No i jeszcze chwila kontemplacji nad portretem pani Barbary Pacek (i tym fotograficznym, i tym literackim). I pospacerować po zarejestrowanej w jej fotografiach Choszczówce.
No, a przede wszystkim jest „Coraz lepiej”. Chodzi o Budżet Partycypacyjny. Jest dobrze, bo głosowaliśmy i co nieco dla siebie wywalczyliśmy.  Białołęka uplasowała się czwartym miejscu, jeśli chodzi o liczbę głosujących. Lepsi od nas, czyli bardziej zaangażowani, byli mieszkańcy Żoliborza, Wilanowa i Mokotowa. Szczegóły w Kąciku Radnego Filipa Pelca i w tekście Joanny Pernal-Stasińskiej.
A jak już wszystko przeczytacie, to jeszcze możecie przyrządzić sałatkę z arbuzem, wg przepisu z ostatniej strony, autorstwa Małgorzaty Lachowicz. Zapewniam, że sałatka jest bardzo smaczna. Czubrycy nie zastosowałam, bo nawet nie wiem, co to takiego. Ale i tak było dobrze. Aha, nie wystarczy przyrządzenie sałatki, trzeba ją jeszcze zjeść. Smacznego.
4.09.2016
Słów kilka o losach Centrum Samotnych Matek z Dziećmi „Bajka”
Nie wiem, ilu mieszkańców Choszczówki kiedykolwiek dotarło w okolice Domu (a może Centrum - nie pamiętam dokładnie nazwy) Samotnych Matek z Dziećmi „Bajka”. Przy Skierdowskiej. Ten ośrodek Monaru- Markotu działał od 1996 roku do roku 2009. Ja dotarłam. Wrażenie było z kategorii tych ujemnych, bo choć cieszyło, ze kobiety mają bezpieczną przystań, to smuciło, że ta przystań jest taka niedoskonała. I że tyle potrzeb chroniących się tu kobiet i dzieci jest niezaspokojonych. Baraków było sześć. Pięć zburzono. Został jeden. Zasiedlony. Jednak tylko część lokatorów to byli pierwotni mieszkańcy baraku. Pojawili się nowi. Na zasadzie: stary lokator dostawał przydział na mieszkanie socjalne, wyprowadzał się, a wtedy jego miejsce zajmował nowy „dziki” lokator.
Dzielnica postanowiła działać. I oto znaleziono mieszkania socjalne i komunalne dla lokatorów baraku, a barak zburzono. To jednak jeszcze nie finał całej sprawy. W sąsiadującym z barakiem bloku funkcjonuje Dom Samotnej Matki Stowarzyszenia Wspólnymi Siłami. Urzędnicy twierdzą, że: „(…) matki z dziećmi mieszkają tam nielegalnie, a murowana dobudówka jest samowolą budowlaną”, zaś teren, na którym stoi blok, jest objęty roszczeniami. Jak widać, problem jest poważny i nie wiadomo, czy uda się go rozwiązać analogicznie jak kwestię „baraku”.  I czy można go tak rozwiązać?  Czy wolno?
Zachęcam do obejrzenia filmu pokazującego, jak zorganizowano przeprowadzkę i jak barak zburzono:
8.09.2016
Kontener
Rymowanka o kontenerze*
Dzień pierwszy
Stoi w uliczce pojemnik wielki. W słońcu się mieni. Ciężki, ogromny, bo do zieleni. Stoi i kusi, stoi i wzywa. I nie jest to lokomotywa. Kontener się nazywa. Zaglądamy mu do brzucha - zapach intensywny bucha. Uff - jak pachnąco!  Są tam gałęzie. I trochę trawy.
Dzień drugi
Stoi w uliczce pojemnik wielki. W słońcu się mieni. Ciężki, ogromny, bo do zieleni.  Stoi i kusi, stoi i wzywa. I nie jest to lokomotywa. Kontener się nazywa.  Najpierw powoli - potem z zapałem -  wrzucają sąsiedzi, co tylko się daje. Nikt z kontenerem się dziś nie pieści. Może coś jeszcze się w nim pomieści?  Kontener jęczy: Nie daję rady, jestem od kwiatów, gałęzi, trawy. I choćbym nie wiem, jak się wytężał, to nie udźwignę, taki to ciężar.
Dzień trzeci
Stoi w uliczce pojemnik wielki. W słońcu się mieni. Ciężki, ogromny, bo do zieleni.  Śmieciami kipi, śmieciami wzywa. I nie jest to lokomotywa. Kontener się nazywa. Zaglądamy mu do brzucha - zapach cuchnący bucha. Tak to to, tak to to , tak to to, tak to to.
*Praca zbiorowa. Popełniona. Zapożyczenia czytelne.  Bez Tuwima nie dalibyśmy rady.
 23.09.2016

Przez przypadek taniego biletu lotniczego, czyli o spotkaniu z Michałem Cessanisem
Rzadko odczuwam zew podróży, zwłaszcza dalekiej, zagranicznej. Dziwiącym się tej postawie osobom dumnie wygłaszam swoją prywatną teorię turystyczną: „W telewizji wszystko widać lepiej niż na żywo. Dokładniej i z bliska”. I dorzucam opowieść o tym, jak to nie mogłam się przedrzeć przez tłumy w Luwrze. A poza tym, pytam, co zrobię, jak mi się w tym wielkim świecie bardziej spodoba niż w moim grajdołku? Co pocznę z żalem, że trzeba wrócić do siebie?
I tak by pewnie nadal było, nic by się w moim stosunku do turystyki dalekiej nie zmieniło, gdyby nie wczorajszy wieczór w Galerii B.S.
Pani Basia Stelmach zaprosiła nie byle jakiego podróżnika, bo Michała Cessanisa, dziennikarza National  Geographic Traveler. National Geographic Traveler to poświęcony podróżom miesięcznik, którego redaktorką jest Martyna Wojciechowska, a Michał Cessanis jest sekretarzem redakcji. I na dodatek naszym sąsiadem, czyli mieszkańcem Białołęki.
Na spotkanie wybrałam się głównie dlatego, że jako osoba leniwa i z rzadka podróżująca, patrz wyżej, cenię sobie niezwykle możliwość zwiedzania świata za pośrednictwem drugiej osoby. Lubię poznawać piękno natury, architektury, cały ten inny odległy świat cudzymi zmysłami. Cenię sobie zatem kontakt z ludźmi, którzy umieją patrzeć, słuchać, wąchać, smakować, dotykać, a potem interesująco o tym opowiadać i pisać. Z takimi, których, na dodatek, interesują podobne co mnie rzeczy, czyli ludzie i ich codzienne życie. No i oczywiście jedzenie.
Ponieważ wczorajszy gość Galerii spełnia wszystkie te warunki, wieczór uważam za niezwykle udany. Zresztą nie tylko ja. I w trakcie, i po - było mnóstwo dowodów na to, że się podobało. Ba, uczestnicy spotkania, zażyczyli sobie więcej i więcej, czyli jeszcze co najmniej jednego takiego spotkania. Obietnica, że tak się zdarzy, została złożona. I przez panią Basię Stelmach, i przez pana Michała Cessanisa.  
Było o Peru, było o Chinach, w których gość Galerii był ponoć aż 13 razy. Były zdjęcia i filmy. Wszystko okraszone ciekawostkami, anegdotami, humorem. Wypisana została też recepta na podróże, podobna do tej, którą, również w Galerii, sprzedał nam wiosną Jakub Porada. Trzeba jechać tam, gdzie tani bilet. Michał Cessanis ujął tę ideę w słowach: kierunek wyznacza przypadek taniego biletu lotniczego. I tak trzymać.
Napisałam na początku, że spotkanie zmieniło mój stosunek do zagranicznych wojaży. Poczułam zew podróży. No może „zew” to za duże słowo. To bardziej taki lekki powiew. Dobre i to na początek.
Basia Stelmach opowiedziała, że pod wpływem spotkania z Poradą, jedna z jej sąsiadek kupiła bilet do Gdańska. I dumna pojechała. Może z kolei ja, pod wpływem spotkania z Cessanisem, dokonam jakiegoś skoku za miedzę, tj. za granicę? Przyszłość pokaże. Najpierw przeczytam dzieło Cessanisa na walizkach, czyli jego Opowieści z pięciu stron świata. Zobaczymy, jak ta lektura wpłynie na moją teorię turystyki.  
A w Galerii B.S., jak zwykle, sympatycznie, gościnnie. Poustawiane na półkach farby, pędzle, zwisające wstążki i inne rekwizyty artystycznych poczynań, a także ich efekty, czyli np. obrazy na ścianach - wszystko to obiecuje, że jeszcze wiele się w tym miejscu zdarzy. 
28.09.2016
Babie Lato w Galerii B.S.
Środa. Godziny wieczorne. Galeria B.S. Partycypacja w budżecie partycypacyjnym sporej niewieściej gromadki entuzjastek uprawiania sztuk pięknych. Cykl warsztatów: Babie Lato. Cel: wdrożenie w arkany rysunku, szerzej malarstwa. Temat: portret. Ołówkiem i węglem. Prowadzące: Marta Konieczny i Barbara Stelmach.
Portrecistów, a właściwie portrecistek, było wiele. Modelka jedna. Z rzutnika, czyli z fotografii. Sztalug starczyło, a to ważne, bo sztalugi to nobilitacja. Od razu poczułam w sobie nie tylko motywację do rysowania, ale i nadzieję, że już za chwilę, już za momencik odkryję w sobie talent plastyczny.
To był mój pierwszy raz. Kiedy w liceum na plastyce rysowaliśmy portret, zostałam przez Profesora wybrana na modela. Bardzo zresztą obrażonego, bo Profesor podał do wiadomości koleżanek, i co gorsza kolegów, powód wyboru mej osoby. Nie dla urody mnie wybrał, tylko dla regularnych rysów twarzy. Łatwych, jego zdaniem, do narysowania.  W dodatku musiałam siedzieć nieruchomo. A potem obejrzeć swoje portrety.
Teraz nadszedł czas innej próby. W Galerii B.S. Przytulnie, bezpiecznie. Lepszych warunków dla debiutu nie sposób sobie wyobrazić. Ocen też miało nie być.
Najpierw  solidna dawka wiedzy z historii portretu. Jedynie dzieło Picassa napawało otuchą. W tym kierunku trzeba iść - pomyślałam. Odrzucić jakiekolwiek reguły. Uproszczenie, geometryzacja, najlepiej każdy element oddzielnie. Oddzielnie oko, oddzielnie ucho i na dodatek dominujące usta.
Niestety, kiedy przyszło rysować, zapragnęłam realizmu.  I podobieństwa. Bardzo się starałam. Poszło nawet szybko. I nawet byłam z dzieła zadowolona. Oczywiście po odrzuceniu kryterium podobieństwa. Narysowałam kogoś o nieco końskiej twarzy, z wyraźnym makijażem i niezbyt atrakcyjną fryzurą . Ten ktoś miał jedno oko większe od drugiego, ale to się przecież zdarza i w naturze. Miał spojrzenie. I piegi. Zapamiętałam z prelekcji, że  chcąc uwypuklić jakiś fragment twarzy - trzeba go rozjaśnić. Nawet się udało. Usta były wypukłe. Pamiętałam też, że trzeba pokazać, jak pada światło. Nosa nawet nie próbowałam rysować. To naprawdę trudna część twarzy. Jakoś go jednak zaznaczyłam. Był. I wyglądał wiarygodnie. Skończyłam.
Rozejrzałam się po towarzyszkach. Przejęte, zapracowane. Na pierwszy rzut oka, każda z nas portretowała inną osobę. Niektórym szło bardzo dobrze. Wręcz profesjonalnie. Mój podziw wzbudziło zwłaszcza mistrzostwo w rysowaniu nosa. I delikatność kreski. Pozazdrościłam i zapragnęłam jeszcze co nieco popracować nad własnym dziełem. W ruch poszła gumka. I niestety każda kolejna poprawka okazywała się porażką. Było coraz gorzej. Twarz zrobiła się jeszcze bardziej końska, a makijaż jeszcze ostrzejszy. Pani na portrecie brzydła w oczach (moich, choć jej też stawały się coraz brzydsze). Zrozumiałam, dlaczego prawdziwi artyści zużywają dużo materiałów. Niezadowoleni sięgają po kolejny arkusz papieru i szkicują na nowo, i znów na nowo. Niestety w moim przypadku druga próba efektami przypominała pierwszą. Zrozumiałam, że daleka droga przede mną.  
Na koniec stanęłyśmy przed ścianą, na której rozwiesiłyśmy swe dzieła. Jakaż rozmaitość typów ludzkich została uchwycona. I to wszystko wydobyłyśmy z oblicza jednej modelki. No i ta kreska. Widać było wpływy malarstwa antycznego i sztuki prymitywnej, Modiglianiego i Witkacego. Czegóż chcieć więcej?  
6.10.2016 

Koncert Voo Voo na Przystanku Choszczówka
Wojciech Antoni Waglewski na Choszczówce. Radość dla urodzonych w latach 50. ubiegłego już stulecia, ale również tych starszych i tych młodszych, nawet znacznie młodszych. Kiedyś studiował socjologię. Kiedyś trafił do niezwykle prężnego klubu Medyka. Ponoć za namową Hołdysa. Tak się to wszystko ślicznie ongiś zdarzało. Zaliczył wojsko. Grał w Zenie i w Nirwanie. W latach 80. dołączył do zespołu Osjan.  Brał udział w wydarzeniu, jakim było nagranie dwupłytowego albumu I Ching (czyli chińska księga taoizmu i konfucjanizmu -  Księga Przemian). Jak donoszą różne strony internetowe, wyłoniona przy tej okazji grupa: Morawski - Waglewski - Nowicki - Hołdys przekształciła się (już bez Hołdysa) w Voo Voo (anglojęzyczna wersja brzmienia inicjałów imienia i nazwiska Waglewskiego).
Bogactwo osiągnięć tego zespołu, każe mi dać sobie spokój z próbą prezentacji tychże osiągnięć. Zwyczajnie nie dam rady. Pora przejść do rzeczy i poinformować, że w piątek, 7 października, Voo Voo  wysiadło na Przystanku Choszczówka i zagrało, i zaśpiewało w Dzikim Zakątku. W składzie: Wojciech Waglewski-gitara; Mateusz Pospieszalski-saksofony; Karim Martusewicz-kontrabas, Michał Bryndal-perkusja.
Muzycy sami o sobie mówią, że to, co grają, to eklektyzm. Formuła otwarta. Jazz. Rock. Muzyka etniczna. I jeszcze dużo więcej. Improwizacja. Ucieczka od rutyny. Zaskakiwanie, sądzę, że nie tylko słuchaczy, ale i siebie nawzajem. Pozwolę sobie zacytować: „Nasze piosenki, bo przecież VOO VOO jednak najczęściej nagrywa piosenki, traktujemy jako "punkt wyjścia", trochę jak standardy jazzowe, w spotkaniach z najrozmaitszymi muzykami”*. I to się rzeczywiście w czasie koncertu czuło. To porywało obecnych.
A teraz będzie zrzędzenie. Dźwięk na koncertach zależy od wielkości pomieszczeń. Im mniejsze i im mniej oswojone pomieszczenie, tym większe trudności z rozmieszczeniem sprzętu i z natężeniem dźwięku. Oczywiście ważny jest gatunek tego, co jest grane. Voo Voo daje kopa i słuchacze to doceniają. Niestety ja osobiście miałam wrażenie, że już za chwilę, już za momencik, zostanę zabita dźwiękami. Moim błędem było z pewnością to, że zasiadłam w pierwszym rzędzie. Mniejsze zło, bo innych miejsc nie znaleźliśmy, a stać nam się nie chciało.
Już po kilku minutach odkryłam przykre konsekwencje faktu, że nasze ciała zawierają  przede wszystkim wodę. A to przecież dobry przewodnik dla fal dźwiękowych. Sąsiadka wyszeptała, że już nie wie, czy to bije jej serce, czy całe ciało. Dziewczyna, siedząca kilka krzeseł dalej, przysłoniła uszy, ale trwała na posterunku wpatrzona w scenę. Rozejrzałam się wokół i nie zauważyłam paniki.  Czyżbym była jakimś niezbyt chlubnym wyjątkiem? Reliktem, który nadaje się wyłącznie do słuchania muzyki akustycznej?
Starałam się, ale sytuacja mnie przerosła. Uderzenia dźwięku były tak potężne, że po przerwie zrejterowałam z pierwszego rzędu i udałam się w tylne rewiry sali, daleko od głośników, na tyłach aparatury dźwiękowców. To było świetne rozwiązanie. Odkryłam też, że odbiorowi koncertu sprzyja pozycja stojąca i taniec, nawet ten ograniczony do podrygiwania, przestępowania z nogi na nogę, kiwania się i niezbyt intensywnego podskakiwania. Zapadanie w stany "trans podobne" mile widziane. Podśpiewywanie wskazane. I tak właśnie, czyli korzystając z wymienionych form ekspresji, w stanie pełnego zadowolenia, spędziłam drugą część koncertu. I jak znakomita większość zgromadzonych, sądząc po oklaskach i okrzykach, chciałam, by Voo Voo  grało i grało bez końca. 
W antrakcie zrobiłam sondę. Pytanie było niestety sugerujące, co samokrytycznie stwierdzam. - Czy nie uważają Państwo, że jest trochę za głośno? Zapytani tak właśnie, na co liczyłam, uważali, ale w połowie przypadków dodawali, że tak być musi, że tak trzeba.

*http://www.voovoo.pl/historia.html 
9.10.2016
Pożegnanie czerni na stacyjce Choszczówka
Polakom podoba się czerń. Jedynie pełna konsekwencja kolorystyczna, czyli od stóp do głów na czarno, wyróżniała w Czarny Poniedziałek efektywnie protestujących od niezaangażowanej reszty.  Szaro, buro i … ponuro jest bowiem na naszych ulicach na co dzień i od święta. Zwłaszcza jesienią i zimą. Choszczówka od reszty społeczeństwa niestety też nie odstaje. W tydzień po Czarnym Poniedziałku przyjrzałam się sąsiadom oczekującym na S9. Próbka mała i być może niereprezentatywna. Godzina, jak na sąsiadów wybierających się do centrum, nieco późna, bo przed jedenastą. Liczebność:  4 kobiety, 5 mężczyzn. Rezultat: u pań okrycia wierzchnie jasne, z przewagą szarości, ale spodnie, spódnice i dodatki - czarne. U panów odwrotnie: kurtki czarne lub ciemnogranatowe, spodnie jasne, a w każdym razie nie czarne (spódnic nie było). Jeden pan zepsuł statystykę, bo się wyłamał i miał jaskrawą, bardzo kolorowa kurtkę, a do tego czarne spodnie. Reasumując:  lubimy czerń. I nie wiadomo, czy tu o gusta chodzi, czy o lęk przed brudem i plamami, czy o protest w wiadomo jakiej sprawie, czy generalnie – naród jest w żałobie.
Ale, uprzejmie donoszę, że jest zmiana. Póki co w wystroju naszej wspaniałej stacyjki. Usunięto tablice z czarnymi napisami na białym tle, a w ich miejsce postawiono nowe - niebieskie z białymi napisami. Skąd ta zmiana i dlaczego? Nie wiem. W każdym razie proces odrzucania czerni został rozpoczęty. Ciekawe, czy przykład stacyjki okaże się zaraźliwy i z dnia na dzień pojaśnieją również mieszkańcy Choszczówki?
12.10.2016
Druga odsłona Babiego Lata na Choszczówce
To już drugi środowy warsztat w Galerii B.S. z cyklu: Babie Lato. Godziny: 18.00 – 21.00. Punktualność w cenie, z uwagi na inicjującą dzieło prelekcję. Cel: wdrożenie w arkany malarstwa. Temat: martwa natura. Płótno i farby akrylowe (chyba, że coś pomieszałam. Ale na pewno farby. I na pewno szybkoschnące, o czym się przekonałam na własnej skórze i na własnym dziele). Prowadzące: Marta Konieczny i Basia Stelmach.
Martwa natura to gatunek obejmujący kompozycje nieruchomych, nieożywionych przedmiotów dobranych z uwagi na jakiś symboliczny przekaz albo po prostu ładnych. Jak zwierzę to nieżywe, jak kwiaty to jako swoista opozycja lub cięte, czyli martwe.  
Osobiście martwą naturę w malarstwem zawsze ceniłam. Przeżyłam nawet swego czasu młodzieńczą fascynację flamandzkim jej ujęcie. Wiedzę czerpałam z albumów, które  kupowałam w Radzieckiej Księgarni na Nowym Świecie 47. Ceniłam zwłaszcza motywy związane z jedzeniem: kielichy, misy, filiżanki,  owoce, chleby itp. Mniej zachwycał mnie na obrazach motyw ludzkiej czaszki, jako że tolerowałam ją jedynie w dłoni Hamleta i tylko w czasie jego rozważań nad sensem ziemskiego istnienia.
Nie zdziwicie się zatem, że bardzo mnie ucieszyło, gdy dowiedziałam się, że będziemy malować dzban srebrzysty, dwa jabłka (średnio dorodne)  i jedną cytrynę (żółciutką). I to wszystko rozłożone na niebieskiej tkaninie, pięknie pofałdowanej. I tu drugi powód do radości: pofałdowania były nieliczne. Jednak, co pokazała przyszłość, zadanie namalowania nawet tych nielicznych fałd całkowicie mnie przerosło. 
Początkowo plan warsztatu był ambitniejszy. Obejmował jeszcze: gitarę i przesympatyczną walizkę w kwiatki (walizka z historią, ale o tym sza). Ostatecznie jednak  z tych elementów zrezygnowano. I dobrze. Walizce może bym jeszcze dała radę, ale ta gitara…
Z prelekcji dowiedziałam się, że za pierwszą martwą naturę (pierwszą, bo potraktowaną jako samodzielny temat) uznaje się obraz namalowany w 1504 przez Jacopo de' Barbari’ego. Dopiero co  zabita kuropatwa i ponure żelazne rękawice. Złowieszcze dzieło, nawet w zestawieniu z pracami takiego np. manierysty jak Giuseppe Arcimboldo. Też przerażającymi, ale chociaż kolorowymi. Jako odrębny gatunek martwa natura rozwinęła się w XVII wieku, przede wszystkim w malarstwie holenderskim i flamandzkim. No i tak przetrwała do dzisiaj.
Sztalugi zdobyte, płótno otrzymane, jeszcze tylko wstępny szkic ołówkiem…
Z podziwem patrzyłam na towarzyszki od razu szkicujące na płótnie. Doświadczenie czyni mistrza – pomyślałam i kontynuowałam rysunek dzbana, dziwnie krzywego mimo mych wysiłków. Potem przyszła pora na błędy i ich skutki. Nabrałam na paletę za dużo farby, mimo ostrzeżeń pani Basi, że tak czynić nie należy. I tak: trochę zieleni, bo jabłko zielonkawe; trochę czerwieni, bo drugie jabłko prawie purpurowe; dużo żółtego; bo cytryna dorodna; jeszcze więcej błękitu, bo tkaniny sporo;  no i bieli dużo, i czarnego; bo jakoś tę srebrzystość dzbana trzeba oddać.
Plany wykonawcze, jak widać, miałam sprecyzowane. Nie przewidziałam jedynie, że farba szybko wysycha. W efekcie moje maźnięcia były dynamiczne, faktura gruba. Nie oszukiwałam, nie udawałam natury, nawet tej martwej. Widać było każdy ruch pędzla. Obiecywałam sobie, że po powrocie do domu, zapytam Wujka Googla, kto tak właśnie, z zachowaniem śladów pędzla, malował. Znajdę sobie Mistrza. I już. Wilk będzie syty i owca cała. Dzbanek był za czarny, ale zawsze mogę się uprzeć, że tak właśnie go spostrzegam. Zresztą, trochę mogę go rozbielić. Gorzej, że krzywawy. Poprawiałam i z każdą chwilą robił się coraz bardziej pękaty. Krzywizny nie tracił. Cytryna wyszła mi lekko przybrudzona (farby się pomieszały), ale na szczęście świeża porcja żółcieni ją uratowała. Jabłko wyszło jak żywe. Też niedobrze, bo miało być jak martwe. Tło charakterystyczne dla autorki, czyli kolejne wyraźne ślady pędzla. Ostatecznie, pełny zachwyt. Moja pierwsza martwa natura.
Poziom samozadowolenia nieco mi opadł, jak zobaczyłam dzieła koleżanek.
Po pierwsze: wzruszająca rozmaitość, wynikająca nie tylko z tego, że każda z nas oglądała obiekt z innej strony; ale również z różnic w wyczuciu kolorów, w umiejętności ich dobierania, w lekkości ręki, w cierpliwości. W talencie.
Po drugie: wspaniale efekty. Jabłka prawie flamandzkie, cytryny jak z fotografii, no i te dzbany. Niektóre jak żaglówki płynące po morzu tkaniny, inne jak ze szkła, lekkie, srebrzyste.  No i umiejętność pokazania tkaniny. Dominowały, co prawda, uproszczenia, wygładzenia, w rezultacie całkiem udane. Ale były też fałdy wspaniałe, autentyczne, zręcznie namalowane.
Po trzecie: pełnia zaangażowanie. Do ostatniej chwili nie wypuszczano pędzli z rąk. Chciano jeszcze malować, poprawiać. Zasięgano porad. Niektórym trzeba było prace wydzierać z ręki, by w ferworze dążenia do doskonałości ich nie zepsuły.
Po powrocie do domu jeszcze raz obejrzałam swoje dzieło. No cóż, bądźmy uczciwi, dzbanek jest krzywy. Wygląda trochę tak, jakby za chwilę miał się przewrócić. Poradziłam sobie jednak z tą niedoskonałością dzieła. Podparłam obraz z jednej strony. Stan aktualny: obraz stoi krzywo, ale dzbanek stoi prosto, a moja martwa natura zyskała na wiarygodności.  
Przy okazji warsztatu dowiedziałam się, że  w moim rodzinnym mieście Sieradzu są organizowane Ogólnopolskie Konkursy Malarskie „Triennale z martwą naturą”. Najbliższy w 2018 roku. Będę trzymać rękę na pulsie. Kto wie?  
13.10.2016

Uwolnić chodniki
Czy malowanie kredą po chodniku jest aktem twórczym, pożądanym, naturalnym dla szczęśliwego dzieciństwa, czy dewastacją mienia wspólnego? Dyskusję na ten temat zapoczątkował Filip Chajzer poruszony zdarzeniem, które miało miejsce na Białołęce. Trzynastolatka o imieniu Julia co nieco sobie po chodniku porysowała (co - nie jest mi wiadomo). Oburzeni i zaniepokojeni sąsiedzi, występujący jako „mieszkańcy, mamy nadzieję, czystego i niezdewastowanego osiedla” zaapelowali do rodziców Julii, by skłonili swe dziecię do zaprzestania sztuki chodnikowej i, o ile potrzeba ekspresji okaże się bardzo silna, namówienie dziewczynki do jej wyrażania na papierze. Ponieważ w tym celu konieczny będzie zakup co najmniej kilku ryz wspomnianego papieru, zaofiarowano, w przypadku problemów finansowych, pomoc obywatelską. Wskazano nawet podstawę prawną do opisanego apelu. Regulamin osiedlowy.
Sprawa stała się głośna. Bardzo szybko znalazła się spora grupa bojowników o przetrwanie rysunku chodnikowego. Przystąpiono do zbiorowego aktu nieposłuszeństwa, czyli rysowano, jak wynika ze znalezionych przeze mnie informacji, nie tylko na chodnikach osiedlowych, ale również na płotach. Co rysowano? Znowu nie wiem, nie widziałam. 
Wydarzenie uważam za warte uwagi. Osobiście nie jestem pewna, czy chciałabym, aby wszystkie warszawskie chodniki były pokryte kredowymi rysunkami. Raczej nie. Z drugiej strony, od czasu do czasu taki rysunek chętnie bym obejrzała. I poskakałabym sobie z przyjemnością, w jakiejś bocznej uliczce, na wyrysowanych do gry w klasy figurach.
Przeciwników sztuki chodnikowej pocieszam. Wątpliwe, by rysowanie kredą na chodnikach stało się wśród dzieciaków modne, by miało wymiar powszechny. Dzieciaki mają tablety, a poza tym mają, nad czym boleją psycholodzy, za mało czasu na rysowanie. Sądzę, że jest to raczej aktywność przemijająca. Relikt beztroskiego dzieciństwa.
Poza tym, o czym trzeba pamiętać, pozwalając dzieciom rysować na chodnikach, mamy szansę ocalić mury. 
23.10.2016
Krystyna Sienkiewicz w Galerii B.S.
Środa. Wieczór. Mokro i ponuro. Galeria B.S., niczym latarnia na morzu Choszczówki, przyciąga światłami. W progu wita gości Basia Stelmach, gospodyni Galerii. Pospiesza spóźnionych. Szósta na zegarze. Pora zaczynać. Wewnątrz tłumek sąsiadów. Wyczekujący. Ożywiony. Uśmiechnięty. Bo już za chwilę, już za momencik, pojawi się środowy gość Galerii - Krystyna Sienkiewicz.
Nie sposób nie lubić Krystyny Sienkiewicz. A już na pewno ja tego nie potrafię. Mama z „Rodziny Leśniewskich” - niezwykle sympatycznego serialu z lat 80. Szeregowy Aniela z „Rzeczpospolitej Babskiej” - jednej z najlepszych komedii końca lat 60.  Janka z „Lekarstwa na miłość”.  Krysia z „Motodramy”.  Te wszystkie role to moje typy, to moje wspomnienia.  Gwiazda kolejnych edycji kabaretu Olgi Lipińskiej. I jeszcze, któż by zapomniał, wspaniała kreacja w „Klimakterium” - w przeboju warszawskiego teatru    „Capitol”. To zaledwie cząstka jej osiągnięć.  
Krzysztof Teodor Toeplitz nazwał ją ponoć „różowym zjawiskiem STS-u”. Trafnie - bo Krystyna Sienkiewicz jest zjawiskowa. Nawet ubrana na czarno, jak w Galerii B.S., jest niezmienne: barwna, ciepła, niepowtarzalna.
Od razu wyłożyła karty na stół. Powiedziała o swych chorobach. O oczach, którym nawet okulary nie chcą pomóc. O tym, że niełatwo pozbierać się po udarze, a tym bardziej występować na scenie. Mówiła o tym krótko, bez owijania w bawełnę. I wszystko stało się jasne.  Podobnie jak to, że Krystyna Sienkiewicz, zdrowa czy chora, musi występować na scenie, że jest do tego po prostu stworzona.
Wyglądała ślicznie. Wiem, bo siedziałam w pierwszym rzędzie. Koronki. Mitenki. Przeurocza kamizelka. Też taką chcę. I z miejsca, całą sobą, oczarowała publiczność.  Rozbawiła. Wciągnęła do współpracy.  Ochoczo podsuwano brakujące słowa. Śmiano się od ucha do ucha. Śpiewano. Klaskano. I nie wierzono oczom, że już minęła godzina, a występ trwa. Kolejna godzina w pełni, a Krystyna Sienkiewicz, co prawda, o zmęczeniu wspomina, ale dzielnie stoi przy mikrofonie, i  coraz skuteczniej nas uwodzi. Interakcja z audytorium wzorcowa. Dowcipy bawią. Piosenki cieszą i wzruszają. No, bo czy człowiek może powstrzymać chęć śpiewania, kiedy to: „(…) ryby/śpiewały tylko na niby/żaby na aby-aby/a rak byle jak”.  
Aktorka, a może raczej Artystka, niezwykle przecież wszechstronna, twórcza,  mówi o sobie, że jest przytulna, że garnie się do ludzi, że lubi głaskać i być głaskana. No i te swoje cieplutkie, delikatne głaski hojnie nam rozdawała. A my z zapałem je odwzajemnialiśmy. Jak kto potrafił.
Środowe spotkanie w Galerii B.S. to była nie tylko rozrywka, ale i lekcja życia. Życia do przodu. Lekcja niepoddawania się, nierezygnowania z siebie i swoich pasji. Za credo śmiało można uznać żartobliwą sentencję, którą Krystyna Sienkiewicz hojnie nas poczęstowała: Jak cię życie kopnie w tyłek, to mu oddaj, zrób wysiłek.  Ona sama jest z pewnością mistrzynią tej sztuki, sztuki przezwyciężania słabości.
26.10.2016
Płot się płotem od płotu odgradza
Lubię spacery po lesie. W zasadzie po każdym. Po naszym przede wszystkim. Trudno w nim zabłądzić, a to cieszy tak nędznego piechura jak ja. Można skręcić w dowolną ścieżkę. Można iść na przełaj. Tereny chronione są nieliczne i można je swobodne obejść. Za każdym razem celebruję tę wspaniałą chwilę przekraczania granic Warszawy. Jeszcze przed sekundą była STOLICA, a już po sekundzie GMINA JABŁONNA. Ostatnio, z uwagi na błoto, bardziej niż spacerami po lesie, delektuję się przechadzkami po okolicach zurbanizowanych. Urocze i mniej urocze uliczki, urocze i mniej urocze domki, urocze i mniej urocze ogródki. Chciałoby się zajść wszędzie, wszystko odwiedzić. Zajrzeć w każdy kąt. No, prawie w każdy. A tu przeszkoda, czyli tablice zwiastujące, że teren prywatny, że obcym wstęp wzbroniony. Jacy obcy? My przecież też z Choszczówki.  
Jako dziecko lubiłam penetrować zakamarki mojego miasteczka. Znałam najróżniejsze skróty, do szkoły, do sklepu, do kościoła. Przejścia przez podwórka, boczne uliczki. Było w tym poczucie przynależności do miejsca. Było poczucie wolności.
Kiedy pierwszy raz przyjechaliśmy na Choszczówkę, a był to okres zimowy, kiedy budował się nasz dom, odkryliśmy wspaniałe osiedle białych domków. Przeszliśmy się po nim z przyjemnością. Ślicznie było. Bożonarodzeniowe ozdoby, światełka, wieńce wiszące na drzwiach. Wszystko to wyglądało sympatycznie, ciepło, gościnnie. Nie wiedzieliśmy wówczas, że wstęp jest wzbroniony. Może zresztą jeszcze nie był. Przyjaciele, przyjeżdżający zobaczyć nasze nowe miejsce na ziemi, bardzo nam zazdrościli. Konstatowali – jak tu pięknie, jakie ładne trasy spacerowe, jak przyjaźnie.
Ale to już czas przeszły. Teren prywatny. Wstęp wzbroniony. Fora ze dwora. Wkurzają mnie ogrodzone osiedla w Śródmieściu, to, że z Dworca Gdańskiego nie da się przejść na skróty na Stawki.  Moda na grodzenie, bo chyba jednak nie jest to konieczność, szybko nie przeminie. Eksperci ostrzegają, że zamknięte osiedla oduczają nas współpracy i prowokują złodziei. Ale kto by tam wierzył ekspertom. Polska jest ponoć liderem światowym w dyscyplinie „płotów”. Może o to chodzi, żeby być liderem, choćby w sztuce grodzenia.
Chciałabym, aby na Choszczówce było inaczej, ale to się nie uda. Nie da się być szczęśliwym i bezpiecznym bez solidnego ogrodzenia, albo raczej odgrodzenia się.  Niech i tak będzie. Otaczajmy płotami swoje domki i swoje ogródki. Taka to już nasza tradycja. Czasami konieczność. Sama też mam płot, a jakże. Ale nie zamykajmy ulic, dużych połaci miast. Jeśli chodzi o naszą Choszczówkę, to mam nadzieję, że ostatnim bastionem, który niestety też kiedyś padnie, będzie moja ulubiona ścieżka przez krzaczki prowadząca z Brzezińskiej na pocztę i przystanek PKP. Niech trwa wolna od płotów jak najdłużej.
31.10.2016
CMENTARZ TARCHOMIŃSKI
Cmentarz przy Mehoffera ma już ponad 200 lat. Był to tzw. cmentarz w polu. Najstarsza o nim wzmianka pochodzi jednak dopiero z 1830 r. Skromnie się w tej zmiance nasza tarchomińska nekropolia prezentuje: 100 łokci kwadratowych, bez ogrodzenia, jedynie z krzyżem drewnianym. Taka sytuacja nie trwała długo. Wkrótce stanęła na cmentarzu kaplica murowana, a jego obszar systematycznie się powiększał. Warto wiedzieć, że cmentarz powstał na wydmowym wzgórzu. Był bezpieczny. Kiedy Wisła zalewała Tarchomin i Nowodwory woda mu nie zagrażała, co więcej mogli się na nim schronić uciekający przed powodzią mieszkańcy. 
Przed II wojną światową w części cmentarza grzebano również ewangelików. Stał tam nawet drewniany zbór, w którym mieściła się szkółka niedzielna. W okolicy, m.in. w Świdrach, zamieszkiwało wielu kolonistów niemieckich. W 1943 r. , decyzją władz niemieckich, przesiedlono ich do Wielkopolski. Dziś można jeszcze odnaleźć kilka nagrobków z tamtego okresu. 
Odwiedzając cmentarz przy Mehoffera warto zatrzymać się przy XIX-wiecznym grobie Josepha Labey’a, przy grobach harcerzy, żołnierzy Armii Krajowej, którzy wyruszyli z okolic Choszczówki, by wziąć udział w Powstaniu i oddali życie w jednej z bitew wrześniowych w Kampinosie. Warto pospacerować alejkami tego starego cmentarza i poszukać śladów przeszłości Białołęki. 
2.11.2016
Gdzie jesteś Zielona Białołęko, gdzie?
Białołęka jest trzecią, co do wielkości, dzielnicą warszawską. Zajmuje 74 km2, czyli 15% powierzchni całego miasta. Została przyłączona do Warszawy, wraz z grupą innych wsi,  w 1951 roku. W 1976 r. włączono kolejne wsie i północno-wschodnie  obszary stolicy nabrały aktualnego kształtu i rozmiaru. W 1994 r. powstała nowa stołeczna gmina Warszawa-Białołęka. A potem w 2002 r. gminy zlikwidowano. I tak narodziła się nasza dzielnica coraz wyraźniej dzieląca się na: Tarchomin; obszary otulone lasami, m.in. Choszczówkę, Białołękę Dworską oraz Płudy, i na koniec, dynamicznie rozrastającą się tzw. Zieloną Białołękę. Oddzieloną Kanałem Żerańskim i Trasą Toruńską. Tym oto sposobem Choszczówka, m.in. Choszczówka, utraciła swoją „zieloną” etykietę, do której, trzeba przyznać, bardzo się przyzwyczaiła. Może w takim razie da się ją jakoś zastąpić. Jak nie Zielona to może: Białołęka Leśna, Białołęka Lesista, Śródleśna, Podleśna?    
8.11.2016

Manufaktura Kartek Świątecznych w Galerii B.S.

Babie Lato w Galerii B.S. trwa. I to mimo listopadowej aury. Pań zainteresowanych środowymi zajęciami nie ubywa, a raczej przybywa. Zwłaszcza teraz, gdy zaczęły się warsztaty związane z przygotowywaniem oprawy dla Świąt Bożego Narodzenia. Pogoda się dostosowała. Spadł pierwszy śnieg. I oczywistym się stało, że najwyższa pora pomyśleć o kartkach świątecznych. Zazwyczaj sprawę załatwiam typowo. Kupuję kartki w Empiku, a jak zapomnę, a czas nagli, dokonuję zakupu na naszej uroczej poczcie.  W tym roku jednak zanosi się na rewolucję. A wszystko dlatego, że oto właśnie rozsmakowałam się w samodzielnym kartek tworzeniu.
Akcesoria są ważne. Dobre nożyczki i zwykły klej to dopiero początek. Istnieją na tym świecie rzeczy, o których naprawdę nie śniło się filozofom. Takie np. dziurkacze ozdobne,  dwustronne taśmy klejące,   kartony przecudnej urody, zestawy elementów dekoracyjnych do naklejania, cekiny imitujące kamienie szlachetne (świecące się przepięknie), szablony, stemple, nożyki do papieru, bigownice. wyciskarki. I groźna maszyneria w postaci  klasycznej gilotyny do cięcia papieru.
Już sam kontakt z tymi wszystkimi akcesoriami okazał się dużym wyzwaniem, a co dopiero zdobycie umiejętności ich wykorzystania. Uporałam się z tym na trójkę z plusem. Średnia uczestniczek warsztatu była jednak wyższa. Co najmniej  cztery z plusem. Były też prymuski. Nie tylko zdolne niesłychanie, ale jeszcze pracowite.
Od pań prowadzących zajęcia, Elwiry i Moniki z mydecor, otrzymałyśmy kartki wzorcowe. Wzorzec to dla rzemieślnika rzecz podstawowa. Bardzo starałyśmy się sprostać zadaniu i dorównać owym wzorcom, ale nie okazało się to łatwe, więc po jakimś czasie z dążenia do doskonałości imitacyjnej niektóre z nas zrezygnowały i dały upust wenie twórczej. Z wzorców, a ja dodatkowo z podglądania sąsiadek, czerpałyśmy inspiracje. Jeśli o mnie chodzi, to kartki wzorcowej, jednej z kartek, uczciwie dodam, mocno się trzymałam, bo mi się zwyczajnie podobała i uznałam, że zamiast rozmaitości twórczej, postaram się uzyskać doskonałość odtwórczą. O efektach już wspomniałam. Były dostateczne. Z plusem.
Po powrocie do domu przekonałam się, że rację mają ci, którzy twierdzą, że o wartości dzieła decydują nabywcy. Z moich 5 wyprodukowanych w pocie czoła kartek, została mi już tylko jedna. Pozostałe rozeszły się w mgnieniu oka. Niestety zapłacono mi za nie wyłącznie dobrym słowem, ale to się wkrótce zmieni. Niech no tylko stworzę odpowiedni biznesplan
14.11.2016
Kto mieszka na Choszczówce? I inne tego typu rozterki, czyli w poszukiwaniu poprawności językowej
Za każdym razem, kiedy muszę utworzyć przymiotnik lub nazwę własną od słowa Choszczówka, cierpię katusze. Postanowiłam zatem zrobić z tym porządek. Choszczówka to słowo trudne. Szukam w związku z tym analogii. Może stalówka się nada? Mała, malutka Choszczówka to zatem Choszczóweczka. No, bo jak stalóweczka brzmi poprawnie, to i nasza … Choszczóweczka może być.
A co z samymi mieszkańcami? Choszczówianie? Choszczowianie? Raczej nie. Nazwy mieszkańców tworzy się przez dodanie do tematu nazwy miejscowej przyrostka – anin, czyli trzeba wykorzystać pełne brzmienie słowa wyjściowego. Myślę, że jesteśmy choszczówkowianami. Jestem choszczówkowianką, a mój małżonek – choszczówkowianinem. Dziewczynka bawiąca się na placu zabaw, mieszkająca w sąsiedztwie, to nasza choszczówkowianeczka.  Jakoś poszło, choć głowy bym za te rozstrzygnięcia nie dała.  
Kolejne zadanie to przymiotniki. Zwyczaje mieszkańców Choszczówki to dobre zwyczaje. Ale jakie? Choszczówkowskie? A może choszczówczańskie? Korzystając z rozwiązań przyjętych w takich miejscowościach jak Choszczówka Stojecka, Dębska i Rudzka, bo są i inne Choszczówki na tym świecie, nie myślcie, i zaglądając do nowego wykazu urzędowych nazw miejscowości, stwierdzam, że trzeba chyba jednak używać słowa choszczóweckie. Krajobrazy choszczóweckie są wspaniałe. Średnio mi to brzmi, ale zasada zachowana.
I w tym miejscu się chyba poddam. Mam nadzieję, że ktoś pomoże. Innymi słowy, liczę na rady i uwagi drogich sąsiadów, zwłaszcza tych biegłych w zawiłościach mowy ojczystej. A potem wspólnie ogłosimy werdykt w kwestii tworzenia słów pochodnych od nazwy Choszczówka. I zobaczymy, czy ktokolwiek będzie się z naszym werdyktem liczył.  
16.11.2016
O pływających malowidłach, czyli Ebru w Galerii B.S. 

Kolejny warsztat z cyklu Babie Lato w Galerii B.S. za nami. Zaraz się przekonacie, co z niego zapamiętałam. Temat - malowanie na wodzie. Sztuka Ebru.
Tak naprawdę chodzi o zabiegi dla mnie zdumiewające. Wyobraźcie sobie miskę lub jakieś inne niezbyt wysokie, ale dość szerokie naczynie. Wypełnione czystą wodą, mlekiem (nie wiem, czy chudym, czy tłustym) lub wodą „czymś tam” zagęszczoną.  To „coś tam” jest bardzo ważne. Na środowym warsztacie, stosowana była mieszanina wody z karagenem,  otrzymywanym z wodorostów. Tyle usłyszałam. Ciocia Wikipedia dorzuca, że te wodorosty to chrząstnica kędzierzawa, krasnorost, zwany potocznie mchem irlandzkim.  Symbol karagenu jako dodatku do żywności to E407.
Niestety tajemnicy mikstury karagenowej do końca nie zgłębiłam, więc, choć chętnie bym ją zdradziła, to nie mam, czego zdradzić. Mogę natomiast poinformować, że zamiast karagenu można użyć kleiku z siemienia lnianego albo roztworu ze zwykłej żelatyny (z niezwykłej pewnie też).
Podłoże mamy omówione. I co dalej? Kolejny krok to naniesienie farby, a dokładniej nakapanie farbami na powierzchnię którejś ze wskazanych wyżej płynnych substancji.  Do kapania można użyć pędzli lub pipety. My stosowałyśmy farby olejne rozpuszczone w terpentynie.  Ważne!!! Nie wystarczy farby wymieszać z terpentyną. Ona musi w towarzystwie tejże terpentyny kilkadziesiąt godzin poleżakować. Być może i inne farby, nie tylko olejne, do Ebru się nadają, ale tego znowu niestety jeszcze nie wiem.
A jak już nakapiesz, zaczyna się etap decydujący. Patykiem, grzebieniem, palcem, czym się da, trzeba tej kapaninie nadać jakąś formę. I to jest etap właściwy. To jest dopiero prawdziwe malowanie. Malować można, co się chce. Wszystkie wzory dozwolone, choć uzyskać naprawdę piękny efekt nie jest łatwo. Owszem, zawsze coś w końcu wychodzi, coś niepowtarzalnego, barwnego, ale nie zawsze, niestety, ładnego. Do sukcesu potrzebne jest wyczucie kolorów i wprawa.
Z próby na próbę było coraz lepiej. Coraz bardziej mi się moje i cudze dzieła podobały. Kiedy to piszę, trzy dni po warsztacie, zaliczyłam już na youtube kilka filmików o tym, jak należy malować na wodzie. I już wiem, że są rozliczne chwyty, techniki, opanowanie których bardzo się przydaje. Część z nich poznałyśmy na warsztacie i ćwiczyłyśmy je z zapałem.
Prowadząca warsztat Gabriela Siewiera  okazała się idealną nauczycielką, bo nie tylko profesjonalistką w sztuce Ebru, ale i jej entuzjastką. W tych warunkach nie dało się nie zarazić od niej pasją do tych niezwykłych malunków. Pani Gabrysia zachęcała nas, byśmy zadawały pytania, byśmy próbowały różnych sposobów nanoszenia farb i eksperymentowały z różnymi rodzajami papieru (bo w końcu te malowidła na papier się przenosi), wyjaśniała wątpliwości. Ale, prawda jest taka, że sensowne pytania nasuwają się dopiero wtedy, gdy choć trochę opanuje się sztukę malowania i zrozumie jej zasady. Na początku po prostu się naśladuje. Na zasadzie, że jak jeden koń w stajni zacznie kiwać głową, to za chwilę i inne kiwają. Na początku my też powielałyśmy kilka pokazanych nam podstawowych sposobów malowania, ale już pod koniec zaczęło się twórcze przetwarzanie materii. No i były tego efekty. Do obejrzenia na zdjęciach zamieszczonych  na stronie Galerii B.S.
Może jeszcze co nieco o etapie końcowym, czyli o przenoszeniu obrazu na papier. Papier może być dowolny, choć czerpany w moim przypadku sprawdził się najlepiej. Zamiast papieru może też być tkanina. Ważne, by farba przylegała, a nie spływała. Papier, cały arkusz lub jego odpowiednio przycięte kawałki, kładzie się na wzorze naniesionym na wodę, mleko, itp., dbając o to, by papier dobrze przylegał, a potem ostrożnie się go zdejmuje, osącza (moment krytyczny, bo od czasu do czasu wzór spływa lub się zamazuje), a na koniec rozkłada do wyschnięcia. I dzieło gotowe. 
Uzyskany wzór, przy pewnej pracowitości, zaczyna wyglądać jak deseń marmuru, co wyjaśnia, dlaczego Ebru jest nazywane w Polsce sztuką marmurkowania, a na dodatek bardzo mi przypomina  moje ulubione w dzieciństwie lukrowane ciastka marmurkowe. I jak tu nie pokochać Ebru.  
Początki tej sztuki są ponoć datowane na wiek ósmy naszej ery.  W języku perskim znaleźć można słowa podobne do nazwy Ebru: ebri – chmura, ab-ru – powierzchnia wody. Może ojczyzną malowania na wodzie jest Persja, może Chiny lub Japonia? Może Turkiestan? Zdania są podzielone. Zgodni są natomiast wszyscy co do jednego: centrum rozwoju Ebru jest Turcja, a najstarsze malowidło pochodzi z XV wieku.
Specyfiką dzieł wykonanych ta techniką jest ich niepowtarzalność. Nie da się wykonać dwóch identycznych obrazów. Z drugiej strony są one w pewien sposób do siebie podobne. Zwłaszcza te spłodzone przez początkujących, jak my, artystów.
Nasze środowe dzieła, póki co, schną sobie spokojnie w Galerii, ale jak wyschną, trzeba je będzie odebrać. I tu powstaje problem: czy ja na pewno rozpoznam swoje wytwory? I po czym? Bo niestety ich nie oznakowałam, nie podpisałam.
19.11.2016
Marzyciel, czyli Jarosław Kazberuk, w Galerii B.S. 

Kim jest Jarosław Kazberuk? Na pewno wspaniałym gawędziarzem. Poza tym kierowcą, pilotem, rajdowcem, trenerem judo. Ba, posiada 4 dan, co oznacza mistrzostwo. Mąż i ojciec. Zakochany w Białymstoku i wszystkim, co się w jego bliskości rozciąga.  No i jest jeszcze do odnotowania jego marzenie dziecięce, czyli białe porsche 911. Bo z niego zrodził się pomysł na życie – realizować marzenia. Motoryzacyjne również, a może przede wszystkim?
Jarosław Kazberuk 20 lat temu reprezentował Polskę w Camel Trophy. W 1997 uczestniczył w Carpat Trophy. W 1999 w imprezie Transylwania. W 2008 roku w rajdzie Transsyberia. W latach 1995-2004 startował w Rajdowych Mistrzostwach Polski i w Pucharze OFF-ROAD PL. Jest (był?) członkiem grupy STT Racing – kierowca testowy Porsche i Subaru. Ośmiokrotnie startował w Rajdzie Dakar. Zwycięzca rajdów RMF Marocco Challenge 2010 i Rajdu Egiptu 2011. Wiadomości, mam nadzieję, z dobrej ręki, czyli od cioteczki Wikipedii. 
Czy każdy marzyciel ma udane życie? Do końca nie wiadomo, ale ten konkretny marzyciel chyba tak. Wszystkie znaki na niebie i ziemi na to wskazują. Życie spełnione. A to przecież nie koniec. Ciąg dalszy nastąpi. Marzyciel, mimo sukcesów i realizacji ogromu celów, nie poprzestaje na tym, co już zdobył. Jarosław Kazberuk ma w domy półeczkę, na której nie trzyma durnostojek, tylko marzenia. I co jakiś czas je odkurza, i jak się domyślam, pucuje je, pucuje, cieszy się nimi, z przyjemnością po raz n-ty je ogląda, i nagle odkrywa, że jedno z tych marzeń, to, które właśnie trzyma w ręku, dojrzało do spełnienia. Zabiera je zatem z półki i przystępuje do działania.
Kazberuk nie mówi o porażkach, tylko o sukcesach. Nie ma w tym jednak chełpliwości, a jedynie silne przekonanie, że porażki nie są po to, by je rozpamiętywać, a po to, by się na nich uczyć. Jest w takiej postawie dużo pragmatyzmu. Ogólne wartości są bardzo ważne, jako że wyznaczają kierunek, ale reszta zależy od sytuacji. Jak jedno się nie udaje, to trzeba sięgać po coś innego. I maksymalizować wyniki mimo istniejących trudności. Tak żyć udaje się zazwyczaj ludziom, którzy są autentyczni, wewnętrznie zmotywowani, których siłą napędową jest pasja. A jak się te cechy posiada, to nie trzeba niczego i nikogo udawać, można prosto, ciekawie opowiadać o tym, jak wybierało się ścieżki życiowego labiryntu i jak się nimi skutecznie szło do przodu. I taka właśnie opowieść popłynęła we wtorkowy wieczór w Galerii B.S.
Do cioteczki Wikipedii sięgnęłam, bo książkę Jarosława Kazberuka „Marzyciel” dopiero zaczynam czytać. 
23.11.2016
Świąteczne inspiracje
Boże Narodzenie tuż, tuż. Warsztaty okołoświąteczne w Galerii B.S. tętnią życiem. Kartki świąteczne już przygotowane. Malowanie na wodzie już było. Idąc na zajęcia, obstawiam, że nadeszła pora, by zająć się przystrajaniem choinki. I trafiam w dziesiątkę.
Zainteresowanym donoszę, że w ostatnią środę stałam się kreatorką 2 ozdób choinkowych, a dokładniej 2 bombek (słownie: dwóch). Jedna z nich jest bombką szklaną, druga styropianową. Obie okrągłe. Jedna mała – ta szklana, druga duża – ta ze styropianu. Pierwsza jest bardzo amatorska, druga bardzo profesjonalna.
Przejawy amatorszczyzny są następujące:
po pierwsze, drżąca ręka, a właściwie ręce, zarówno ta, w której bombkę trzymałam, jak i ta, którą malowałam na bombce wzór. Efekt – niepewne, przerywane linie, raz za chude, raz za grube;
po drugie, nieumiejętne dozowanie ucisku na mazak imitujący śnieg. Mój  wyrafinowany w zamyśle wzór przypomina w rezultacie bazgrotę dziecięcą;
po trzecie, nadmierne posypanie całości brokatem. Zapomniałam, że umiar jest cnotą.
Mam też powody do dumy. Chodzi o pięknego bałwanka zajmującego około jednej czwartej powierzchni bombki, czyli o rezultat twórczej obróbki potężnego kleksa, który wypłynął nieoczekiwanie z flamastra. By bałwanek wyglądał wiarygodnie (bo na początku nie bardzo wyglądał), dorysowałam mu miotłę.
Przy kolejnej bombce, tej styropianowej, postanowiłam działać rozsądniej, czyli powoli i ostrożnie. Poprzyglądać się materii, wszystko najpierw zaplanować. A przede wszystkim kierować się zasadą: kto pyta, nie błądzi.
Basia Stelmach, prowadząca warsztat, pokazała, że bombka może pięknie wyglądać  i wyjaśniła, jak ten cel da się osiągnąć. Po kolei. Najpierw trzeba było kulę pomalować na biało, najlepiej dwukrotnie. Wysuszyć i zabrać się za jej zdobienie. Miałyśmy do wyboru trzy rodzaje koronki. Wszystkie śliczne. Każda z nas wykorzystała je inaczej: albo używając gotowego motywu, albo wycinając z koronki jej elementy, np. kwiatki, i zestawiając je wg własnego projektu. Naklejało się koronkę na bombkę i znowu całość malowało na biało. I ponownie suszyło. A potem nakładało się na wszystko lakier bezbarwny i delikatnie, samą koronkę, złociło. Efekt: cudeńka świadczące o osiągnięciu pierwszego stopnia profesjonalizmu. Nawet w moim, powiem nieskromnie, przypadku. 
Przy okazji zainteresowałam się historią bombek choinkowych. Trudno w to może uwierzyć, ale zrodziły się z biedy. Pewien  robotnik, zatrudniony w szklanej manufakturze, w miasteczku Lauscha w Turyngii, nie mógł z przyczyn finansowych pozwolić sobie na obwieszenie choinki cukierkami, piernikami, orzechami. I wówczas wpadł na pomysł, by wydmuchać sobie szklane kule przypominające jabłka i nimi przyozdobić drzewko. Tak się to  spodobało sąsiadom, że posypały się zamówienia na szklane ozdoby choinkowe, a manufaktura rozkwitła i do dziś jest potęgą w produkcji bombek.
Warto też wspomnieć, że bombki mają w Polsce swoje muzeum, w miejscowości Nowa Dęba pod Tarnobrzegiem. Trochę, niestety, daleko.  
26.11.2016
CHRISTMAS TIME

 Z przykrością odnotowuję, że właśnie zaczynają się coroczne dyskusje na temat praktyki zbyt wczesnego wkraczania w atmosferę Świąt Bożego Narodzenia. Tej groźnej aneksji, zdaniem niezadowolonych, dokonują przede wszystkim media i handel. Coś mi się widzi, że jeszcze chwila, a powstanie specjalna ustawa regulująca tę kwestię; zabraniająca przedwczesnego świętowania. Naród się przecież takiej regulacji wyraźnie dopomina.
- Ledwo minie Wszystkich Świętych, a już rozkładają pudła z bombkami i cały ten chiński choinkowy chłam – słyszę.
- Jeszcze nie zgasły zaduszkowe znicze na cmentarzach, a już sprzedają światełka na choinkę. Z roku na rok droższe – stwierdza sąsiadka.
- Ja to już kolęd słuchać nie mogę - skarży się kasjerka z supermarketu.
- W ogóle przestałam chodzić do centrów handlowych, bo wszędzie ogłuszają mnie tymi samymi anglojęzycznymi christmasowymi songami – narzeka moja przyjaciółka.
A ja to wszystko lubię. Może nie w listopadzie, ale w grudniu na pewno. Ci, co mnie znają, wiedzą, że wystarczy, by na ekranie telewizora mignęła jakaś bożonarodzeniowa scenka, w radio puścili kolędę, na wystawie położyli kolorową choinkową bombkę, a natychmiast moja twarz robi się głupio uśmiechnięta, a ja czuję, jak rośnie mi poziom  szczęśliwości (czyli staje się, co najmniej, taki jak u przeciętnego mieszkańca Danii, która w tym roku zajęła w światowym rankingu indeksu szczęścia (ONZ World Happiness Index) czołowe miejsce. Polska niestety znajduje się dopiero na 57 miejscu).
Wiadomo, jestem silnie i trwale uzależniona od Świąt Bożego Narodzenia.  Niech trwają jak najdłużej. Nie chcę, by ktoś skreślił przedświąteczne rytuały. Nawet Kevina samego w domu zniosę i Mikołaja na butelce coca-coli tudzież. Zawrzyjmy kompromis: ”Listopad – jeszcze nie; grudzień – już tak”.
Na wszelki wypadek, w poczuciu zagrożenia,  zaraz, albo prawie zaraz, ubiorę choinkę i rozbiorę ją dopiero w Tłusty Czwartek. Hu hu ha*.

*Wersja bardziej komercyjna: Ho Ho Ho
29.11.2016
Pada, trochę pada. A co pada? Śnieg pada

Choszczówka w śniegu szlachetnieje. To, co zawsze ładne, czyli drzewa i co niektóre domki, jeszcze ładniejsze. To, co zwykle brzydkie, czyli jezdnie i co niektóre płoty, trochę mniej brzydkie. Reszta –  jak zwykle, da się wytrzymać.
W pociągu S9, którym zmierzam w kierunku prawdziwej stolicy, też jakoś szlachetniej, a w każdym razie jaśniej.
Dworzec Gdański zasypany na biało. Centrum też w śniegu szlachetnieje. To, co zawsze ładne, czyli drzewa i co niektóre domy, jeszcze ładniejsze. To, co zwykle brzydkie, czyli jezdnie i co niektóre pawilony, trochę mniej brzydkie. Reszta –  jak zwykle, da się wytrzymać.
Zaczyna się zima.
12.12.2016
Koncert Mariana Opani na Przystanku Choszczówka

Oj, działo się, działo. Niemal do północy. Kto nie był, niech żałuje. Na Przystanku Choszczówka wysiadł w piątkowy wieczór, 2 grudnia 2016 r., Marian Opania. Siedemdziesięciolatek, co brzmi dumnie i tak ma brzmieć, który zadebiutował w 1962 w „Miłości dwudziestolatków”.  Wykonawca nieprzewidywalny. Lepiej na niego uważać. Wciąga publiczność do dialogu. Łagodnie lub ostro. W wywiadzie dla gazety.pl powiedział o sobie, że przeważnie mówi, co myśli. Wygląda jednak na to, że oszacowanie było ostrożne. Marian Opania zawsze, no, niech będzie, prawie zawsze, mówi, co myśli. W czasie jego występu spać się nie da. Nie myśleć również się nie da.
Było wesoło, było nastrojowo, z nutką nostalgii. Emocjonalnie labilnie. Był Włodzimierz Wysocki, Leonard Cohen, Jaques Brell, Jaromir Nohavica. Były monologi: Hemar, Wolski. Były wspaniałe szmoncesy. Były bisy. Były „przypowieści z życia”. Było o polityce i politykach. O tekściarzach, tłumaczach i wykonawcach. O tym, jak śpiewać i co śpiewać.
Mnie wzruszył mówiąc, że jemu artyście w „pewnym wieku” łatwo nie jest. Istnieje tyle wspaniałych rzeczy do wyśpiewania. I chciałoby się to robić, ale samokrytycyzm nie pozwala. Na pewne utwory człowiek jest za stary, a na pewne jest wciąż za młody.
Drodzy sąsiedzi z wyjściem z Dzikiego, jak zwykle się nie spieszyli. Jeszcze jeden utwór, jeszcze chwilka  muzyki. Niech wieczór trwa do rana. 
5.12.2016
Urodziny Przystanku Choszczówka
Przystanek Choszczówka właśnie skończył 2 latka. Maleństwo nad wiek dojrzałe. Energiczne, elokwentne. Mówi pełnymi zdaniami. Nie sepleni. Muzykalne. Całkiem udatnie podśpiewuje i rytmicznie podryguje. Potrafi krzesełka ustawić w rzędzie. I skupić uwagę na zabawie. Ładnie trzyma ołówek w ręku i całkiem nieźle rysuje, zwłaszcza portrety.
Maluch z niego bardzo sympatyczny. Uspołeczniony, otwarty na nowe kontakty. Uśmiechnięty. Trochę brakuje mu poczucia bezpieczeństwa, ale jest nadzieja, że to okres przejściowy, że znajdzie sobie odpowiedzialnych opiekunów i ich do siebie przywiąże. W każdym razie, z dnia na dzień, nasz dwulatek staje się coraz samodzielniejszy.
Z apetytem u naszego malucha różnie bywa. Generalnie woli pić niż jeść, ale urodzinowy tort, sprezentowany przez Caterinę, bardzo mu smakował. Zjadł dwa duże kawałki.  
5.12.2016
Pożegnanie Babiego Lata w Galerii B.S.

Sztuka zrobienia dobrej maskotki przedstawiającej bałwanka, z białej skarpetki i kilku garści ryżu, tylko pozornie jest łatwa. Po pierwsze trzeba podjąć niezwykle trudne decyzje: co do kształtu (dwie czy trzy kule), co do wielkości (grubszy czy chudszy), co do płci (chłopiec czy dziewczynka, pan Bałwan czy pani Bałwanowa), co do fryzury (rozczochrana czy ułożona elegancko), co do kolorystyki (stonowana czy jaskrawa) itd.
No i kolejne rozterki, bo trzeba tego bałwana jakoś ubrać. Szalik czy chusta, kapelusz czy czapka? Z miotłą czy bez?  Wstążeczki czy filc? Cekiny czy guziki? Na klej czy przyszyć?
Trzeba poszukać stosownych materiałów, rekwizytów. I tu akurat analogia do lepienia bałwanów ze śniegu jest w pełni zachowana. Trzeba się postarać, by bałwan stał się olśniewający i na dodatek podobny do człowieka. Bo taka jest już jego dola. Ma być wykreowany na nasze podobieństwo.
Gdzieś tam kołatały mi w pamięci niedoścignione wzory bałwanka Olafa z Krainy Lodu i bałwanka Bouli. I może dlatego mój bałwanek, a właściwie bałwanka, w ogólnym zarysie je przypomina. W ogólnym, bo jest dwuczłonowa. Ma dużą głowę, dużo za dużą, ale poza tym jest śliczna z mojego bałwanka panienka. Ma warkocze i uroczą czapeczkę. Od razu ją polubiłam.
Nie tylko ja zapalałam miłością do swego dzieła. Generalnie byłyśmy zadowolone, a nasze bałwanki też robiły wrażenie usatysfakcjonowanych bardzo swym wyglądem. Robienie maskotek okazało się znakomitym relaksem, a także okazją, by poczuć się choć trochę dzieckiem, co przecież w okresie przedświątecznym jest stanem wysoce pożądanym.
Było też na poważnie. Niespodzianką była przygotowana przez Basię Stelmach prezentacja ukazująca to wszystko, co działo się na warsztatach. A dużo się działo i dużo udało się zrobić. Chwała Galerii B.S. za to. Swoją drogą zadziwiające było nasze skupienie na pracy, świetnie uchwycone na fotografiach. O efektach tej pracy skromnie nie wspomnę. To oczywiste, że były wspaniałe.
Już za stołem - dokonałyśmy podsumowania. Ba, odważyłyśmy się nawet dyskutować o sztuce.  Tej abstrakcyjnej również.
Ponieważ to ostatni w tym roku warsztat –  należą się Basi Stelmach gratulacje i serdeczne podziękowania za wszystkie tegoroczne inicjatywy w Galerii B.S. Również za Babie Lato, którym tak udatnie udało się nam wkroczyć w zimę.
7.12.2016
Alert na Choszczówce

Niestety na smutno. Muszę Was i siebie zmartwić. I to mocno zmartwić. Jest plan zbudowania w pobliżu Oczyszczalni Ścieków Czajka zlewni, niestety nie mleka, ale szamba. Trzeba bić na alarm. Jedną bitwę już, co prawda, przegraliśmy. Mamy w bliskim sąsiedztwie spalarnię, a chcieliśmy mieć tylko oczyszczalnię. Wdychając bąki puszczane przez tę ponoć niezwykle nowoczesną parę, pocieszaliśmy się, że to dla dobra Wisły i Bałtyku. Ekologicznie pozytywnie nakręcona z nas społeczność.
Teraz chcielibyśmy mieć tylko oczyszczalnię i spalarnię, ale okazuje się, że, jak się nie przeciwstawimy i to umiejętnie, to będziemy mieć na dokładkę zlewnię. Oj, poczujemy jej obecność. Kto nie wierzy, niech wybierze się na spacer w okolicach Odlewniczej. Smród wyjątkowy pod każdym względem. Cóż, jedno jest ewidentne, zamiast zbudować nam porządną kanalizację, nasze MPWiK rozbudowuje na Białołęce „królestwo szambelanii”. Prawdopodobnie liczy na to, że się do smrodu przyzwyczailiśmy. Jeden smród więcej, jeden mniej, co to kogo obchodzi.
Stowarzyszenie Nasza Choszczówka apeluje byśmy sprawy nie przespali. Na początek przyjdźmy do Ratusza na zebranie zwołane w związku z planami budowy zlewni. CZWARTEK 8.12.2016. o godzinie 20:00.  NADZWYCZAJNE ZEBRANIE W RATUSZU DZIELNICY BIAŁOŁĘKA!!!! 
8.12.2016
Budujemy nowy parking
Budujemy nowy dom, 
Jeszcze jeden nowy dom, 
Naszym przyszłym, lepszym dniom, 
Warszawo!
Przy naszej stacyjce właśnie powstaje nowy parking. Jest nadzieja na co najmniej 18 miejsc parkingowych. Przyszłość jawi się w jasnych kolorach, a w każdym razie jaśniejszych niż te dotychczasowe. Ta "osiemnastka" to z pewnością wciąż za mało. Niemniej, codziennie osiemnastu mieszkańców naszych okolic (i osób z nimi stowarzyszonych) będzie miało nieco lepsze dni, a tym samym łatwiejsze życie. Przynajmniej od czasu do czasu, gdy uda im się zająć któreś z nowych miejsc parkingowych.  
Każdą pracę z nami mnóż,
Każdą pracę z nami dziel,
Bo to jest nasz wspólny cel,
Warszawo!
Czekając na pociąg - obserwujemy. Trochę niepokoi tempo robót i to, że nie każdą pracę panowie budujący parking „dzielą ze sobą”. I to mimo wspólnoty celu. Wiele prac wolą wykonywać w pojedynkę. Pozostali czekają cierpliwie „w kolejce”, a w międzyczasie przypatrują się tym, którzy pracują. Patrzą i zastanawiają się: czy tak to zrobić należy, czy inaczej. Nie będę się jednak czepiać - myślenie to w końcu też praca. A zatem:
Już dość narzekań i gderań.
I tylko chciej, i tylko spójrz
Jak rośnie w krąg:
Muranów, Mirów, Mokotów, Żerań -
Wspólne dzieło naszych rąk!
Białołęka też rośnie. Dość narzekań i gderań. Dość malkontenctwa. Parking na Choszczówce rośnie na naszych oczach. Już za chwileczkę, już za momencik, dzieło będzie ukończone. I wstęgi zostaną przecięte. Być może, zgodnie z zapowiedzią, już jutro, 15 grudnia. Kto wie? Bo to „Bo to dla niej, dla naszej Warszawy”*.   
*Tekst piosenki Wacława Stępnia i Zdzisława Gozdawy aż się prosił o przytoczenie w kontekście naszej budowy. Poza tym, to bardzo ładna piosenka. 
14.12.2016
Inwestycja na terenach po Pollenie Aroma

Przy Klasyków powstanie nowe osiedle domów trzypiętrowych. Zbudują je Finowie. Miejmy nadzieję, że będzie to ładne osiedle. I że zapachy z Czajki, wzbogaconej o zlewnię szamba, do tego osiedla nie dotrą. Bo jak dotrą, to inwestor może mieć kłopoty z klientami.
Paradoksem jest to, że chodzi o tereny po zakładach Pollena Aroma. Na dochodzące z Polleny zapachy od zawsze skarżyli się jej sąsiedzi. Był to ponoć jeden z powodów wyprowadzki firmy i sprzedaży działki. A że historia lubi się powtarzać … zapraszamy inwestorów do przyłączenia się do stosownych protestacyjnych komitetów. Bo „aromatyczne” wiatry z pewnością i w ich stronę powieją.  
To, co cieszy, to zamiar wyremontowania przez fińskich inwestorów budynku dawnej drożdżowni i willi (ponoć uroczej) dawnego właściciela fabryki henrykowskiej, Henryka Bienenthala. Nazwa Henryków nie jest zatem przypadkowa. A to, że w ramach inwestycji będą przywracane do dawnej świetności nasze białołęckie zabytki, to dobra wiadomość.

(informacja za: http://tustolica.pl/drozdzownia-henrykow-to-teraz-aroma-park-beda-mieszkania_74468)
16.12.2016

 Wspólnota Kolędowa 

Przysłowie węgierskie mówi, że żaden człowiek nie jest na tyle bogaty, aby nie potrzebował sąsiada. Na Choszczówce znakomicie rozumie tę potrzebę Galeria B.S. i wychodzi jej naprzeciw. Zresztą, powiedzmy od razu całą prawdę. Galeria drzwi swe przed sąsiadami szeroko otwiera, ale relacje dobrosąsiedzkie buduje Basia Stelmach, która Galerię prowadzi. I jej  asysta rodzinna, przede wszystkim mąż i córka.
We wspólnym kolędowaniu, wieńczącym kolejne 12 miesięcy pracy Galerii, po raz pierwszy uczestniczyłam w ubiegłym roku. Było mocno urokliwie. Zrozumiałe zatem, że w tym roku zamarzyłam o powtórce.  
I tak, w sobotę 17 grudnia, w godzinach wieczornych, miałam okazję do skonsumowania sąsiedzkiej bliskości.
Wysłuchaliśmy mini recitalu kolędowego w wykonaniu Ewy Jarzymowskiej - Kałudow, wzbogaconego przez nią licznymi ciekawostkami na temat historii kolęd. Artystka, absolwentka wydziału wokalno-aktorskiego Konserwatorium Muzycznym w Sofii, nie tylko sama śpiewa, ale również uczy innych śpiewania i muzyki. Jej występ wyczarował prawdziwie świąteczną atmosferę.  No, a potem przyszła pora na wspólne śpiewanie przy wtórze gitar.
Gitarzystów było wielu…, a konkretnie trzech. Dzielnie nam akompaniowali. I świetnie śpiewali. Najmłodszy, znany nam już z ubiegłego roku, zaprezentował się odważnie w solowym wykonaniu kilku kolęd, z własnym akompaniamentem, i podobnie jak rok temu dostał burzę oklasków.
Było tłumnie, ale miejsca dla wszystkich chętnych starczyło. Było nastrojowo: świąteczne dekoracje, świece. Było tłoczno na stole,  ale na szczęście wszystkie specjały się pomieściły. Atrakcji kulinarnych było w bród. Różnorodność sąsiedzkich upodobań znalazła odbicie w różnorodności tego, co na wspólny stół przyniesiono. Sytuacja dla osób liczących kalorie wyjątkowo trudna. Toteż, ja osobiście liczyć przestałam i oddałam się umiarkowanie swobodnej konsumpcji. Najtrudniej było w momencie, gdy na stół wjechał ogromny, śnieżny tort. Czy go spróbowałam? Niech to pozostanie niewiadomą. W każdym razie był bardzo smaczny.
Jedzenie to był jednak tylko przerywnik między aktywnością właściwą, czyli kolęd śpiewaniem. A śpiewało się długo i z przejęciem. 
Między domem a pracą są małe zakamarki szczęścia: ptak, ogród, powitanie sąsiada, uśmiech dziecka, kot wygrzewający się na słońcu” – napisała Pam Brown, australijska pisarka i poetka. Dodajmy do tych zakamarków szczęścia takie wieczory, jak ten sobotni na Choszczówce w Galerii B.S.

20.12.2016

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz