Archiwum 2016
R. 2016
choszczowka.blog.pl
Znowu minął rok
W
telegraficznym skrócie, w imieniu ośmioosobowej, reprezentatywnej z uwagi na
wiek i płeć, grupy balujących, informuję, że Sylwester w "Dzikim
Zakątku" jest godny polecenia. Dowód podstawowy - ośmiogodzinna udana
zabawa.
Argumenty
szczegółowe: po pierwsze, niezła, pracowita orkiestra, realizująca swe
zadanie w naprzemiennym cyklu - 45 minut muzyki i 15 minut przerwy; po drugie,
smaczna, bogata kuchnia, serwująca satysfakcjonujące ilości i różnorodności
kulinariów; po trzecie - sprawna, uprzejma obsługa - błyskawicznie zmieniająca
zastawę i uzupełniająca w miarę potrzeby zawartość bufetu; po czwarte - udany
pokaz fajerwerków po północy - nie tylko zresztą ten zaserwowany bezpośrednio
balującym, ale i ten, który zafundowali mieszkańcy okolicznych posesji, czyli
dobrze widoczny z tarasu „Dzikiego” spektakl „Choszczówka wita Nowy Rok”.
Na koniec argument najważniejszy - mili towarzysze zabawy.
To
by było na tyle, jeśli chodzi o pozytywy. Teraz będzie o niedoróbkach, dla
dobra kolejnych pokoleń żegnających w „Dzikim” Stary i witających Nowy Rok.
Po
pierwsze, przydałby się większy wysiłek dekoracyjny adekwatny do imprezy, czyli
wystąpił „deficyt serpentyny i baloników”; po drugie - orkiestra mogłaby
zaserwować trochę więcej klasyki muzyki tanecznej, czyli moja grupa wiekowa
odczuła „deficyt tanga i walca”; po trzecie, warto pamiętać o tym, że
świece się wypalają i trzeba je wymieniać na nowe, czyli wystąpił „deficyt
oświetleniowy”; po czwarte, toalety lubią, jak personel też do nich
zagląda, z mopem i środkami czyszczącymi w ręku, czyli mieliśmy „deficyt
czystości”. Na szczęście, po interwencji, deficyty trzeci i czwarty zostały
usunięte. W sprawie muzyki nie interweniowaliśmy, jako że uważamy, że artystom
trzeba dać swobodę twórczą.
Plusy
przeważyły minusy. I znaczna to była przewaga. Bawiliśmy się ochoczo. Jedliśmy
i tańczyliśmy. W kominku buzował ogień. Choinka przypominała minione Święta.
Szampan o północy smakował. Życzenia były szczere. A wspólne wyśpiewanie, że
„Mija rok” , czyli w miarę harmonijne wykonanie jednej z ulubionych piosenek
moich kochanych „Czerwonych Gitar”, skutecznie zwiększyło mój poziom
sylwestrowego entuzjazmu. Skuteczniej nawet niż szampan.
„Mija
rok, dobry rok.
Z
żalem dziś żegnam go.
Miejsce
da nowym dniom
Stary
rok, dobry rok”.
I
jeszcze dwie bardzo ważne kwestie: Pan Szatniarz był szybki i uprzejmy, a droga
powrotna do domu krótka.
„To
był rok, dobry rok.
Z
żalem dziś żegnam go.
Miejsce
da nowym dniom
Stary
rok, dobry rok”.
6.01.2016
Choszczówka w śnieżnej aurze
Zawiało
nas na biało, ale na szczęście nie zasypało. Choszczówka wypiękniała w mgnieniu
oka. Ptaki ożywiły się wokół karmników. Koty tudzież. Wokół ptaków. W wolnej
chwili śledzę kocie wędrówki po dachach, jako że jak nawet kot czmychnie, to i
tak pozostawia ślady swojej ścieżki. Chyba, że śnieg mocno poprószy i wszystko
pochłonie.
W
Dzikim Zakątku ruszyła wypożyczalnia biegówek i kto może biega po leśnych
drogach. Ponoć w tym roku szlaki są doskonale pokryte śniegiem i jeżdżenie po
nich to sama przyjemność. Nie wiem, nie próbowałam. Opieram się na opiniach
tych, co szusowali i są zachwyceni.
W
Dzikim można też zafundować sobie trzydziestominutowy kulig. Zaprzęg konny,
sanie, saneczki i lasy do dyspozycji za jedne 30 złotych od osoby. Niestety
musi się zebrać 10 osób, albo trzeba więcej zapłacić.
Już
drugi rok przymierzam się do tej możliwości. Kiedy w zeszłym roku osiągnęłam
stan gotowości, śnieg zaczął topnieć. Ciekawe, jak mi się to uda w tym roku.
A
poza tym wszystko w porządku. Pociągi nadal zatrzymują się na stacji
Choszczówka. Te co zawsze, nowych nie przybyło. Sklep na Kłosowej nadal
zamknięty. Ogłoszenia; „Sprzedam” , „Wynajmę” wiszą na tych
samych, co i wcześniej, posesjach. Mieszkańcy w weekendy tłumnie po lesie
spacerują. W dni powszednie są prawie niewidoczni, jako że spiesznie do domów
przemykają. Dziki, tym razem o prawdziwe dziki mi chodzi, a nie o Dziki
Zakątek, co i rusz wyskakują zza krzaków. Zwłaszcza wieczorowo-nocną porą. Na
placu zabaw pusto. Z reguły pusto, bo czasami pojawiają się młodociani
użytkownicy. Za to na siłowni,z tym placem skorelowanej,żywej duszy póki co nie
ma, a w związku z tym: hulaj dusza bez kontusza.
24.01.2016
Choszczówka à la miasteczko. Bez entuzjazmu z okazji końca karnawału
Ostatnio
było o Choszczówce euforycznie. Karnawałowo. Dzisiaj proponuję przypomnienie
moich nieco odmiennych refleksji. Może kogoś zdenerwuję i stanie w obronie
Choszczówki. A zatem, z okazji końca karnawału, będzie posępnie i
krytycznie.
Stolicy
się tu nie czuje. Jest co prawda górujący nad peronami stacji PKP napis
Warszawa – Choszczówka, ale na tym w zasadzie stołeczność się kończy. Cała
reszta z wielkomiejskością niewiele ma wspólnego. Nieodśnieżane ulice. Brak
porządnych miejsc parkingowych przy dworcu PKP. Brak przystanku autobusowego
przy tymże dworcu. MZK i PKP żyją w innych światach. Wrogich sobie światach. I
nie chcą mieć ze sobą nic wspólnego.
Budownictwo
w założeniu i w realizacji niskopienne. Od jakiegoś czasu krążą jednak
pogłoski, że lada moment się to zmieni. Będą bloki. Są już ponoć wydane
urzędowe zgody. Drżą właściciele niskich domków wyobrażając sobie nowe,
wyrośnięte ponad miarę, sąsiedztwo.
– Pani
widzi te cienie kładące się na naszych ogródkach? – pyta sąsiadka sąsiadkę.
- A
żeby tylko cienie. W okna nam będą zaglądać. Śmieci do ogródków wrzucać –
odpowiada sąsiadce sąsiadka.
Architektura
tego, co już zbudowano zróżnicowana, od Sasa do lasa. Można znaleźć
wszystkie style i całą masę domostw bez stylu. Konsekwentnie poprzeplatane.
Jak ktoś lubi miszmasz, ma co podziwiać. Są też budynki – ruiny.
Materiał dla poszukiwaczy skarbów i okazji. Wszystko pogrodzone, a jak się dało
– to również pozasłaniane. Różnorodne płoty, parkany, mury – miszmasz stylów w
tym zakresie również zapewniony.
Wąskie,
zaniedbane uliczki. Niektóre o zagadkowych nazwach: Kłosowa – ale pola, ze
ścielącymi się od obfitości ziaren zbożami, nie uświadczysz; Piwoniowa –
konia z rzędem, kto znajdzie przy niej jakieś ładne kwiatowe ogrody, Na Przełaj
– być może chodzi o na przełaj do nikąd, Jabłoni - a gdzie te sady,
Chlubna – i czym się tu chełpić, chyba, że wiecznym błotem, Zawiślańska – no
faktycznie do Wisły stąd daleko, Pstra – raczej szara, Tapetowa – jeśli
jest tu gdzieś wytwórnia tapet, to głęboko ukryta, Łuczywo – rzeczywiście przydałoby
się, by oświetlić sobie drogę po zmroku, Widna – tylko gdzie te latarnie.
Na wszystkich tych uliczkach, niezależnie od nazwy, obowiązuje zasada
podwyższonej czujności: patrz obywatelu pod nogi, wertepów, kałuży, błota,
psich kupek i innych tego typu pułapek w bród. Nomen omen – zdarza się,
że trzeba te uliczki w bród pokonywać.
Jest,
ciągle jeszcze jest, dużo przejść na skróty, przez zarośnięte krzakami i
chwastami działki. Świetna okazja do ćwiczenia cnoty odwagi. I do
weryfikacji stanu polskiej przestępczości. No i co najważniejsze, z
każdego miejsca jest w Choszczówce tuż… tuż do lasu. Randka w ciemno z dzikami
murowana. I to niekoniecznie w lesie.
Nie
ma na Choszczówce bazarku ani warzywniaka, nie ma autobusu podjeżdżającego pod
dworzec; nie ma porządnej przychodni lekarskiej; nie ma publicznego
przedszkola i publicznej szkoły podstawowej, nie ma ścieżki rowerowej wzdłuż
Piwoniowej i Mehoffera, nie ma schodów pozwalających dostać się na nasz
wspaniały wiadukt itd., itd. A w dodatku pociągi jeżdżą za rzadko,
zwłaszcza w weekendy. Prawdziwa dziura.
Czy
brzmiało to wystarczająco, jak na koniec karnawału, ponuro? Coś mi się zdaje,
że nie bardzo. Pewnie dlatego, że Choszczówka, mistrzyni afirmacji, cały
czas szeptała mi do ucha, że po pierwsze - bloków nikt nie zbuduje, bo mu na to
nie pozwolimy; po drugie - architektura nie jest od Sasa do lasa, tylko
eklektyczna; po trzecie - nazwy ulic są w porządku, a w każdym razie
ładnie brzmią; po czwarte - niepubliczne placówki szkolne i przedszkolne są
lepsze od publicznych; po piąte - okoliczne dziki to najlepsi przyjaciele
człowieka; po szóste - nikt nikogo do chodzenia na skróty przez krzaki nie
zmusza, a poza tym trzeba wierzyć w efektywność resocjalizacji; po siódme -
patrzenie pod nogi w czasie kroczenia uliczkami Choszczówki to dobre
ćwiczenie dla oczu; po ósme - na dworzec PKP zawsze można dojść piechotą, w
końcu tu u nas wszędzie jest blisko, nie mówiąc już o tym, że chodzenie jest
zdrowsze od sterczenia na przystankach w oczekiwaniu na autobus. Co do wiaduktu
– to jak komuś zależy, by się na nim znaleźć, to zawsze może sobie przystawić
drabinę. I popatrzeć z góry na nasze miasteczko. Z zachwytem, koniecznie z
zachwytem.
A
w dodatku autobus 176 będzie odjeżdżał z naszej Choszczówki co 20 minut, a nie
jak dotąd co pó
7.02.2016
Kapela ze Wsi Warszawa na wsi Choszczówka
Było
tłumnie. W końcu nie byle kto wysiadł na Przystanku Choszczówka, jeno Kapela
ze Wsi Warszawa. Nasi ci oni, nasi. I tak oto w Dzikim Zakątku zagościł
folk. Znakomity folk. Polski, mazowiecki, bez granic. Jak kto woli.
Wysiedli
na Przystanku z rana. Niestety ja tego nie widziałam na własne oczy, ale jak tu
nie wierzyć sąsiadom. Od rana w Dzikim trwały warsztaty rytmu i białego śpiewu,
stanowiącego ponoć podstawę pieśni z regionu Mazowsza. Jeśli chodzi o biały
śpiew to mam wrażenie, że nieświadoma, co czynię, niejednokrotnie go już
praktykowałam. Na warsztatach nie byłam, ale Cioteczka Wikipedia wyjaśniła mi
ochoczo, że ten rodzaj śpiewu, zwany jest też „śpiewokrzykiem”. Ważne jest
natężenie dźwięku i przenikliwość. Coś wspaniałego. Myślisz, że krzyczysz, a
okazuje się, że śpiewasz. Trzeba tylko szeroko otwierać gardło. Usta chyba też.
Warsztat
ze śpiewu prowadziła Magdalena Sobczak – Kotnarowska, a
różnicowania dźwięków pod względem długości i kładzenia akcentów nauczał
akademik Piotr „Stiff” Stefański, z Akademii Rytmu. Kto miał czas i ochotę -
skorzystał. I z pewnością nie żałował. Kto nie skorzystał, może by i nie
żałował, gdyby nie zobaczył próbki możliwości prowadzących warsztaty, jaką nam
zafundowali na początku koncertu. Powstała swoista uwertura do koncertu
właściwego, w której trochę inaczej niż w operze, aktywny udział wzięła
publiczność. Na polecenie Mistrza „Stiffa” wstaliśmy, a potem tupaliśmy, z nogi
na nogę rytmicznie przestępowaliśmy, rytm wybijaliśmy, akcentowaliśmy, głosy
wydawaliśmy, a nawet śpiewaliśmy, na „biało” pod kierunkiem Mistrzyni Magdaleny
Sobczak – Kotnarowskiej. A wszystko ochoczo, z prawdziwym przytupem. Zresztą,
kto by się odważył przeciwstawić Mistrzowi „Stiffowi”. W pełni ulegliśmy jego
charyzmie, rytmowi i białemu śpiewowi. Kolejność wyliczanki przypadkowa.
A
to był przecież dopiero wstęp do koncertu. Muzyka okazała się przednia.
Instrumentów nie sposób wyliczyć, a tym bardziej opisać. Ja w każdym razie nie
potrafię. Potwierdziło się, że siłą Kapeli są koncerty. Wszystko brzmiało
świetnie, a entuzjazm artystów nie mógł nie porwać nawet tych najbardziej
opornych. Jeśli muzycy z kapeli tak zawsze, nie tylko na początku roku, dają z
siebie wszystko, to podziwiam kondycję. I pań, i panów. Dobrze się słuchało.
Dobrze się w rytm muzyki kiwało. A i rozmarzyć się było można. I wzruszyć. I
lęki poruszyć, jako że, a nuż, „Bendzie wojna”. A przy tym oko też było na czym
zawiesić. I nie myślę bynajmniej o wspaniałym płotku dekorującym scenę.
Nawet „nowatorskie” ławki bez oparcia dało się przeżyć. Choć w przyszłości będę
polować na krzesło lub siadać przy ścianie, by dać wsparcie memu steranemu
kręgosłupowi. Swoją drogą, gdyby nie opisana wyżej rytmiczna, rozgrzewająca
mięśnie, gimnastyka na wstępie, byłoby trudniej wysiedzieć.
Potrzebę
ławek tłumaczy siła potrzeb kulturalnych i ludycznych mieszkańców Choszczówki.
Jak tak dalej pójdzie, to będziemy musieli halę widowiskową w czynie społecznym
zbudować.
No
i zapomniałabym. Było na bogato. Mnóstwo bębnów, ale nie o bębny chodzi. Było
stoisko z płytami, winylowymi też. I BOK się reklamował. I jeszcze coś było,
ale trudno się było docisnąć. I w efekcie nie wiem, co to było. Może przy
następnym koncercie się dowiem? Bo następny będzie, i to 1 kwietnia - jak
ogłosił Prezes Błażej Małczyński.
Ważne!
Do bufetu dało się docisnąć. I piwo, jak zwykle, podwyższyło poziom dobrostanu,
nie tylko, mam nadzieję, mojego.
Na
Przystanku grali i śpiewali: Sylwia Świątkowska, Ewa
Wałecka, Magdalena Sobczak – Kotnarowska, Paweł Mazurczak, Piotr
Gliński i Maciej Szajkowski (o
ile dobrze rozpoznałam i dobrze zapamiętałam. Za błędy identyfikacyjne z góry
przepraszam). Za wspaniały koncert dziękuję.
22.02.2016
Garażówki na Choszczówce
Od
jakiegoś czasu snuje mi się po głowie myśl: A gdyby tak wiosną urządzić
na Choszczówce wyprzedaż garażową, a jak kto woli garażówkę? Amerykanizacji
ciąg dalszy? Niekoniecznie, bo wyprzedaże rzeczy używanych i u nas były, np.
w latach 80.
Amerykanie
rozstawiają swoje towary w garażach lub przed wejściami do domów. Pozbywają się
w ten sposób skutecznie używanych mebli, książek, zabawek i różnych
durnostojek. Też bym się chętnie pewnych dóbr pozbyła, a pewne być może nabyła.
W
Warszawie takie rzeczy się robi. Na stronach warszawa.nasze miasto.pl przeczytałam,
że w 2015 roku było kilka takich lokalnych „garażówek nie w garażu”,
czyli wyprzedaży pod gołym niebem. Forma nieco inna niż w Ameryce. Po
prostu znajduje się jakąś przestrzeń i na niej rozstawia swoje stragany, w
sposób mniej lub bardziej zorganizowany.
Niestety
taka postać handlu, dość anonimowa, grozi zaśmieceniem terenu, ot słowiańska
natura, więc potrzebny jest odpowiedzialny organizator. Tylko gdzie
takiego znaleźć? Altruistę i w dodatku ze zdolnościami logistycznymi? Może
jednak pomysł amerykański lepszy? Wyższość kultury indywidualistycznej nad
kolektywistyczną?
Warto
by nawet pieniądze z wyprzedaży przeznaczyć na jakiś wspólny szlachetny cel,
czyli zrobić wspólną skarbonkę. Nie znam niestety przepisów regulujących takie
nietypowe kwesty. Co prawda, dość często znajduję w skrzynce na listy kartki z
informacjami o zbiórkach rzeczy używanych na cele charytatywne i chętnie biorę
w nich udział, ale jedno drugiemu nie przeszkadza. Garażówki czas zacząć,
chciałabym zakrzyknąć. Ale jak zacząć i z kim, jeszcze nie wiem.
Sąsiadka,
z którą podzieliłam się pomysłem o "garażówce na Choszczówce" nie
okazała entuzjazmu, ani krztyny, i orzekła miażdżąco: Rzeczywiście.
Tego nam tylko brakowało.
1.03.2016
Idealne miejsce na ambitne graffiti
Pomysł stary, ale, moim zdaniem, jary.
Coś należałoby zrobić z naszym wspaniałym przejściem podziemnym na naszej
wspaniałej stacyjce Warszawa - Choszczówka.
Pisałam o tym już wcześniej, ale nic się
od tego czasu nie zmieniło. Co i rusz, jakiś artysta, miejscowy lub przyjezdny
(albo raczej: przejezdny), zostawia ślad na ścianach przejścia.
Potem jest wielkie zmywanie, czasem malowanie. I od nowa: mazanie, zmywanie,
mazanie, zmywanie …. Zabawa trwa. I niezależnie od fazy - ładnie nie jest.
Myślałam, że można by: „(…) kupić
miejscowym dzieciakom i młodzieży dużo farby, pędzle i pozwolić na kontrolowany
akt wandalizmu, czy, jak kto woli, na twórcze zagospodarowanie przestrzeni”
Pisałam: „Marzą mi się namalowane na ścianach stragany z owocami i kwiatami,
okienko kasy i stojący obok zawiadowca stacji, wejście do kafejki dworcowej i
co tam się jeszcze da. Nie ryzykowałabym jedynie malowidła przedstawiającego
wejście do toalety, bo ktoś gotów to potraktować zbyt dosłownie”.
Nie znam się na prawach własności i nie
wiem, czy rzeczywiście można coś sensownego z naszym przejściem pod peronami
zrobić, bo nie wiem, kto musi na to wyrazić zgodę. Ale są pewnie tacy, co
wiedzą, więc proszę, niech powiedzą.
Swoją drogą to idealne miejsce na
legalne graffiti. Ambitni grafficiarze legalności nie cenią nadmiernie, ale
czasami dają się skusić.
7.03.2016
Pamięci Eugenii Anny Wesołowskiej
To
była ogromna frajda, kiedy odkryłam, że moimi najbliższymi sąsiadkami będą trzy
Anie. Ania z naprzeciwka, Ania zza ściany i Ania zza płotu. Tak je nawet
wpisałam do telefonu. Każda inna, a wszystkie wspaniałe. Był czas, że z okazji
lipcowej Anny wszystkim kupowałam takie same prezenty, np. trzy broszki, każda
nieco inna, bo do innej solenizantki adresowana. Przywoziłam z wakacji takie
same drobiazgi, a jak zaczynał się sezon ogródkowy, to nie wyobrażałam sobie
werandowej inauguracji bez moich sąsiadek.
Różne
były koleje naszej podwórkowej wspólnoty. Kawki, herbatki, ploteczki. Czasem
udawało się spotkać w pełnym składzie, czyli w kwartecie, częściej w tercecie
lub duecie. Czasami w gronie jeszcze większym, bo i z Marzeną, najmłodszą w
naszym sąsiedzkim teamie. Wspólne wyprawy wiosenne po kwiaty do ogródka i do
skrzynek. Odgarnianie śniegu. Odchwaszczanie. Wystarczyło, że jedna z nas
zaczynała coś robić, za chwilę miała asystę. No, a potem, jak tu nie wypić
wspólnej kawy i odrobiny koniaku. Niezapomniana wspólna wizyta u kosmetyczki,
po której wyglądałyśmy … na pewno inaczej niż przed wizytą. Wyprawy do sklepu z
używanymi ciuchami przy Henrykowskiej. Zakupy u pani Ali, w spożywczym przy
Kłosowej. Za każdym razem było tak sympatycznie, że stwierdzałyśmy, że musimy
się spotykać częściej, regularniej, co najmniej raz w tygodniu, raz u jednej,
raz u drugiej, po kolei. Udawało się przez jakiś czas zachować ten rytuał, a
potem coś wypadało i trzeba było zaczynać od nowa.
A teraz jednej Ani już nie będzie.
Zmarła ósmego marca. Eugenia Anna Wesołowska. Przeszło dekada wspólnego
podwórka i przeszło dekada czegoś więcej niż sąsiedztwo.
Ania, czyli Pani Profesor Eugenia Anna
Wesołowska, to taka nieoczekiwana, dodatkowa, gratyfikacja, jaką otrzymałam od
życia w związku z przeprowadzką na Choszczówkę. Nie mogłam sobie wymarzyć
lepszego sąsiedztwa. Ona też tak czuła. Bardzo często wspominała, że cieszy
się, że tu mieszka, bo ma nas, sąsiadów. Poznałam wspaniałą, niezwykle
interesującą kobietę. Ciepłą, z poczuciem humoru. Dobrą, pogodną. Wiele
przegadanych godzin. Lubiłam słuchać jej wspomnień, ale lubiłam też ploteczki
ze świata akademickiego. Zwłaszcza, że znałyśmy po części tych samych ludzi
nauki. Przez jakiś czas bawiło nas sprawdzanie, kto ma ile lat, rzecz
jasna, w celu udowodnienia, że na tyle nie wygląda, tylko na mniej, a częściej
na więcej. Ania wyciągała stosowne leksykony, różne: Who is who? I
sprawdzałyśmy.
Poznałam różne Anie. Ta pierwsza, lekko
mnie z początku onieśmielająca Anna, profesor zwyczajny, kobieta aktywna
naukowo i dydaktycznie, ciągle w rozjazdach, jako że pracowała na Uniwersytecie
Mikołaja Kopernika w Toruniu i w Wyższej Szkole im. Pawła Włodkowica w Płocku.
Prowadziła jeszcze wtedy samochód. I miała w sobie tyle werwy, że trudno było
uwierzyć, że jest to kobieta po siedemdziesiątce. Anna oficjalna, Pani
Profesor, w mundurku, czyli w stosownym kostiumie i w eleganckiej bluzce,
najczęściej białej. Obłożona książkami i notatkami. Wyjeżdżająca na
konferencje, publikująca. Dumna z udanych doktoratów swych podopiecznych.
Ciesząca się ukończeniem książki o Pawle Włodkowicu, zadowolona z wydaniem
kolejnych numerów "Edukacji Dorosłych”. Pani Profesor starannie
sprawdzająca prace egzaminacyjne swoich studentów. Klasyfikowanie, tak to
nazywała, traktowała bardzo serio. Lubiła swych uczniów. Szanowała tych, co
studia musieli łączyć z pracą.
I Ania druga. W stroju z lekka
niedbałym, pracująca w ogródku, wynosząca śmieci, sprawdzająca, czy listonosz
już coś wrzucił do skrzynki, zapraszająca na lody, na brydża, ciągle
odkładanego na później. Ania ciesząca się każdym wschodzącym kwiatkiem,
pierwszymi listkami na krzewach, zakwitającym bzem. Uśmiechnięta, taka do
przytulania. I do pogadania. Pamiętam, jak dopraszałam się, aby pokazała
mi, jak wyglądała w młodości. I pewnego dnia wyciągnęła album i ujrzałam
sympatyczną dziewczynę – młodą kobietę. Wszystko się zgadzało. Nigdy
natomiast nie pokazała mi kryminałów, które ponoć kiedyś „popełniła”.
Wyprosiłam natomiast do przeczytania dwie jej powieści. Obie z wątkami
autobiograficznymi. Pierwszą - wspomnienia stron rodzinnych, domu,
rodziców, krewnych. I drugą - niezwykle wzruszająca opowieść o relacji
matki i córki, o wychowaniu, o ich wzajemnej miłości.
Ania bardzo często wspominała
dzieciństwo, Wereszczyn, gdzie obok siebie żyli zgodnie (tak Ania o tym mówiła)
Polacy, Ukraińcy i Żydzi, gdzie były trzy świątynie: kościół rzymskokatolicki,
cerkiew prawosławna oraz bożnica. Z dumą podkreślała, że to jedna z
najstarszych miejscowości na wschodzie Polski. I dodawała, że to Gród
Czerwieński. Nie byle jaki. Mówiła, że miała bardzo dobre dzieciństwo,
kochanych mądrych rodziców. Wspominała swego dziadka Kaczyńskiego. Swoją
babcię. Swoich braci i siostrę. Piękny drewniany dom. Ogród. Lasy. Żydowską
rodzinę mieszkającą obok. To były takie piękne dziewczyny –
mówiła. Szczęśliwe dzieciństwo zostało przerwane okrutną wojną. Niemcy dokonali
pacyfikacji wsi. Wymordowali Żydów, nie tylko z Wereszczyna, ale i z innych
pobliskich miejscowości. Obrazy tej zbrodni na zawsze zostały w pamięci Ani.
Opowiadała i miała łzy w oczach. Wymieniała z imienia i nazwiska swoich
żydowskich sąsiadów, których ciała wrzucono do studni w Wereszczynie. Nie
chciała zapomnieć. W tym samym roku, jeśli dobrze pamiętam opowieść Ani,
wybuchła epidemia duru brzusznego i tyfusu. Jedną z jej ofiar był ojciec Ani.
Zaraził się tyfusem i zmarł po krótkiej chorobie.
Po wojnie też nie było łatwo. Ania
wspominała stancję u wujka w Lublinie, szkołę średnią, pierwszą pracę
nauczycielską w szkole wiejskiej. Był rok 1946, a ona niewiele starsza od
swoich uczniów. Potem było małżeństwo, macierzyństwo, studia w Wyższej Szkole
Pedagogicznej w Krakowie, uwieńczone magisterium z filologii polskiej, a
wszystko to połączone z pracą zarobkową. Prawie 30 lat Ania przepracowała jako
nauczycielka w szkołach podstawowych i średnich. No i w końcu nadszedł ten
moment, w którym udało się Ani połączyć swoje dwie największe pasje: dydaktykę
i naukę. Z racji pracy naukowej zaczęła wyjeżdżać za granicę. Mile wspominała
pobyt w Paryżu, w Rosji. Wspaniale kreśliła sylwetki poznanych tam ludzi, swych
przyjaciół. Zawsze powtarzała, że bardzo wiele zawdzięcza innym ludziom.
Powtarzała: ludzie są dobrzy.
Bardzo ważna była dla niej rodzina,
najbliżsi: córki, zięć, wnuk i jego żona, prawnuk. Z dumą mówiła: Ty
wiesz, że ja mam już prawnuka. Nie musiała mówić, jak bardzo są jej
potrzebni i jak bardzo ich kocha, bo i tak wiedziałam, że tak jest.
Nie wiem, jak było wcześniej, ale w tym
okresie, gdy zamieszkałyśmy po sąsiedzku, Ania spędzała wakacje bardzo
aktywnie. Lubiła podróże. O jednej z ostatnich wypraw Ani, do Portugalii, będą
mi już zawsze przypominać otrzymane od niej w prezencie sympatyczne, zdobiące
moją kuchnię, akcesoria z kogutem z Barcelos. Szalenie dumna była z
zaliczenia jachtowego rejsu wzdłuż wybrzeża Chorwacji. Odbyła tę wyprawę swego
życia, bo tak ją określała, w towarzystwie swych córek, Ewy i Zyty oraz zięcia.
Z tej czwórki, cytuję za Anią, co najmniej dwie osoby umiały żeglować. I
pływać. Wakacje to także sanatorium w Druskiennikach, do którego wyjeżdżała z
córką Zytą, a przede wszystkim dom na wsi, na Lubelszczyźnie, gdzie w bliskości
swej wsi rodzinnej odpoczywała w gronie najbliższych.
Czego nie udało się Ani załatwić na tym
świecie? Pewnie wielu rzeczy, ale taki już nasz ludzki los. Bardzo
żałuję, że nie zdążyła napisać książki o swoim kochanym Wereszczynie.
Planowała, ale zabrakło najpierw czasu, potem zdrowia. Ostatnie lata,
lata choroby, były bardzo trudne, dla Ani, dla jej bliskich. Ale i w tym
okresie zdarzały się dobre chwile. I je będę też pamiętać.
W poniedziałek pogrzeb Pani Profesor.
Później powrót i ciemne okna w domku naprzeciwko. Już bez Ani. Smutne, trudne
godziny. Będziemy wspominać Anię, z obowiązkowym kieliszkiem ukochanej przez
nią metaxy. Piszę te słowa i słyszę głos Ani: Nie „metaksy”, tylko
„metachy”. Co najmniej 5-gwiazdkowej.
Eugenia
Anna Wesołowska - ur. 8.11.1929 roku w
Wereszczynie. Pracę doktorską obroniła w 1977 r. Pracowała w Instytucie
Programów Szkolnych w Warszawie, początkowo jako sekretarz naukowy, później
jako kierownik Zakładu Kształcenia Dorosłych. Kolejne miejsce pracy to Instytut
Pedagogiki Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. Była kierownikiem Zakładu
Pedagogiki Porównawczej i Edukacji Ustawicznej, współtwórczynią Akademickiego
Towarzystwa Androgogicznego, inicjatorką wydawnictwa „Edukacja Dorosłych” i
serii „Biblioteka Edukacji Dorosłych”. Stopień naukowy doktora habilitowanego
otrzymała W 1991 r., a tytuł naukowy profesora - w 1996 roku. W ostatnich
latach pracowała w Wyższej Szkole im. Pawła Włodkowica w Płocku. Jest autorką
12 książek, pod jej redakcją ukazało się 21 prac zbiorowych, opublikowała ponad
130 artykułów.
13.03.2016
Stało
się. Co się stało? I czy dobrze się stało, czy źle?
Nowy
numer Naszej Choszczówki bardzo mnie cieszy. Jak zwykle
czytam od deski do deski. To przecież moja ulubiona gazeta.
Zaczynam
od pierwszej strony. Oglądam oblicze świeżo wybranej Pani Burmistrz Białołęki;
czytam, że nasza gazeta jest w potrzebie i warto na jej konto przekazać 1%
podatku od swojego dochodu, czego nie omieszkam uczynić; cieszę się, że będzie
zaktualizowana strona internetowa Olimpiady Sportowej w Choszczówce;
oglądam reklamy, o które coraz trudniej; odczytuję życzenia świąteczne.
Strona
druga. Mój wzrok przyciąga hasło: Obwiniaj
się do woli. W
pierwszej chwili myślę, że to apel do mego sumienia, w końcu zbliża się Wielki
Tydzień, ale nie, to zachęta do zakupów w sklepie z winami w Forcie Piontek
(swoją drogą myślałam, że on, czyli Fort, już się Piontkiem nie nazywa).
Czytam dalej. Znajduję oświadczenie niezależnych radnych dzielnicy Białołęka
związane z "kryzysem władzy" w naszej dzielnicy. Jest też informacja
o rozpoczęciu przez pana Filipa Pelca batalii o rowery, czyli o więcej
stacji Veturilo na Białołęce. Na sam koniec oglądam z podziwem fotografię
lokalnego basenu, czyli imponującej kałuży na Brzezińskiej.
Na
stronie trzeciej odkrywam tekst Agnieszki Wróblewskiej o naszych wspaniałych,
nie do przecenienia, miejscowych kreatorach kultury, czyli o twórcach
Przystanku Choszczówka. W pełni podzielam.
Kolejna
czwarta już strona skłania mnie do refleksji: zapisać się, czy nie zapisać,
do chóru Towarzystwa Śpiewaczego Avanti? Zaproszenie jest, a ja w
końcu mam za sobą nie byle jakie osiągnięcia w chórze szkolnym. Co prawda,
dawno to było, ale zawsze. Niestety, podjęta przeze mnie próba odśpiewania
zapamiętanej z tamtych czasów pieśni Piękna nasza Polska cała,
skutecznie mnie od pomysłu zgłoszenia się do Avanti odwiodła. Lepiej natomiast
wypadła moja przymiarka do propozycji wyprzedaży garażowej na
Choszczówce. Sama o tym jakiś czas temu myślałam i pisałam, więc w
to mi graj. Zaktywizuję się, prawie na pewno.
Strona
piąta też ciekawa, skoncentrowana wokół lokalnych ruin: ruiny pierwszej, którą
wykreował upływ czasu, historia, czyli interesujący tekst o kamienicy
przy Fletniowej 2 i ruiny drugiej, którą wykreowali projektanci i
wykonawcy remontu ulicy Raciborskiej, czyli tekst o rozjechanym
poboczu tej, jakby nie było, ważnej, być może nawet głównej, ulicy naszej
Choszczówki.
Strona
szósta to lista projektów zgłoszonych do Budżetu Partycypacyjnego 2017.
Z góry można przewidzieć, które projekty mogą liczyć na moje szczególnie
gorące poparcie. Zainteresowanych informuję, że są to, w porządku
arytmetycznym, projekty 1, 2, 3, 7, 24 i 41. Prawda jest jednak taka, że
wszystkie projekty na tej liście są wartościowe, przemyślane i szkoda, że nie
ma na nie pieniędzy. Swoją drogą, może by ten słup ogłoszeniowy zafundować
Choszczówce, np. z pieniędzy zebranych w trakcie czerwcowej garażówki?
Kolejne
strony, siódma, ósma, dziewiąta, a także jedenasta, to strony
kulturalno-oświatowe, idealne do czytania i poszukania siebie na fotografiach.
Jest o Przystanku Choszczówka, o ideałach społeczeństwa
obywatelskiego, o akcji humanitarnej w Mentis, o Białołęckim
Festiwalu Książki Dziecięcej i Młodzieżowej, o Wielkanocnej
Pomocy Sąsiedzkiej, o akcjach Klubu Sporteum i o niezwykle
skutecznych poczynaniach Galerii B.S. Dzieje się dużo na
naszej Choszczówce, myślę z satysfakcją, oj dużo.
Strona
dziesiąta i dwunasta to stałe kąciki porad, do których się przyzwyczaiłam i na
które czekam z zainteresowaniem: pani Nina Kuczyńska pisze o podatkach,
pani Justyna Gładyś o ubezpieczeniach, a pani Agata Tarasek udziela wskazówek
weterynaryjnych. Są też porady kulinarne autorstwa Małgorzaty Lachowicz.
Przepis na kiełbasę obiecujący.
Strona
dwunasta, finalna. Robi mi się smutno, że to już koniec lektury. Jeszcze tylko
rysunkowy felieton Okiem Dudka, jak zwykle trafny i zabawny.
No i Felieton jak … najbarciś kulturalny. Zostawiłam go na
sam koniec i oto doznaję wstrząsu.
Autor
żegna się z nami, czytelnikami i sąsiadami. Pisze o swoim rozczarowaniu: „Zawsze
mi się wydawało, że pisząc, czyli wychodząc trochę z mojego aktorskiego
podwórka, mogę powiedzieć coś od siebie. Coś co nie będzie tekstem napisanym
przez innych, ale będzie osobistą wypowiedzią na temat otaczającego mnie
świata”. I dalej: „Dzisiaj wiem, bo zwrócono mi na to uwagę, że gdy w
moich felietonach pojawiają się wątki polityczne, gdy zbyt otwarcie wyrażam
swoje poglądy, budzę kontrowersje i takie teksty nie są mile widziane na tych
łamach”. Potem jest smutne, takie jakieś zrezygnowane, nie w stylu pana
Barcisia, przywołanie maksymy Kazimierza Dejmka: „d*pa jest od s**nia, a
aktor od grania”. Że to niby czas najwyższy, by tę maksymę wziąć sobie do
serca. W końcówce są podziękowania: redakcji za lata współpracy, czytelnikom za
to, że czytali.
Moja
pierwsza reakcja to szybki powrót na pierwszą stronę gazety, czy to aby nie
żart primaaprilisowy. Jednak nie, myślę. Musiało stać się coś, co zabolało,
wywołało sprzeciw i zadecydowało o rezygnacji Artura Barcisia z pisania
felietonów. Mam nadzieję, że Redakcja Naszej Choszczówki zabierze w tej kwestii
głos. Wytłumaczy, przedstawi swoje racje. Dobre jest to, że „punkt
wyjścia” ujrzał światło dzienne, że opublikowano ten, jak najbarciś
kulturalny, felieton Artura Barcisia, wierzę, że nie ostatni.
Stało
się. Co się stało? I czy dobrze się stało, czy źle?
Chyba
źle. Przynajmniej moim zdaniem. Ale to można naprawić. Artur Barciś pisze, że
nie jest mu do śmiechu. Mnie też nie. Nic nie rozumiem. Czyżby na Choszczówkę
wprowadziła się cenzura?
P.S.
Uprzejmie informuję, że starannie obejrzałam i przeczytałam, wszystkie
zamieszczone w gazecie reklamy. Drodzy Reklamodawcy, naprawdę warto
zainwestować w zareklamowanie siebie i swoich firm w Naszej Choszczówce.
Cenzura
na Choszczówce?
Stało
się. Co się stało? I czy dobrze się stało, czy źle?
Nowy
numer Naszej Choszczówki bardzo mnie cieszy. Jak zwykle
czytam od deski do deski. To przecież moja ulubiona gazeta.
Zaczynam
od pierwszej strony. Oglądam oblicze świeżo wybranej Pani Burmistrz Białołęki;
czytam, że nasza gazeta jest w potrzebie i warto na jej konto przekazać 1%
podatku od swojego dochodu, czego nie omieszkam uczynić; cieszę się, że będzie
zaktualizowana strona internetowa Olimpiady Sportowej w Choszczówce;
oglądam reklamy, o które coraz trudniej; odczytuję życzenia świąteczne.
Strona
druga. Mój wzrok przyciąga hasło: Obwiniaj
się do woli. W
pierwszej chwili myślę, że to apel do mego sumienia, w końcu zbliża się Wielki
Tydzień, ale nie, to zachęta do zakupów w sklepie z winami w Forcie Piontek
(swoją drogą myślałam, że on, czyli Fort, już się Piontkiem nie nazywa).
Czytam dalej. Znajduję oświadczenie niezależnych radnych dzielnicy Białołęka
związane z "kryzysem władzy" w naszej dzielnicy. Jest też informacja
o rozpoczęciu przez pana Filipa Pelca batalii o rowery, czyli o więcej
stacji Veturilo na Białołęce. Na sam koniec oglądam z podziwem fotografię
lokalnego basenu, czyli imponującej kałuży na Brzezińskiej.
Na
stronie trzeciej odkrywam tekst Agnieszki Wróblewskiej o naszych wspaniałych,
nie do przecenienia, miejscowych kreatorach kultury, czyli o twórcach
Przystanku Choszczówka. W pełni podzielam.
Kolejna
czwarta już strona skłania mnie do refleksji: zapisać się, czy nie zapisać,
do chóru Towarzystwa Śpiewaczego Avanti? Zaproszenie jest, a ja w
końcu mam za sobą nie byle jakie osiągnięcia w chórze szkolnym. Co prawda,
dawno to było, ale zawsze. Niestety, podjęta przeze mnie próba odśpiewania
zapamiętanej z tamtych czasów pieśni Piękna nasza Polska cała,
skutecznie mnie od pomysłu zgłoszenia się do Avanti odwiodła. Lepiej natomiast
wypadła moja przymiarka do propozycji wyprzedaży garażowej na
Choszczówce. Sama o tym jakiś czas temu myślałam i pisałam, więc w
to mi graj. Zaktywizuję się, prawie na pewno.
Strona
piąta też ciekawa, skoncentrowana wokół lokalnych ruin: ruiny pierwszej, którą
wykreował upływ czasu, historia, czyli interesujący tekst o kamienicy
przy Fletniowej 2 i ruiny drugiej, którą wykreowali projektanci i
wykonawcy remontu ulicy Raciborskiej, czyli tekst o rozjechanym
poboczu tej, jakby nie było, ważnej, być może nawet głównej, ulicy naszej
Choszczówki.
Strona
szósta to lista projektów zgłoszonych do Budżetu Partycypacyjnego 2017.
Z góry można przewidzieć, które projekty mogą liczyć na moje szczególnie
gorące poparcie. Zainteresowanych informuję, że są to, w porządku
arytmetycznym, projekty 1, 2, 3, 7, 24 i 41. Prawda jest jednak taka, że
wszystkie projekty na tej liście są wartościowe, przemyślane i szkoda, że nie
ma na nie pieniędzy. Swoją drogą, może by ten słup ogłoszeniowy zafundować
Choszczówce, np. z pieniędzy zebranych w trakcie czerwcowej garażówki?
Kolejne
strony, siódma, ósma, dziewiąta, a także jedenasta, to strony
kulturalno-oświatowe, idealne do czytania i poszukania siebie na fotografiach.
Jest o Przystanku Choszczówka, o ideałach społeczeństwa
obywatelskiego, o akcji humanitarnej w Mentis, o Białołęckim
Festiwalu Książki Dziecięcej i Młodzieżowej, o Wielkanocnej
Pomocy Sąsiedzkiej, o akcjach Klubu Sporteum i o niezwykle
skutecznych poczynaniach Galerii B.S. Dzieje się dużo na naszej
Choszczówce, myślę z satysfakcją, oj dużo.
Strona
dziesiąta i dwunasta to stałe kąciki porad, do których się przyzwyczaiłam i na
które czekam z zainteresowaniem: pani Nina Kuczyńska pisze o podatkach,
pani Justyna Gładyś o ubezpieczeniach, a pani Agata Tarasek udziela wskazówek
weterynaryjnych. Są też porady kulinarne autorstwa Małgorzaty Lachowicz.
Przepis na kiełbasę obiecujący.
Strona
dwunasta, finalna. Robi mi się smutno, że to już koniec lektury. Jeszcze tylko
rysunkowy felieton Okiem Dudka, jak zwykle trafny i zabawny.
No i Felieton jak … najbarciś kulturalny. Zostawiłam go na
sam koniec i oto doznaję wstrząsu.
Autor
żegna się z nami, czytelnikami i sąsiadami. Pisze o swoim rozczarowaniu: „Zawsze
mi się wydawało, że pisząc, czyli wychodząc trochę z mojego aktorskiego
podwórka, mogę powiedzieć coś od siebie. Coś co nie będzie tekstem napisanym
przez innych, ale będzie osobistą wypowiedzią na temat otaczającego mnie
świata”. I dalej: „Dzisiaj wiem, bo zwrócono mi na to uwagę, że gdy w
moich felietonach pojawiają się wątki polityczne, gdy zbyt otwarcie wyrażam
swoje poglądy, budzę kontrowersje i takie teksty nie są mile widziane na tych
łamach”. Potem jest smutne, takie jakieś zrezygnowane, nie w stylu pana
Barcisia, przywołanie maksymy Kazimierza Dejmka: „d*pa jest od s**nia, a
aktor od grania”. Że to niby czas najwyższy, by tę maksymę wziąć sobie do
serca. W końcówce są podziękowania: redakcji za lata współpracy, czytelnikom za
to, że czytali.
Moja
pierwsza reakcja to szybki powrót na pierwszą stronę gazety, czy to aby nie
żart primaaprilisowy. Jednak nie, myślę. Musiało stać się coś, co zabolało,
wywołało sprzeciw i zadecydowało o rezygnacji Artura Barcisia z pisania
felietonów. Mam nadzieję, że Redakcja Naszej Choszczówki zabierze w tej kwestii
głos. Wytłumaczy, przedstawi swoje racje. Dobre jest to, że „punkt
wyjścia” ujrzał światło dzienne, że opublikowano ten, jak najbarciś
kulturalny, felieton Artura Barcisia, wierzę, że nie ostatni.
Stało
się. Co się stało? I czy dobrze się stało, czy źle?
Chyba
źle. Przynajmniej moim zdaniem. Ale to można naprawić. Artur Barciś pisze, że
nie jest mu do śmiechu. Mnie też nie. Nic nie rozumiem. Czyżby na Choszczówkę
wprowadziła się cenzura?
P.S.
Uprzejmie informuję, że starannie obejrzałam i przeczytałam, wszystkie
zamieszczone w gazecie reklamy. Drodzy Reklamodawcy, naprawdę warto
zainwestować w zareklamowanie siebie i swoich firm w Naszej Choszczówce.
20.03.2016
Pora
na życzenia
Święta
tuż, tuż. Pora na składanie życzeń. Użyję wybiegu i dla podkreślenia wagi najbliższych
dni posłużę się cytatami. Nie byle jakimi, bo z "Tygodnika
Ilustrowanego" z 10 kwietnia 1909 roku*.
"Tu
się mąkę wygrzewa, tam siekają migdały, ówdzie dzieci zajęte przebieraniem
rodzynek... Gospodyni ser wierci, kuchta chrzan trze do szynek... Nigdzie
krokiem nie stąpić. Tego nie rusz, nie tykaj! W Święta - babskie są
rządy, lepiej z domu umykaj! Lepiej z domu umykaj, za dziesiątą, za bramę!
Niech tam baby z "babami", radzą sobie już same!"
"Wielkanoc!
Święto wiosny, święto zmartwychwstania... Leć, myśli leć! Leć do wsi mojej, do
dworku w lip robronie, do chat wieńca, do serc bijących wiarą i nadzieją,
spiesz nim sygnaturka na Alleluja zagędźbi, nim pleban chlebuś powszedni
pokropi! Śpiesz! na święcone z ludźmi swoimi przekąsić, pogaworzyć, westchnąć!"
"Dziwne
święta. Jakieś braterstwo wspólnych cierpień, wspólną nadzieją odkupienia
owiane, jakieś wspólne Alleluja, unoszące się nad tą ziemią w kwietniowej
słońca pozłocie! Przy wielkim stole przyrody, skropionym znojem i potem
ludzkim, ziemia zostawia swoje "święcone" - wiosnę!"
WSZYSTKIM
ODWIEDZAJĄCYM MÓJ BLOG ŻYCZĘ UDANYCH, ZDROWYCH ŚWIĄT.
25.03.2016
Mieszanina
epok, czyli biblioteka na Raciborskiej
Co
za wspaniały wynalazek – biblioteki. Jak ubogie byłoby bez nich życie.
Moja
obecna biblioteka, a dokładniej Wypożyczalnia dla Dorosłych i Młodzieży nr 69 w
Warszawie, ul. Raciborska 20, jest przecudowna. Stary budynek, skrzypiące
drewniane podłogi, proste regały, firanki w oknach. Odnajduję w niej
zapamiętany z dzieciństwa biblioteczny klimat. Można szperać na półkach,
korzystać z podpowiedzi niezwykle życzliwych pań bibliotekarek, a nawet kupić
za złotówkę jakieś dzieło z darów czytelniczych. Są nowości, ale też są
starocie, po które chętnie sięgam. No i półki z książkami dla dzieci, na które
od czasu do czasu zaglądam, w ramach akcji rozpieszczania mego wewnętrznego
dziecka.
Biblioteka
na Choszczówce to prawdziwa mieszanina epok: tej minionej i tej współczesnej.
Ciasna, ale własna, chciałoby się powiedzieć. Książki wylewają się z półek.
Wiem, że poprawniej byłoby napisać, że one się wysypują, ale słowo „wylewają”
zdaje się lepiej odzwierciedlać sytuację na Raciborskiej. Po prostu morze
książek. Paniom bibliotekarkom należą się słowa uznania za to, że potrafią to
wszystko ogarnąć. Na pewno marzą o przestronniejszym lokalu, ale ja nie marzę.
Podoba mi się ta ciasnota, choć, z drugiej strony, podoba mi się również to, że
biblioteka jest skomputeryzowana, że mamy nowoczesne karty biblioteczne. Zaiste
brak mi konsekwencji, ale tak to już bywa.
No,
cóż, pozostaje wierzyć, że kiedy już powstanie (a ponoć ma powstać) nowa
biblioteka, wielka, przestronna, to i na wspaniały klimat naszej starej
wypożyczalni znajdzie się w niej miejsce.
28.03.2016
Underground
na Choszczówce
Nie
o podziemny garaż chodzi. Nie cieszcie się Sąsiedzi. I nie o ujawnienie tajnych
informacji idzie. Już bardziej o poczynania konspiracyjne, do których chyba
niebawem zacznę zachęcać, bo na koncertach w Dzikim Zakątku robi się coraz
tłoczniej i przyjdzie w końcu taki moment, że nie wszystkim chętnym uda się
wcisnąć na salę. We własnym interesie – trzeba będzie, być może, przejść do
konspiracji.
Chodzi
o „underground” muzyczny.
W
piątek, w Prima Aprilis, na Przystanku Choszczówka wysiadł człek nie byle jaki,
bo sam Mariusz Lubomski. W towarzystwie dwóch muzyków. Byłam odpowiednio przez
Wujka Googla i Ciocię Wikipedię przygotowana. Wiedziałam, że artysta tworzy , i
tu cytuję Cioteczkę, „(…) specyficzny rodzaj piosenek o
charakterystycznym akustycznym brzmieniu, korzystającym z rytmów bossa nowy,
rytmów karaibskich i pieśni cygańskich, klasycznego bluesa z elementami funky,
garażowego undergroundu, ostrych rockowych brzmień i piosenek aktorskich,
klimatu francuskich kabaretów i nowojorskich klubów jazzowych, songów Weilla -
Brechta i Toma Waitsa".
Było
mrocznie. Na sali dominowała czerń odzieżowa. Nawet nasz Pan Prezes się
dostosował, bo wystąpił w czarnej koszuli i w czarnych spodniach. Światła
pogaszone. Piwo natomiast było niekonsekwentne, bo raczej jasne.
„Nieszkolony
głos, mało znana twarz,
Repertuar „ambitny”, „nie dla mas”,
Podejrzany tekst, akustyczny sound,
Tak wygląda dziś nasz UNDERGROUND”
Repertuar „ambitny”, „nie dla mas”,
Podejrzany tekst, akustyczny sound,
Tak wygląda dziś nasz UNDERGROUND”
Co
do nieszkolonego głosu, patrz wyżej w tekst piosenki, to się nie znam. Mnie się
podobał, i głos, i jego wykorzystanie. Oblicze artysty też raczej było mi
znane, choć oczekiwałam okularów, a tu niespodzianka. Okularów nie było. Teksty
– być może niektóre i podejrzane, więc w tym punkcie wszystko się zgadza. Cała
reszta też. Artysta w piosence nie kłamał.
„Mam
zegarek po ojcu i wraz
Z jego rytmem zaczynam czuć czas
Godzin młyńskie kamienie
Miałkich sekund swędzenie
I czytuję rubryczki - kto zgasł
Z jego rytmem zaczynam czuć czas
Godzin młyńskie kamienie
Miałkich sekund swędzenie
I czytuję rubryczki - kto zgasł
Mam
zegarek po starym i nić
Czasu łączy dwa drzewa, dwóch żyć
Trochę sam jestem zgredem
Czas ucieka - tchórz jeden!
Ty zaczekaj - ja nie chcę cię bić”.
Czasu łączy dwa drzewa, dwóch żyć
Trochę sam jestem zgredem
Czas ucieka - tchórz jeden!
Ty zaczekaj - ja nie chcę cię bić”.
To
czytywanie” rubryczek - kto zgasł”, trafne było, oj trafne.
Przynajmniej z mego punktu widzenia. I ta „nić czasu łącząca drzewa dwóch
żyć” - taka ładna. Kto to napisał? Jan Wołek? Teksty to mocna strona
koncertu, ale te wszystkie mocne słowa wybrzmiewały dzięki świetnej muzyce i
niezwykle sugestywnemu, zaangażowanemu wykonaniu. Najpierw miałam zamiar
pobawić się w śledczego, poodkrywać, kto co napisał, kto, co skomponował,
spośród zaprezentowanych utworów. Co jest dziełem Lubomskiego? Co ma
innych autorów? Ale to przecież bez sensu, liczy się harmonijna całość.
Poza tym, to przecież „underground”, a on rządzi się swoimi prawami.
Coś
Wam zacytuję, żeby* było w pełni autorsko, a zarazem historycznie. Znacie?
Pamiętacie?
„W
naszym bloku na osiedlu przyjacielska atmosfera.
Pan dozorca nas pilnuje choć mu było ciężko nieraz.
Jak z parteru chcieli odejść do innego całkiem bloku
Pan dozorca użył siły i przywrócił szybko spokój.
Bo to jest BLOK, BLOK z węgla i stali
BLOK, BLOK, którego nic nie rozwali.
BLOK , BLOK zwarty gotowy.
BLOK, BLOK a w nim komitet blokowy”.
Pan dozorca nas pilnuje choć mu było ciężko nieraz.
Jak z parteru chcieli odejść do innego całkiem bloku
Pan dozorca użył siły i przywrócił szybko spokój.
Bo to jest BLOK, BLOK z węgla i stali
BLOK, BLOK, którego nic nie rozwali.
BLOK , BLOK zwarty gotowy.
BLOK, BLOK a w nim komitet blokowy”.
W
czasie koncertu na sali panowała, jak wspomniałam wcześniej, ciemność. Tylko od
czasu do czasu przełamywana fleszami aparatów i komórek. Scena oświetlona.
Zatem: nie tylko się słuchało, ale i patrzyło. Gesty, sposób poruszania
się artysty na scenie, nie do powtórzenia. Było dobrze, choć być może, jak sam
Lubomski przyznał, jeden głębszy pogłębiłby artyzm wykonania. Z przejęciem
obserwowaliśmy niepowtarzalny taniec rąk artysty. Był w tym i żart, i
powaga. Niezłe połączenie. Była też kontrolowana improwizacja. No i pękła
struna. Kto był, wie – jaka struna i komu pękła. Kto nie był, to się nie
dowie. „Underground” zobowiązuje.
„Mam
ręce w kieszeniach, a kieszenie jak ocean,
Powoli chodzę i rozglądam się,
Kieszenie jak ocean, a ręce mam w kieszeniach,
Dlatego wiem, gdzie żyję, dobrze wiem.
Powoli chodzę i rozglądam się,
Kieszenie jak ocean, a ręce mam w kieszeniach,
Dlatego wiem, gdzie żyję, dobrze wiem.
Wynik
doświadczeń i poznania
Oduczył mnie utożsamiania.
Oduczył mnie utożsamiania.
A
póki co spacerologia,
To moja jest ideologia...”
To moja jest ideologia...”
Rąk
w kieszeniach raczej nie trzymaliśmy, bo non - stop klaskaliśmy. Spontanicznie
i od serca. A nawet nuciliśmy. Czuło się silną, wszechogarniającą drogich
sąsiadów, potrzebę zaśpiewania do wtóru artyście. Może trzeba tę potrzebę w
przyszłości bardziej wyartykułować i dać jej jakieś ujście w czasie Przystanku.
Bo eksplozja może być groźna.
Na
koniec, jak zwykle, były bisy i podziękowania. Artysta otrzymał portret
wykonany przez Błażeja Małczyńskiego (zazdroszczę, też bym chciała- otrzymać,
nie malować). Reakcję pana Lubomskiego na swą podobiznę pozwolę sobie
zakwalifikować jako niejednoznaczną. Czy ja naprawdę tak wyglądam? – zapytał.
Na dwoje babka wróżyła, pomyślałam, albo artysta sądzi, że wygląda
lepiej; albo, że gorzej. W obu przypadkach wymowa komunikatu była zbieżna:
wyglądam inaczej. Spieszę z wyjaśnieniem: to wszystko przez okulary. Na
portrecie, jeśli dobrze dojrzałam, ma je na nosie; a w najnowszym realu, czyli
na Przystanku Choszczówka, jest bez okularów. Ot i cała intryga.
*A
propos słowa "żeby": "Żeby przed lustrem mocno stać/I nadać
sobie sens istnienia/Tak z konieczności, jak z potrzeby/Człowiek wymyślił słowo
"żeby".
2.04.2016
Trudna
rada w tej mierze, przyjdzie podróżować
Cudny,
ciepły wieczór. Cudna, ciepła Galeria B.S. I jej niezawodni gospodarze. Bywalcy
Galerii. Nowe twarze. Dawno niewidziani znajomi. No i gość wieczoru, Jakub
Porada. Kielczanin. Nareszcie mogę się powymądrzać i wytłumaczyć mężowi,
dlaczego mieszkańców jego zacnego miasta zwą „scyzorykami”. Pan Porada nam
wytłumaczył i stąd moja świeża erudycja.
Spotkanie
minęło błyskawicznie, a to najlepszy dowód na to, że nie było nudno. Anegdota
za anegdotą, przydatne rady i linki, sugestie, wskazówki, podpowiedzi, opinie.
Jak podróżować i dokąd; co zrobić, by było tanio i wygodnie; gdzie spać, czym
jeździć i latać. No i po co to robić?
Zalecana
strategia – podróże krótkie, najlepsze jedno-, dwudniowe. W przerwach między
tzw. na co dzień. Niekoniecznie w weekendy. Mogą być i w środku tygodnia. Jak
komu wygodnie. Planowane z wyprzedzeniem, ale na luzie. Najwyżej się nie
pojedzie. Strategia – polowanie na okazje. Ale bez rzucania się na byle
zwierzynę. Okazja ma być prawdziwą okazją; a cel podróży – celem wartym
zachodu. Choć i przypadek bywa niezłym doradcą.
Dokąd
podróżować? Gdzie nas oczy poniosą? Tak też można. Podróż jest podróżą.
Podróżować można zatem i blisko, i daleko. I po Polsce, i po szerokim
zagranicznym świecie. No i rzecz ważna. Opłaca się to robić. To swoisty
neurobik. Kondycja mózgu się poprawia, erudycja rośnie, ego tudzież. Zwłaszcza,
jak przy okazji, choć trochę oswaja się obce języki i obyczaje. No i
najważniejsze – jak lubi się podróżować, to trzeba to robić. Jak się nie lubi,
to warto spróbować, a nuż się polubi.
Jakub
Porada to rzeczywisty ekspert od szybkich podróży. Jego recepta jest następująca:
nie należy kupować biletów u pośredników, tylko u źródeł, trzeba znaleźć
mały, ale pojemny plecak (ponoć jest to możliwe) i pamiętać, żeby w podróży coś
zobaczyć (zwiedzić), coś zjeść i coś kupić. Mam nadzieję, że nic nie
przekręciłam. Szczegóły w książkach: „Porada da radę. Tanie latanie”, „Polska
da radę”. Na dniach ukaże się kolejna.
Podsumowując,
w najbliższym czasie powinnam się wybrać w jakąś podróż, krótką, tanią i
atrakcyjną (atrakcyjną choćby dlatego, że tanią), a w drodze przeczytać „Chłopaków
w Sofixach”. Też Porady.
A
przy okazji, ładna jest ta nasza Choszczówka, zwłaszcza w ten kwietniowy, a
taki jakiś lipcowy wieczór. Po niej też da się podróżować.
5.04.2016
Miało
być miasto, a tu wsia taka
Co
niektórzy dziwią się, że Choszczówka to jeszcze Warszawa. Sprawdziłam, jak to
było i jest z naszą wielkomiejskością. Oczywiście u Cioci Wikipedii.
Cytuję,
bo pewnie nie będzie się Wam chciało Cioteczki odwiedzać: „Choszczówka –
osiedle domów jednorodzinnych w północno-wschodniej części Warszawy, w
dzielnicy Białołęka, zlokalizowane przy linii kolejowej E-65 z Warszawy do
Gdańska w otoczeniu Lasów Legionowskich, Lasów Choszczówki oraz Lasów Białołęki
Dworskiej. Choszczówka od północy graniczy z gminą Jabłonna, od
północnego-wschodu ze wsią Józefów w gminie Nieporęt, od południa z Białołęką
Dworską, od północnego zachodu z osiedlem Nowodwory, od zachodu z Dąbrówką
Szlachecką, a od południowego zachodu z Henrykowem”.
Czyż
nie piękny opis? Czyż to nie gratka mieszkać w takim miejscu i w takim otoczeniu?
W towarzystwie takich nazw?
Najbardziej
lubię ścieżki leśne do Legionowa. Najlepiej też je znam. Czasem błądzę, np.
pewna moja wyprawa do Białołęki Dworskiej została uwieńczona wizytą w
Józefowie. Zdarzyło się to tylko raz, ale zdarzyło.
Ale
wracając do rzeczy, czyli do naszej stołeczności. Napisano, że najpierw była
wieś. Powstała na początku XIX wieku na wykarczowanych terenach leśnych, a
kiedy uruchomiono linię kolejową nabrała rangi wsi letniskowej. Ciocia
Wikipedia twierdzi, że w 1877 r. mieszkało na tym terenie 58 osób, w 1904 – 61.
Do Warszawy przyłączono Choszczówkę w 1951 r. Staliśmy się częścią miasta,
tyle, że dość specyficzną.
Na
tyle nietypową, że pozwolę sobie zaryzykować tezę: wsią byliśmy i
jesteśmy nadal. Czy mam rację? Przekonajmy się.
Jeśli
uznać, że wieś to osada, której mieszkańcy zajmują się uprawą roślin i hodowlą
zwierząt, to w jakimś stopniu te warunki spełniamy. Ogródeczki mamy liczne, a w
nich różności: zioła, drzewka owocowe i takież krzewy. Nasze gospodarstwo, na
ten przykład, posiada sad, a w nim: jedną morelę, jedną gruszę i jedną aronię.
Uczciwość nakazuje mi poinformować, że spośród tych drzewek tylko to ostatnie
owocuje, a pozostałe - wyłącznie dobrze rokują. Wierzę jednak, że obfite zbiory
owoców są tylko kwestią czasu. Będzie tak, jak u sąsiadki zza płotu, u
której nieźle radzi sobie winorośl, a i wiśni zdarzyło się mieć owoce. Nie jest
źle.
Jeśli
chodzi o inne wiejskie dobra, to zwierząt ci u nas dostatek, zwłaszcza psów i
kotów. Osobiście mam na stanie inwentarza wspaniałego kreta. O ptactwie nie
wspominając. Jajek z tego, co prawda, nie ma.
Tak
sobie myślę, że może jednak bardziej odpowiednia dla Choszczówki będzie
jakaś inna definicja wsi? Na przykład ta mówiąca, że wieś to zbiorowisko ludzi,
osiedle z należącymi doń gruntami. Wypisz, wymaluj Choszczówka.
Albo definicja ujmująca wieś jako społeczność lokalną, której funkcję
produkcyjną uzupełnia funkcja rodziny i czyni to w sposób jednolity, z
zachowaniem kontroli społecznej**? Nic dodać, nic ująć. Na Choszczówce z
reguły wiemy, co w trawie, u sąsiada, piszczy; co się za płotem dzieje.
Socjolog byłby zadowolony. Społeczność sprawdza, mniej lub bardziej
dyskretnie, mniej lub bardziej dokładnie, czy funkcje rodzinne i
produkcyjne są należycie pełnione. Czy rośliny podlane? Koty nakarmione?
Mąż wyprowadzony na spacer? Kawa poranna wypita? Goście byli , czy dopiero
będą? Co serwowano na grillu? Kiełbasę czy szaszłyki? Kontrola społeczna
zachowana.
Pora
podsumować: miało być miasto, a wyszła wieś. Na szczęście. W związku z
powyższym, zamiast puenty będzie Kochanowski: „Wsi
spokojna, wsi wesoła, Który głos twej chwale zdoła? Kto twe wczasy, kto pożytki
/może wspomnieć za raz wszytki?”
Byłabym
zapomniała: karczmę (a jak kto woli: oberżę lub gospodę) też mamy.
*autor
Józef Szymański
**
autor Jan Turowski
10.04.2016
WARSZTAT
FOAMIRANOWY W GALERII B. S.
Nie
wiem, jakim cudem udało mi się przeżyć tyle lat (ile nie powiem) bez wiedzy o
foamiranie i bez foamiranu. Przemiła delikatna pianka dekoracyjna, a właściwie tkanina,
1000 razy lepsza niż zamsz, 100 razy lepsza niż aksamit, a na pewno cieńsza i
bardziej plastyczna. Kolorów ta tajemnicza materia ma wiele, a jak jakiegoś
zabraknie - można ją odpowiednio pomalować.
Po
tym krótkim wstępie, oficjalnie donoszę, że wzięłam, i to dwa razy, udział w
zajęciach warsztatowych poświęconych robieniu kwiatów ze wspomnianego wyżej
foamiranu. Miejsce akcji: Galeria B. S. na Choszczówce. Finansowanie: Budżet
Partycypacyjny. Etymologia nazwy "foamiran" nie jest mi niestety
znana.
Na
zajęcia dostałam się fuksem. Udało się, bo, jak to w Galerii bywa, chętnych w
stosunku do miejsc było wielu i za wielu (trafniej byłoby rzec: za wiele, bo
panowie raczej się nie pchali w kolejkę), ale ktoś na szczęście w ostatniej
chwili zrezygnował i tym sposobem mogłam pobrać nauki kwiatowego rzemiosła pod
okiem pani Barbary Stelmach.
Foamiran
jest mięsisty, miły w dotyku i giętki przeogromnie. Niestety nie w każdych
rękach. W moich nieco mniej niż w innych. Podgrzany, np. w zetknięciu z
żelazkiem lub nad ogniem, zmienia swą postać i da się formować, czyli
przybiera pożądane przez twórcę kształty. Najpierw odrysowuje się formy, potem
wycina to, co należy, z foamiranu (świetnie się to słowo odmienia). I jeszcze
trzeba to, co wycięte, pomalować, by wyglądało jak w naturze, czyli jak
prawdziwe. Pastelami - mokrymi, bo suchymi wychodzi gorzej, a flamastrami jako
tako, choć trudno. Najtrudniejsze jest formowanie i zlepianie elementów w
całość. Klejem z pistoletu, z tubki itp. Problem w tym, że w moim przypadku,
skuteczniejsze okazało się zlepianie osobistych palców niż płatków
kwiatu.
W
trakcie zajęć, po raz kolejny, przekonałam się o wyższości instrukcji pokazowej
nad słowną. Pomyślność działania zależała oczywiście od słuchania się
Mistrzyni, czyli Pani Basi, ale jeszcze bardziej zależała od obserwowania, jak
ona „to” robi.
Pamiętacie
piosenkę o ojcu Wirgiliuszu, który uczył dzieci swoje? Pani Basia miała nas na
warsztacie, może nie „sto dwadzieścia troje”, ale całkiem liczną gromadkę, i co
prawda nie pokrzykiwała „Hejże dzieci, hejże ha! Hejże ha, hejże ha! Róbcie
wszystko co i ja, co i ja”, ale o to samo mniej więcej Jej chodziło. Trzeba
było zatem uważać, a każda chwila nieuwagi odbijała się na jakości dzieła,
czego osobiście doświadczyłam, nie malując moich kwiatów jabłoni z obu stron,
tylko z jednej, co dało efekt wątpliwej jakości. Ważna była też umiejętność
podpatrywania, jak radzą sobie inne panie, bardziej doświadczone lub bardziej
sprawne.
Na
warsztacie pracuje się intensywnie, co nieco rozmawia (charakter i
natężenie rozmów są skorelowane ze stopniem zażyłości siedzących przy jednym
stole); cały czas walczy się o ogień, o pistolety, o nożyczki, o pastele;
przeżywa rozterki kolorystyczne; doznaje zazdrości na widok dzieł cudzych (w
każdym razie ja doznawałam), tworzy się sterty ścinków i kapie klejem, gdzie
się da. I jest wspaniale. Zwłaszcza, że końcowe efekty tych wszystkich działań
są całkiem udane.
O
czym trzeba pamiętać? Co jest ważne? W rękawiczkach pracować się nie da.
Na szczęście klej z rąk schodzi, u mnie po 24 godzinach. Lilia ma 6
pręcików, jeden słupek i sześć płatków, o czym to wszystkim dowiedziałam się na
warsztacie. Odciskanie płatków kwiatu na formie do odciskania liści daje
spektakularne rezultaty. Robienie konwalii jest wysoce karkołomną sztuką, a
warsztaty wspaniałym pomysłem, nawet dla osób, które w czasach szkolnych nie
lubiły zajęć technicznych i plastycznych. Polubią, zapewniam.
Kwiaty
z foamiranu wyglądają jak prawdziwe, albo prawie jak prawdziwe (konia z rzędem
temu, kto widział fioletowe kwiaty jabłoni, a moje są właśnie takie).
Reasumując: jestem zadowolona. Nawet wtedy, gdy małżonek zapytuje ironicznie,
czy mam zamiar w najbliższym czasie wszystkie wazony w domu zapełnić kwiatami
swego autorstwa? Swoją drogą – niegłupi pomysł.
A
właśnie, myślę, że Pani Basia byłaby ze mnie dumna, gdyby ujrzała, jak nocą,
zamiast spać, rozmyślam nad swym foamiranowym kwiatkiem i doznaję olśnienia.
Już wiem, co jest w nim nie tak, więc zrywam się z łóżka i poprawiam swoje
dzieło. I moja lilia wyglądu jak żywa, a nawet lepiej.
27.04.2016
Święto
Flagi RP na Choszczówce
Oj
słabo to widzę, słabo. Jeśli jeszcze nie wiadomo, o co chodzi, a nie chodzi,
nie zgadliście, o pieniądze, to informuję: wywód mój będzie o Dniu
Flagi Rzeczpospolitej Polskiej na Choszczówce. „Słabo to widzę”
nie ma zresztą żadnego symbolicznego, ani ukrytego znaczenia. Po prostu, nie
widzę zbyt wielu flag wywieszonych przez sąsiadów w związku z tym wprowadzonym
w 2004 r. świętem.
Najpierw
wyjrzałam z okien pięterka na zachód - i ujrzałam jedną flagę, nieco zwiniętą,
ale to kwestia nieprzychylnego wiatru; potem na wschód - tym razem dostrzegłam
aż dwie flagi, w tym jedną wspaniale łopocząca; na południu - niestety ani
jednej nie wypatrzyłam, zaś na północy - nic niestety zobaczyć nie mogłam, bo
północne rewiry zasłania mi ściana sąsiedniego domu.
Niedużo
tego - pomyślałam. Widać 12 lat to za mało, byśmy o świętowaniu pamiętali. A
może diabeł tkwi w szczegółach. Jeśli o mnie chodzi to: flagę nabyłam z pięć
lat temu, dwa lata temu dokonałam zakupu drzewca. Ostatnio, czyli jakiś miesiąc
temu, kupiłam specjalne metalowe ustrojstwo, czyli uchwyt do flagi. Trzeba by
to tylko przytwierdzić w jakimś stosownym miejscu do naszego domostwa. Decyzja,
gdzie przytwierdzić i kto to ma zrobić, przerosła nasze rodzinne możliwości
ustawodawcze i wykonawcze, i w związku z tym my niestety flagi i w tym roku nie
wywiesiliśmy. Miotana wyrzutami sumienia, liczyłam na inicjatywność i poczucie
patriotycznego obowiązku sąsiadów, stąd dzisiejsza poranna wizja lokalna.
Wnioski: Choszczówka jest w fazie budowania tożsamości
wciąż dla nas nowego święta. Jedni są przodownikami świętowania (termin
nieprzypadkowy, w końcu wczoraj obchodziliśmy Święto Pracy), inni maruderami.
Być może ta dychotomiczna kategoryzacja nie wyczerpuje tematu, ale póki co na
niej poprzestanę. Jeśli o mnie chodzi to niewątpliwie jestem w grupie
maruderów aspirujących do świętowania Dnia Flagi, czyli istnieje naprawdę duże
prawdopodobieństwo, że w przyszłym roku flaga na naszym domu załopocze.
2.05.2016
Wyprzedaż
garażowa tuż tuż
Inicjatywa
wyprzedaży garażowej na Choszczówce jest. Nasza Choszczówka zamieściła
stosowne informacje. Napisała o akcji. Termin został wyznaczony. Ma się to
zadziać mniej więcej w połowie czerwca. Telefony pań zajmujących się
organizacją imprezy zostały podane. Zaproszenie do współpracy wysłane. Wszystko
to odnotowałam. I bardzo się cieszyłam, że ktoś się „garażówkami” zajmuje na
poważnie. I już zaraz miałam się w to włączyć. Zaprezentować swoje pomysły.
Zasugerować, że najlepiej byłoby to zrobić w jakimś jednym miejscu, by pilnując
swoich stołów, móc odwiedzać stoły sąsiadów. By się przy tej okazji
integrować, a przynajmniej trochę bardziej poznawać. Już nawet
przygotowałam dwa świeczniki (przecudownej urody) i jedną świnkę - skarbonkę
(bardzo kolorową) do wystawienia. I to dopiero miał być początek moich
wyprzedażowych planów.
Dowiodłam
chyba, tym co wyżej, że mój stosunek do inicjatywy „garażowej” był (i jest)
wyjątkowo pozytywny. Byłam za. I nadal jestem. Nie byłam i nie jestem przeciw
(zaznaczam na wszelki wypadek). A mimo to palcem nie ruszyłam, by słowa
przełożyć na czyny. Nie zadzwoniłam. Nie porozmawiałam z sąsiadkami, co one na
to? Nie dowiedziałam się, jak wyprzedaż ma wyglądać i jakie będą jej zasady?
Moja
postawa,niestety, nie ma nic wspólnego z ideą społeczeństwa obywatelskiego.
Charakteryzuje ją słomiany zapał, niewymagająca wysiłku „bierność nad
biernościami” i liczenie na innych. Pora się pokajać, co niniejszym
czynię. I liczyć, w związku z tym „liczeniem na innych”, że ktoś
zorientowany w temacie, poinformuje mnie, co z wyprzedażą słychać? I co
zrobić, by jednak wziąć w niej udział?
29.05.2016
65
lat Choszczówki w Warszawie i 65 lat Warszawy na Choszczówce
Powrót
do domu. SKM. Odliczanie kolejnych przystanków. Praga, Toruńska, Żerań. Gdzieś
w okolicy stacji Płudy wyczerpała mi się bateria w mojej MP-trójce. I siłą
rzeczy uszy, nawykłe do słuchania, zaczęły podsłuchiwać współpasażerów.
Najbliżej siedziała para starszych ludzi: On i Ona. On - usiłujący czytać jakąś
gazetkę reklamową. Ona - robiąca wszystko, by mu to uniemożliwić, a co najmniej
utrudnić. Strategia typowo babska. Nieustanne tokowanie, od czasu do czasu
zadawanie pytań, tzw. oczywistych, bo odpowiedź na nie jest oczywista, z góry wiadoma,
więc nawet nie warto na nią czekać. Więc On nie odpowiadał. Ona nie czekała. I
tak by się to pewnie toczyło do końca naszej wspólnej podróży, gdyby nie
normalny na tej trasie komunikat o granicy strefy biletowej.
Ona
zareagowała natychmiast: Granica strefy biletowej. Co to znaczy? Jaka
granica?
Zadziałało.
On oderwał wzrok od gazetki i rzekł głośno, wyraźnie: Pewnie niedawno
włączyli tę stację do Warszawy.
Niełatwo
przyznać się do podsłuchiwania, więc się nie przyznałam. Nie dokonałam
sprostowania. Pozwoliłam, by On i Ona odjechali w nieświadomości, że
Choszczówka jest w Warszawie już od 65 lat.
7.06.2016
Niebo
pełne słońca
Pogoda
skłania do spacerów po lesie. A jak spacer, to najlepiej tak trochę na przełaj,
by nie szurać nogami po piasku. A jak na przełaj, to trafiasz, prędzej, czy
później, na powojenne leje i anonimowe mogiły żołnierzy, którzy zginęli na tej
ziemi w czasie II wojny światowej. Nie masz pewności, kto w tych
mogiłach, i w ogóle w tej ziemi, spoczywa: obrońca czy najeźdźca. Życia przerwane
przez okrutną wojnę. I w tym sensie zmarnowane?
Wokół
piękna, rozświetlona słońcem zieleń. Cisza, umiarkowanie przerywana
świergoleniem ptaków. Tak w sam raz. Nie za dużo, nie za mało. Tylko te mogiły.
Z tego, co na nich napisano, wynika że usypano je w 1944 roku, kiedy to w
październiku toczyły się na naszych terenach walki 47 Armii Radzieckiej 1
Frontu Białoruskiego.
Szperam
w Internecie i szukam informacji o naszej małej ojczyźnie, czyli o Choszczówce,
w tamtym tragicznym okresie. Natrafiłam na dwa zdania, które „przekierowały”
mnie na sam początek tej okrutnej wojny: „W ramach przygotowań
wojennych w 1939 w Choszczówce umieszczono stanowisko baterii
przeciwlotniczej. 1 września 1939 nad Choszczówką został zestrzelony
polski myśliwiec PZL P7, a pilot Mieczysław Leonard Olszewski zginął”.
Pierwszy
dzień wojny. Zaczęło się o godz. 4.40. Tuż przed wschodem słońca. Pierwszym
polskim miastem, na które spadły bomby był Wieluń. Niedaleko mego rodzinnego
miasta, które zresztą też ucierpiało. Było ciepło, bezchmurnie. Po
południu temperatura sięgała powyżej 20 stopni, a po niebie krążyły
niegroźne cumulusy. W pełnym słońcu było z pewnością gorąco.
Czy
w takim dniu ginie się łatwiej czy trudniej? Czy łatwiej czy trudniej walczy
się o ojczyznę?
Kim
był Mieczysław Olszewski? Na pewno był młodym człowiekiem. Za młodym, by
umierać. W chwili śmierci miał zaledwie 33 lata. Urodził się w Łysomicach
niedaleko Torunia, w Toruniu skończył szkołę średnią. Potem trafił do Dęblina,
gdzie ukończył Szkołę Podchorążych Lotnictwa. 25 września 1938 r. został
dowódcą 123 Eskadry Myśliwskiej. Miał stopień kapitana. Startował
prawdopodobnie z lotniska polowego z okolic Jabłonny. Kierował swoją
eskadrę do ataku. Jego samolot został zestrzelony i rozbił się na polach Choszczówki.
Ciało pilota zostało przewiezione do Szpitala Ujazdowskiego w celu stwierdzenia
zgonu. Pochowano go na Powązkach, na Cmentarzu Wojskowym, grób 44, rząd
2, kwatera B-25. Pośmiertnie został odznaczony Srebrnym Krzyżem V kl. Orderu
Virtuti Militari.
Zastanawiam
się patrząc na słoneczne niebo, czy gdyby wtedy 1 września było pochmurnie,
gdyby padało, czy los Mieczysława Olszewskiego byłby inny, czy inne byłyby losy
całej kampanii wrześniowej. Z pewnością gorsza pogoda, deszcze, miałyby wpływ
na poczynania Luftwaffe. Lotnictwo byłoby uziemione. Polskie wojska
miałyby więcej czasu i spokoju na koncentrację i rozwinięcie. I nie doszłoby do
śmierci młodego polskiego pilota, do jego przegranej podniebnej walki nad
Choszczówką. Walki ostatniej.
Trudno
znaleźć w Warszawie miejsca nie naznaczone okrucieństwem wojny. Choszczówka
nosi jej liczne ślady. Po dziś dzień ziemia „wyrzuca pociski”. Tak, jakby
chciała się oczyścić. Zapomnieć. Czy zdąży?
8.06.2016
Było
głośno, było mocno, czyli J.J. Band na Przystanku Choszczówka
Krzesło
było. W miarę wygodne. Za późno zauważyłam ustawione pod ścianami stoły.
Stoły z ławami. Idealna miejscówka na koncert bluesowy. Można umieścić przed
sobą jakieś szkło ze szlachetnym napojem, podeprzeć się wygodnie, przymknąć
oczy i słuchać muzyki, bez obawy osunięcia się na podłogę. W przypadku krzesła
i zamkniętych ocząt perspektywa „upadku” jest bowiem bardziej prawdopodobna niż
w przypadku ławy. Sprawdzone.
Na
koncercie byłam z gośćmi z Australii, w tym z Peterem, Australijczykiem z
trzeciego pokolenia. Pierwszy raz nawiedził Polskę i w ogóle Europę. Odjechał
zachwycony całokształtem, przy czym, co muszę koniecznie podkreślić,
koncert w Dzikim wyraźnie podwyższył poziom jego
proeuropejskiego i propolskiego entuzjazmu. Bardzo mu się
na Przystanku podobało, i to na scenie, i to obok sceny, a
zamieszczony przez niego na facebooku post wydarzenia, w ciągu godziny zyskał
kilkadziesiąt polubień i zapytań. A wszystko dlatego, że tym razem, w piękny
piątkowy wieczór, na Przystanku zatrzymał się J.J. Band.
J.J.
Band to polska grupa bluesowa, którą swą działalność rozpoczęła w 2001 r.,
czyli „aż” albo „dopiero” 15 lat temu. Nazwa okazała się mniej skomplikowana
niż pierwotnie myślałam. J.J. - to inicjały Jacka Jagusia, wokalisty,
gitarzysty, założyciela grupy, niezłego frontmana, co uznałyśmy jednogłośnie w
gronie zaprzyjaźnionych i obecnych na koncercie pań. Pan Jacek Jaguś, rocznik
1975, wziął na początku nowego stulecia, jak wieść w Internecie niesie, udział
w warsztatach bluesowych Blues nad Bobrem w Bolesławcu. Poznał
tam pana Bartosza Łęczyckiego (rocznik 1979), harmonijkarza. Pomysły obu panów
na muzykę i muzykowanie okazały się kompatybilne na tyle, że postanowili
działać „wespół w zespół” i dzięki temu mieliśmy okazję uczestniczyć w tym, co
wydarzyło się na Przystanku 17 czerwca, między 20.00 a 23.00. Jak oni grali,
jak on śpiewał, co on wyprawiał z tą harmonijką, a co ten drugi wyczyniał z
gitarą. To tylko niektóre ochy i achy podsłuchane w czasie przerwy.
Przy
okazji, w toalecie, zwłaszcza damskiej, tłoczno. Tyle, że nie trzeba było
pytać: „Za czym kolejka ta stoi?”, a to zawsze jakiś zysk. Można było za to
wymienić się wrażeniami i przywołać wspomnienia kombatanckie z bluesem
związane.
Do
koncertu wracając: Starsi Panowie wybaczą, że ich zacytuję,
ale powstrzymać się nie mogę: „I wespół w zespół, wespół w zespół, by
żądz moc móc wzmóc”. Zespół to również: pan Piotr Michalak - piano,
hammond; pan Bartosz Niebelecki - perkusja; pan Andrzej Stagraczyński - bas.
Daty przyjścia na świat tych panów nie są mi znane, ale zapewne są to bardzo
dobre roczniki. Wszyscy oni nie oszczędzali się na scenie, grali z mocą, z
pasją. I rozliczne fun cluby zyskali. Jako amatorka w słuchaniu bluesa, mogę
tylko przywołać opinie tych, którzy za znawców się mają i w moich oczach za
znawców uchodzą. Ich zdaniem były to wykonania profesjonalne, na bardzo wysokim
poziomie. Klaskano i końca nie chciano. Oczywiście było głośno. Było też sentymentalnie,
zwłaszcza wtedy, gdy w publikę poszły brzmienia akustyczne. I bluesy zespołu
Breakout. Na koniec, jak zwykle, odezwała się wśród obecnych na sali silna
potrzeba bisów. I tańca. Obie zaspokojone, choć tylko częściowo. Płyty J.J.
Bandu, jeśli dobrze zakonotowałam, kupowano. Ja też nabyłam, żeby nie było.
Niestety,
co odnotowuję, jak na kronikarza przystało, portretu nie było. Pan Błażej
Małczyński nie wręczył. I się nie wytłumaczył. Zrobię to, nieproszona, za
niego. Bo sytuację rozumiem. J.J. Band to wyzwanie dla portrecisty, zwłaszcza
czasowe, ogromne - pięciu wspaniałych muzyków, czyli aż pięć
portretów do wykonania. Nie da się rady. A jak tu wybrać jednego? Zwłaszcza, że
„wszyscy atrakcyjni”, jak stwierdziła moja przyjaciółka.
19.06.2016
GARAŻÓWKA
NA CHOSZCZÓWCE. NIE BYŁAM, WIĘC SOBIE WYMYŚLIŁAM
Niestety
musiałam wyjechać akurat wtedy, kiedy chciałam być na miejscu. Musiałam
wyjechać i w związku z tym przeszła mi koło nosa długo przeze mnie wyczekiwana,
bodaj druga w historii Choszczówki, wyprzedaż garażowa. Mówi się trudno. Od
czego jednak wyobraźnia? A zatem poczytajcie, jak mogło być. I napiszcie, jak
było naprawdę.
Dziki
Zakątek okazał się niezawodny. Pozwolił
handlować na swoim terenie. Pani X i pan Y, w towarzystwie Zeta, który nie z jednego
pieca chleb wyjadał, załatwili stosowne pozwolenia, papierki. Wszystko było
legalne, a na słupie ogłoszeniowym na dworcu zawisły stosowne plakaty
zapraszające na garażówkę zbiorową, czyli na „postgarażowe
targowisko” w Dzikim Zakątku.
Od
rana rozstawiano stoliki, rozkładano koce, a że większość garażowców
preferowała pozycje siedzące, nie zabrakło leżaków i rozkładanych foteli.
Towaru nie było, co prawda, zatrzęsienia, ale za to jaka rozmaitość.
Oferta zaskakująco bogata, zgodnie z zasadą, że liczy się jakość, a nie ilość.
Wózki dla dzieci, i dla lalek. Samochody - tylko dla dzieci. W ogóle zabawek
bez liku. I ubranek dziecięcych. Nieco durnostojek. Szły nieźle, jako że to, co
dla ciebie jest durnostojką, czy jak wolisz: kurzołapem, dla innych jest atrakcyjnym
bibelotem. Wielce pożądanym. Opony były. Letnie i zimowe. Dwa rowery. Jeden
składany. Naliczyłam cztery lustra. Niestety żadne nie wyszczuplało, więc nie
nabyłam. Komplet krzeseł. Prawdziwych, bo drewnianych. Znalazły nabywcę. Jedna
drabina. Małżonek się przymierzał, ale ostatecznie zaniechał. Pewnie dlatego,
że ciężka. Podręczniki szkolne i mnóstwo książeczek dla dzieci. Dla starszych
też trochę literatury było. I płyt. CD i DVD. Muzyka i filmy. Do wyboru, do
koloru. Winylów nie wypatrzyłam. Kryształy były. Serwisy do kawy też.
Niektóre dawano za darmo. - Niech idą w dobre ręce -
mówiono. I jeszcze dorzucano ręcznie wyszywane serwetki.
Pozbywano
się trampolin ogrodowych. I ciuchów. I aparatów do masażu. I pamiątek z Egiptu.
I sanek. I biżuterii. Najbardziej zafascynowała mnie rzucona niedbale na kocyk
kolekcja kolczyków. Było ich ze sto par i wszystkie prześliczne, aż żałowałam,
że nie mam przekłutych uszu. Nic nie przebije jednak wystawionej na sprzedaż
sztucznej choinki gotowej do natychmiastowego użycia, bo obwieszonej
światełkami i bombkami.
Atmosfera
była przednia. Krążono, oglądano, kupowano. Gaszono pragnienie. Czym kto mógł i
czym Dziki dysponował. Częstowano ciastem. Plotkowano.
Omawiano sprawy ważne. Wychowywano dzieci. I kłócono się konstruktywnie.
Podsłuchiwałam, więc informuję, że najczęściej zadawanymi były następujące
pytania: „Ile Pan/Pani za to chce?” i „Po co ci to?” (w
innej wersji: Co z tym masz zamiar zrobić?”).
Mimo
pytania drugiego, ewidentnie nadużywanego przez mego małżonka, nabyłam:
plastikową tacę zdobną w kwietny malunek, zestaw do krykieta ogrodowego i dwie
popielniczki (nie palę, ale może jakiś gość kiedyś zechce zapalić, a ja wtedy
wyciągnę jedną z tych wspaniałych popielniczek). Małżonek nabył stertę książek.
Sprzedaliśmy dwa świeczniki i jedną drewnianą skarbonkę - świnkę. Oddaliśmy za
darmo kilka książek i frytkownicę. Kaczmarski miał rację. Pero, pero,
bilans musi wyjść na zero.
6.07.2016
Budżet
Partycypacyjny na r. 2017 podzielony
Wyniki
głosowania na Budżet Partycypacyjny 2017 ogłoszone. Choszczówka, co bardzo mnie
cieszy, zdobyła fundusze na kontynuację projektu Bliżej Siebie, czyli na Mini
Dom Kultury przy Łazanowickiej. Są też pieniądze na słup ogłoszeniowy na stacji
Choszczówka. Gratulacje. Na oba projekty głosowałam, więc ucieszyłam się
przeogromnie. Niestety radość moja była krótka, bo oto okazało się, że przepadł
inny projekt, na który oddałam głos, według mnie niezwykle wartościowy, bardzo
mi bliski, czyli Scena Kulturalna „Przystanek Choszczówka”. Inicjatywa
niezwykła i nietypowa. Prawdziwie obywatelska. Rozwojowa. Niestety oddano na
nią tylko 319 głosów. Za mało, by wygrać. Za dużo, by uznać, że gra nie warta
świeczki.
Pierwsze
miejsce w rankingu zwycięzców zajął „pas do skrętu w lewo na ul.
Klasyków”, pozwalający zlikwidować korki na tej ulicy. Na projekt ten
zagłosowało 716 osób. Wcale nie tak dużo wziąwszy pod uwagę fakt, że
rozwiązanie to jest ważne dla bardzo wielu mieszkańców Białołęki. Na tym tle
Scena Kulturalna „Przystanek Choszczówka” ze swymi 319 głosami naprawdę
nie wypada najgorzej.
W
każdym razie, głosów było za mało. I smutno mi niesłychanie. Wiem, że chodniki
są ważne, i pasy do skrętu są ważne, i szkolenia samoobrony dla kobiet są
ważne, i miejsce do rekreacji w Białołęce Dworskiej jest ważne, nie mówiąc już
o bezpiecznej drodze do szkoły i nawierzchni na szkolnym boisku. Ale kultura
też jest ważna, i muzyka jest ważna, i szansa integracji wokół wspólnego tej
kultury użytkowania. Bo o czym będziemy na właśnie wywalczonym słupie
ogłoszeniowym na przystanku Choszczówka informować, jak nie będzie „Przystanku
Choszczówka”?
Konkluzja
wydaje się oczywista: trzeba zewrzeć szyki i ratować „Przystanek”.
Słowem i czynem. A swoją drogą, myślę, być może naiwnie, że gdyby
odpowiednie instytucje zadbały o jezdnie, chodniki, szkolne boiska, to i na „Przystanek”
funduszów by starczyło.
13.07.2016
Pożar
w Dzikim Zakątku ugaszony. Pora na pospolite ruszenie wsparcia
Najpierw
była wspaniała polana. Przy Chlubnej. Można było pograć w piłkę, posiedzieć,
poleżeć, pomarzyć. Odpocząć przed lub po wędrówce leśnymi duktami. Popodziwiać
kapliczkę. Rozczulać się widokiem par siedzących na turystycznych fotelikach i
patrzących w dal, w kierunku lasu. Ewentualnie wpatrujących się w niebo. A przy
nich stoliczek z termosem i kubeczkami. Potem przy Chlubnej pojawiło się coś w
rodzaju kiosku. Z napojami. Z piwem też. Zatrzymywaliśmy się, korzystaliśmy.
Gościom pokazywaliśmy. Cieszyliśmy się, jak to u nas, na Choszczówce wspaniale.
Żałowaliśmy, że to tylko taka sezonowa akcja. A zimą? Znowu nic nie będzie?
A
potem z nagła zaczęła się nasza polana zmieniać.
- Jakaś
budowa - kręciliśmy nosem.- Zepsuje krajobraz. Będą samochody.
A
potem zaczęło się nam podobać.
- Ładne
to to - mówiliśmy.
Wpadliśmy
na pierwszą kawę, na pierwszą zupę grzybową. Zaprosiliśmy znajomych.
Rozpierała nas duma, kiedy zazdrościli, że mamy taki lokal pod nosem. Powstała
przestrzeń dla wielu inicjatyw. Polana też się ostała. Mało kto pamięta
rozgrywki drużyn piłkarskich zorganizowane przez Dzikiego. Ja pamiętam, bo
nasza wspaniała drużyna, mimo intensywnych treningów przed (jedna noga
złamana), sromotnie przegrała.
Zaliczyłam
w Dzikim Zakątku wesele, zaliczyłam Sylwestra, zaliczyłam wiele obiadów, wiele
piw, wiele kaw, wiele spotkań. Cała nasza rodzina znała i ceniła Dzikiego. I ta
z Warszawy, i ta z daleka. Przyjeżdżający z odwiedzinami krewni zawsze
dopytywali:
- A
Dziki będzie czynny? W pierwszy dzień Świąt rozumiemy, że
zamknięty. Ale w drugi chyba otworzą?
Grzałam
się zimą przy kominku i jego wcześniejszych wersjach otwartych palenisk,
chłodziłam latem od parasolami. Miałam swoje ulubione miejsce i ulubione
potrawy. Dla nas, podobnie jak dla innych mieszkańców Choszczówki, Dziki Zakątek stał
się ważnym punktem codzienności i odświętności.
Wieść
o pożarze była druzgocąca. Widok tudzież. Te wszystkie czerwone wozy
strażackie. Czarny dym. Powystawiane stoliki. Zrzucana słoma. Teraz wieści z
Dzikiego budzą nadzieję, że wszystko da się odtworzyć. W takiej samej, a może w
lepszej wersji. Potrzebne jest wsparcie. Nasze sąsiedzkie również, a może
przede wszystkim. I chyba jest, jak wieść niesie. Od pierwszej chwili. Niestety
jestem poza Warszawą. I jeszcze trochę pobędę poza. Ale jak tylko wrócę, będę
pić piwo, kawę i herbatę w Dzikim Zakątku, na zmianę. O coli nie
zapominając. Od rana do wieczora. By choć trochę zrównoważyć te hektolitry
wody* wylane na Dzikiego w feralną lipcową środę.
*
cytat z pana Dudka te "hektolitry wody".
15.07.2016
Kłosowa
czeka na pomysł
Właśnie
minęły dwa tygodnie moich wakacji. Dwa tygodnie bez Warszawy. I bez
Choszczówki. I chyba pomału pomalutku odzywa się „wszędzie dobrze, ale w domu
najlepiej”, bo od wczoraj intensywnie myślę o naszej okolicy, a konkretnie o
Kłosowej. Precyzując: myślę o opustoszałym sklepiku przy tej uliczce.
Lokal
przestronny. Z dwoma wejściami. Z ogródkiem. Pierwotne królestwo pani
Ali, u której może za dużego wyboru artykułów nie było, ale były te
niezbędne. Przede wszystkim dobre, świeże pieczywo i niezłe gatunkowo mięsko. No
i zawsze można było zamówić wędliny na święta. I porozmawiać. I kupić coś na
drugie śniadanie. Ważne z uwagi na rozkwitające wokół budownictwo i
pracowników to budownictwo realizujących. No i oczywiście było piwo. Pani
Ala wybrała jednak, jak wieść choszczówkowska* niesie, emeryturę. Potem
długo, bardzo długo obserwowaliśmy przygotowania do otwarcia nowego sklepiku.
Remont trwał i trwał. U mieszkańców umacniały się nawyki robienia zakupów gdzie
indziej. I kiedy w końcu sklepik, bardzo sympatyczny i z pomysłem, otworzono,
było z klientelą najpierw średnio, potem, według moich obserwacji, bardzo
średnio, a na koniec zdecydowanie źle. I sklepik zamknięto, a lokal
czeka na chętnych.
I
oto nadeszła pora, by coś dla Kłosowej sensownego wymyślić. Jak nie wyszło
ze sklepem spożywczym, to może wyjdzie z czymś, co sklepem spożywczym nie jest?
Choć, tak naprawdę, sklep spożywczy bardzo by się w tym miejscu przydał. Tuż
obok dworca. Tuż obok poczty. Przy wejściu do lasu.
Walory
miejsca tym samym zostały opisane. Niemniej trzeba wykreować coś, czego w
bliskim sąsiedztwie nie ma, a co jest bardzo mieszkańcom potrzebne. Nie
warto stwarzać konkurencji. Zastanówmy się zatem, co może przetrwać i to
w dobrej kondycji przy naszej, nazwijmy rzecz po imieniu, króciutkiej, ulicy
Kłosowej?
Żeby
nie było, że ja pomysłu nie mam. Mam, ale wyjawię dopiero wtedy, kiedy pojawi
się co najmniej 10 innych pomysłów. Od 10 co najmniej pomysłodawców.
*Byłabym wdzięczna, gdyby jakiś polonista z Choszczówki
podsunął mi prawidłową odmianę tworzonych od Choszczówki przymiotników.
28.07.2016
Nasza
Choszczówka w nowej kreacji
No
i jest. Nowa szata graficzna Naszej Choszczówki. Na szczęście nie
jest to metamorfoza gruntowna, absolutna, bo takiej bym się bała.
Zachowane zostało to, co było cenne i do czego się przyzwyczailiśmy, ale i to,
i całą resztę odmłodzono, unowocześniono. Można zatem odnotować udany proces
przejścia do kolejnego stadium rozwojowego naszej gazety. Gratulacje dla
sprawcy tej zmiany, czyli Edmunda Dudka. Swoją drogą jego najnowszy
rysunek z cyklu „Okiem Dudka”, zamieszczony na ostatniej stronie gazety,
znakomity.
Co
więcej? Z przejęciem przeczytałam tekst o dzikach. Trochę się uspokoiłam, z
naciskiem na trochę. W każdym razie, mimo zapewnień autorki tekstu,
pani A. Tarasek, że „dzik nie jest zły”, wolałabym nie spotkać żadnego z
przedstawicieli tego gatunku na ścieżce, którą we wczesnych rannych godzinach
zmierzam na naszą stacyjkę. Mam w związku z tym pytanie: kiedy dziki
śpią? Mając wiedzę na ten temat, dostosowałabym swój tryb wychodzenia z
domu do ich zwyczajów. Do zwyczajów kniei. Bardzo zatem proszę o stosowne
informacje.
O Dzikim
Zakątku też przeczytałam. Tym razem nie tylko z zainteresowaniem, ale
i ze współczuciem. Cieszę się, że właścicielowi i personelowi Dzikiego, udało
się zdziałać tak dużo i w takim tempie. Przyłączam się do apelu redakcji, by
bywać w Dzikim, by go wspierać. We wspólnym interesie przyda się nieco
rozpasania konsumpcyjnego. Do realizacji w Dzikim Zakątku, oczywiście.
Jako osoba ciągle jeszcze „wakacjująca” nie widziałam naszej restauracji od
czasu pożaru. Z ciekawością zobaczę jej przemianę, niestety wymuszoną
nieszczęsnymi lipcowymi wydarzeniami.
A
tak w ogóle to najnowszy numer Naszej Choszczówki ma mocno
edukacyjne zacięcie. Przeczytać można o Szkole Rysunku i Malarstwa na Jabłoni,
o Festiwalu Książki dla Dzieci i Młodzieży i o Pikniku Naukowym, o naturze
sześciolatków i o tym, jak wybrać najlepszą dla dziecka dyscyplinę sportową. No
i punkt najważniejszy: XXI Olimpiada Sportowa na Choszczówce. Dla dzieciaków,
niezależnie od wieku. Jest też oferta, jak spędzać czas aktywnie, bo
turystycznie, po godzinach. I to w Polsce właśnie. Autorka tekstu zachęcającego
do podążania Szlakiem Orlich Gniazd, czyli Kasia Łaskawiec, pisze
interesująco i w dodatku przekierowywuje czytelników, w moim przypadku
bardzo skutecznie, na strony bloga polskapogodzinach.pl, bloga
bardzo atrakcyjnego. Dzięki jej za to.
Co
poza tym? Warto poznać relacje z minionych wydarzeń, zastanowić się nad
wynikami głosowania na Budżet Partycypacyjny i nad „Sprawą Tapetowej”.
Warto też zajrzeć do stałych kącików tematycznych. Warte zatrzymania na dłużej
są wspomnienia Jerzego Kraśniewskiego i Agnieszki Wróblewskiej z okresu
Powstania Warszawskiego. Jest co czytać i o czym myśleć. No i jeszcze chwila
kontemplacji nad portretem pani Barbary Pacek (i tym fotograficznym, i tym
literackim). I pospacerować po zarejestrowanej w jej fotografiach Choszczówce.
No,
a przede wszystkim jest „Coraz lepiej”. Chodzi o Budżet Partycypacyjny.
Jest dobrze, bo głosowaliśmy i co nieco dla siebie wywalczyliśmy.
Białołęka uplasowała się czwartym miejscu, jeśli chodzi o liczbę
głosujących. Lepsi od nas, czyli bardziej zaangażowani, byli mieszkańcy
Żoliborza, Wilanowa i Mokotowa. Szczegóły w Kąciku Radnego Filipa Pelca i w
tekście Joanny Pernal-Stasińskiej.
A
jak już wszystko przeczytacie, to jeszcze możecie przyrządzić sałatkę z
arbuzem, wg przepisu z ostatniej strony, autorstwa Małgorzaty Lachowicz.
Zapewniam, że sałatka jest bardzo smaczna. Czubrycy nie zastosowałam, bo nawet
nie wiem, co to takiego. Ale i tak było dobrze. Aha, nie wystarczy
przyrządzenie sałatki, trzeba ją jeszcze zjeść. Smacznego.
4.09.2016
Słów
kilka o losach Centrum Samotnych Matek z Dziećmi „Bajka”
Nie
wiem, ilu mieszkańców Choszczówki kiedykolwiek dotarło w okolice Domu (a może
Centrum - nie pamiętam dokładnie nazwy) Samotnych Matek z Dziećmi „Bajka”. Przy
Skierdowskiej. Ten ośrodek Monaru- Markotu działał od 1996 roku do roku 2009.
Ja dotarłam. Wrażenie było z kategorii tych ujemnych, bo choć cieszyło, ze
kobiety mają bezpieczną przystań, to smuciło, że ta przystań jest taka
niedoskonała. I że tyle potrzeb chroniących się tu kobiet i dzieci jest niezaspokojonych.
Baraków było sześć. Pięć zburzono. Został jeden. Zasiedlony. Jednak tylko część
lokatorów to byli pierwotni mieszkańcy baraku. Pojawili się nowi. Na zasadzie:
stary lokator dostawał przydział na mieszkanie socjalne, wyprowadzał się, a wtedy
jego miejsce zajmował nowy „dziki” lokator.
Dzielnica
postanowiła działać. I oto znaleziono mieszkania socjalne i komunalne dla
lokatorów baraku, a barak zburzono. To jednak jeszcze nie finał całej sprawy. W
sąsiadującym z barakiem bloku funkcjonuje Dom Samotnej Matki Stowarzyszenia
Wspólnymi Siłami. Urzędnicy twierdzą, że: „(…) matki z dziećmi mieszkają tam
nielegalnie, a murowana dobudówka jest samowolą budowlaną”, zaś teren, na
którym stoi blok, jest objęty roszczeniami. Jak widać, problem jest poważny i
nie wiadomo, czy uda się go rozwiązać analogicznie jak kwestię „baraku”.
I czy można go tak rozwiązać? Czy wolno?
Zachęcam
do obejrzenia filmu pokazującego, jak zorganizowano przeprowadzkę i jak barak
zburzono:
8.09.2016
Kontener
Rymowanka o kontenerze*
Dzień
pierwszy
Stoi
w uliczce pojemnik wielki. W słońcu się mieni. Ciężki, ogromny, bo do zieleni.
Stoi i kusi, stoi i wzywa. I nie jest to lokomotywa. Kontener się nazywa.
Zaglądamy mu do brzucha - zapach intensywny bucha. Uff - jak pachnąco! Są
tam gałęzie. I trochę trawy.
Dzień
drugi
Stoi
w uliczce pojemnik wielki. W słońcu się mieni. Ciężki, ogromny, bo do
zieleni. Stoi i kusi, stoi i wzywa. I nie jest to lokomotywa.
Kontener się nazywa. Najpierw powoli - potem z zapałem - wrzucają
sąsiedzi, co tylko się daje. Nikt z kontenerem się dziś nie pieści. Może coś
jeszcze się w nim pomieści? Kontener jęczy: Nie daję rady,
jestem od kwiatów, gałęzi, trawy. I choćbym nie wiem,
jak się wytężał, to nie udźwignę, taki to ciężar.
Dzień
trzeci
Stoi
w uliczce pojemnik wielki. W słońcu się mieni. Ciężki, ogromny, bo do
zieleni. Śmieciami kipi, śmieciami wzywa. I nie jest to lokomotywa.
Kontener się nazywa. Zaglądamy mu do brzucha - zapach cuchnący bucha. Tak
to to, tak to to , tak to to, tak to to.
*Praca
zbiorowa. Popełniona. Zapożyczenia czytelne. Bez Tuwima nie dalibyśmy
rady.
23.09.2016
Przez
przypadek taniego biletu lotniczego, czyli o spotkaniu z Michałem Cessanisem
Rzadko
odczuwam zew podróży, zwłaszcza dalekiej, zagranicznej. Dziwiącym się tej
postawie osobom dumnie wygłaszam swoją prywatną teorię turystyczną: „W telewizji wszystko widać lepiej niż na żywo.
Dokładniej i z bliska”.
I dorzucam opowieść o tym, jak to nie mogłam się przedrzeć przez tłumy w
Luwrze. A poza tym, pytam, co zrobię, jak mi się w tym wielkim świecie bardziej
spodoba niż w moim grajdołku? Co pocznę z żalem, że trzeba wrócić do siebie?
I
tak by pewnie nadal było, nic by się w moim stosunku do turystyki dalekiej nie
zmieniło, gdyby nie wczorajszy wieczór w Galerii B.S.
Pani
Basia Stelmach zaprosiła nie byle jakiego podróżnika, bo Michała Cessanisa,
dziennikarza National Geographic Traveler. National Geographic Traveler
to poświęcony podróżom miesięcznik, którego redaktorką jest Martyna
Wojciechowska, a Michał Cessanis jest sekretarzem redakcji. I na dodatek naszym
sąsiadem, czyli mieszkańcem Białołęki.
Na
spotkanie wybrałam się głównie dlatego, że jako osoba leniwa i z rzadka
podróżująca, patrz wyżej, cenię sobie niezwykle możliwość zwiedzania świata za
pośrednictwem drugiej osoby. Lubię poznawać piękno natury, architektury, cały
ten inny odległy świat cudzymi zmysłami. Cenię sobie zatem kontakt z ludźmi,
którzy umieją patrzeć, słuchać, wąchać, smakować, dotykać, a potem interesująco
o tym opowiadać i pisać. Z takimi, których, na dodatek, interesują podobne co
mnie rzeczy, czyli ludzie i ich codzienne życie. No i oczywiście jedzenie.
Ponieważ
wczorajszy gość Galerii spełnia wszystkie te warunki, wieczór uważam za
niezwykle udany. Zresztą nie tylko ja. I w trakcie, i po - było mnóstwo dowodów
na to, że się podobało. Ba, uczestnicy spotkania, zażyczyli sobie więcej i
więcej, czyli jeszcze co najmniej jednego takiego spotkania. Obietnica, że tak
się zdarzy, została złożona. I przez panią Basię Stelmach, i przez pana Michała
Cessanisa.
Było
o Peru, było o Chinach, w których gość Galerii był ponoć aż 13 razy. Były
zdjęcia i filmy. Wszystko okraszone ciekawostkami, anegdotami, humorem.
Wypisana została też recepta na podróże, podobna do tej, którą, również w
Galerii, sprzedał nam wiosną Jakub Porada. Trzeba jechać tam, gdzie tani bilet.
Michał Cessanis ujął tę ideę w słowach: kierunek wyznacza przypadek
taniego biletu lotniczego. I tak trzymać.
Napisałam
na początku, że spotkanie zmieniło mój stosunek do zagranicznych wojaży.
Poczułam zew podróży. No może „zew” to za duże słowo. To bardziej taki lekki
powiew. Dobre i to na początek.
Basia
Stelmach opowiedziała, że pod wpływem spotkania z Poradą, jedna z jej sąsiadek
kupiła bilet do Gdańska. I dumna pojechała. Może z kolei ja, pod wpływem
spotkania z Cessanisem, dokonam jakiegoś skoku za miedzę, tj. za granicę?
Przyszłość pokaże. Najpierw przeczytam dzieło Cessanisa na walizkach, czyli
jego Opowieści z pięciu stron świata. Zobaczymy, jak ta lektura
wpłynie na moją teorię turystyki.
A
w Galerii B.S., jak zwykle, sympatycznie, gościnnie. Poustawiane na półkach
farby, pędzle, zwisające wstążki i inne rekwizyty artystycznych poczynań, a
także ich efekty, czyli np. obrazy na ścianach - wszystko to obiecuje, że
jeszcze wiele się w tym miejscu zdarzy.
28.09.2016
Babie Lato w Galerii B.S.
Środa.
Godziny wieczorne. Galeria B.S. Partycypacja w budżecie partycypacyjnym sporej
niewieściej gromadki entuzjastek uprawiania sztuk pięknych. Cykl warsztatów:
Babie Lato. Cel: wdrożenie w arkany rysunku, szerzej malarstwa. Temat: portret.
Ołówkiem i węglem. Prowadzące: Marta Konieczny i Barbara Stelmach.
Portrecistów,
a właściwie portrecistek, było wiele. Modelka jedna. Z rzutnika, czyli z
fotografii. Sztalug starczyło, a to ważne, bo sztalugi to nobilitacja. Od razu
poczułam w sobie nie tylko motywację do rysowania, ale i nadzieję, że już za
chwilę, już za momencik odkryję w sobie talent plastyczny.
To
był mój pierwszy raz. Kiedy w liceum na plastyce rysowaliśmy portret, zostałam
przez Profesora wybrana na modela. Bardzo zresztą obrażonego, bo Profesor podał
do wiadomości koleżanek, i co gorsza kolegów, powód wyboru mej osoby. Nie dla
urody mnie wybrał, tylko dla regularnych rysów twarzy. Łatwych, jego zdaniem,
do narysowania. W dodatku musiałam siedzieć nieruchomo. A potem obejrzeć
swoje portrety.
Teraz
nadszedł czas innej próby. W Galerii B.S. Przytulnie, bezpiecznie. Lepszych
warunków dla debiutu nie sposób sobie wyobrazić. Ocen też miało nie być.
Najpierw
solidna dawka wiedzy z historii portretu. Jedynie dzieło Picassa napawało
otuchą. W tym kierunku trzeba iść - pomyślałam. Odrzucić jakiekolwiek reguły.
Uproszczenie, geometryzacja, najlepiej każdy element oddzielnie. Oddzielnie
oko, oddzielnie ucho i na dodatek dominujące usta.
Niestety,
kiedy przyszło rysować, zapragnęłam realizmu. I podobieństwa. Bardzo się
starałam. Poszło nawet szybko. I nawet byłam z dzieła zadowolona. Oczywiście po
odrzuceniu kryterium podobieństwa. Narysowałam kogoś o nieco końskiej twarzy, z
wyraźnym makijażem i niezbyt atrakcyjną fryzurą . Ten ktoś miał jedno oko
większe od drugiego, ale to się przecież zdarza i w naturze. Miał spojrzenie. I
piegi. Zapamiętałam z prelekcji, że chcąc uwypuklić jakiś fragment twarzy
- trzeba go rozjaśnić. Nawet się udało. Usta były wypukłe. Pamiętałam też, że trzeba
pokazać, jak pada światło. Nosa nawet nie próbowałam rysować. To naprawdę
trudna część twarzy. Jakoś go jednak zaznaczyłam. Był. I wyglądał wiarygodnie.
Skończyłam.
Rozejrzałam
się po towarzyszkach. Przejęte, zapracowane. Na pierwszy rzut oka, każda z nas
portretowała inną osobę. Niektórym szło bardzo dobrze. Wręcz profesjonalnie.
Mój podziw wzbudziło zwłaszcza mistrzostwo w rysowaniu nosa. I delikatność
kreski. Pozazdrościłam i zapragnęłam jeszcze co nieco popracować nad własnym
dziełem. W ruch poszła gumka. I niestety każda kolejna poprawka okazywała się
porażką. Było coraz gorzej. Twarz zrobiła się jeszcze bardziej końska, a
makijaż jeszcze ostrzejszy. Pani na portrecie brzydła w oczach (moich, choć jej
też stawały się coraz brzydsze). Zrozumiałam, dlaczego prawdziwi artyści
zużywają dużo materiałów. Niezadowoleni sięgają po kolejny arkusz papieru i
szkicują na nowo, i znów na nowo. Niestety w moim przypadku druga próba
efektami przypominała pierwszą. Zrozumiałam, że daleka droga przede mną.
Na
koniec stanęłyśmy przed ścianą, na której rozwiesiłyśmy swe dzieła. Jakaż
rozmaitość typów ludzkich została uchwycona. I to wszystko wydobyłyśmy z
oblicza jednej modelki. No i ta kreska. Widać było wpływy malarstwa antycznego
i sztuki prymitywnej, Modiglianiego i Witkacego. Czegóż chcieć więcej?
6.10.2016
Koncert Voo Voo na Przystanku
Choszczówka
Wojciech
Antoni Waglewski na Choszczówce. Radość dla urodzonych w latach 50. ubiegłego
już stulecia, ale również tych starszych i tych młodszych, nawet znacznie młodszych.
Kiedyś studiował socjologię. Kiedyś trafił do niezwykle prężnego klubu Medyka.
Ponoć za namową Hołdysa. Tak się to wszystko ślicznie ongiś zdarzało. Zaliczył
wojsko. Grał w Zenie i w Nirwanie. W latach 80.
dołączył do zespołu Osjan. Brał udział w wydarzeniu, jakim
było nagranie dwupłytowego albumu I Ching (czyli chińska
księga taoizmu i konfucjanizmu - Księga Przemian). Jak donoszą
różne strony internetowe, wyłoniona przy tej okazji grupa: Morawski - Waglewski
- Nowicki - Hołdys przekształciła się (już bez Hołdysa) w Voo Voo
(anglojęzyczna wersja brzmienia inicjałów imienia i nazwiska Waglewskiego).
Bogactwo
osiągnięć tego zespołu, każe mi dać sobie spokój z próbą prezentacji tychże
osiągnięć. Zwyczajnie nie dam rady. Pora przejść do rzeczy i poinformować, że w
piątek, 7 października, Voo Voo wysiadło na Przystanku Choszczówka i
zagrało, i zaśpiewało w Dzikim Zakątku. W składzie: Wojciech Waglewski-gitara;
Mateusz Pospieszalski-saksofony; Karim Martusewicz-kontrabas, Michał
Bryndal-perkusja.
Muzycy
sami o sobie mówią, że to, co grają, to eklektyzm. Formuła otwarta. Jazz. Rock.
Muzyka etniczna. I jeszcze dużo więcej. Improwizacja. Ucieczka od rutyny.
Zaskakiwanie, sądzę, że nie tylko słuchaczy, ale i siebie nawzajem. Pozwolę
sobie zacytować: „Nasze piosenki, bo przecież VOO VOO jednak najczęściej
nagrywa piosenki, traktujemy jako "punkt wyjścia", trochę jak
standardy jazzowe, w spotkaniach z najrozmaitszymi muzykami”*. I to się
rzeczywiście w czasie koncertu czuło. To porywało obecnych.
A
teraz będzie zrzędzenie. Dźwięk na koncertach zależy od wielkości pomieszczeń.
Im mniejsze i im mniej oswojone pomieszczenie, tym większe trudności z
rozmieszczeniem sprzętu i z natężeniem dźwięku. Oczywiście ważny jest gatunek
tego, co jest grane. Voo Voo daje kopa i słuchacze to doceniają. Niestety ja
osobiście miałam wrażenie, że już za chwilę, już za momencik, zostanę zabita
dźwiękami. Moim błędem było z pewnością to, że zasiadłam w pierwszym rzędzie.
Mniejsze zło, bo innych miejsc nie znaleźliśmy, a stać nam się nie chciało.
Już
po kilku minutach odkryłam przykre konsekwencje faktu, że nasze ciała
zawierają przede wszystkim wodę. A to przecież dobry przewodnik dla fal
dźwiękowych. Sąsiadka wyszeptała, że już nie wie, czy to bije jej serce, czy
całe ciało. Dziewczyna, siedząca kilka krzeseł dalej, przysłoniła uszy, ale
trwała na posterunku wpatrzona w scenę. Rozejrzałam się wokół i nie zauważyłam
paniki. Czyżbym była jakimś niezbyt chlubnym wyjątkiem? Reliktem, który
nadaje się wyłącznie do słuchania muzyki akustycznej?
Starałam
się, ale sytuacja mnie przerosła. Uderzenia dźwięku były tak potężne, że po
przerwie zrejterowałam z pierwszego rzędu i udałam się w tylne rewiry sali,
daleko od głośników, na tyłach aparatury dźwiękowców. To było świetne
rozwiązanie. Odkryłam też, że odbiorowi koncertu sprzyja pozycja stojąca i
taniec, nawet ten ograniczony do podrygiwania, przestępowania z nogi na nogę,
kiwania się i niezbyt intensywnego podskakiwania. Zapadanie w stany "trans
podobne" mile widziane. Podśpiewywanie wskazane. I tak właśnie, czyli
korzystając z wymienionych form ekspresji, w stanie pełnego zadowolenia,
spędziłam drugą część koncertu. I jak znakomita większość zgromadzonych, sądząc
po oklaskach i okrzykach, chciałam, by Voo Voo grało i grało bez końca.
W
antrakcie zrobiłam sondę. Pytanie było niestety sugerujące, co samokrytycznie
stwierdzam. - Czy nie uważają Państwo, że jest trochę za głośno? Zapytani
tak właśnie, na co liczyłam, uważali, ale w połowie przypadków dodawali, że tak
być musi, że tak trzeba.
*http://www.voovoo.pl/historia.html
9.10.2016
Pożegnanie czerni na stacyjce
Choszczówka
Polakom
podoba się czerń. Jedynie pełna konsekwencja kolorystyczna, czyli od stóp do
głów na czarno, wyróżniała w Czarny Poniedziałek efektywnie protestujących od niezaangażowanej
reszty. Szaro, buro i … ponuro jest bowiem na naszych ulicach na co dzień
i od święta. Zwłaszcza jesienią i zimą. Choszczówka od reszty społeczeństwa
niestety też nie odstaje. W tydzień po Czarnym Poniedziałku przyjrzałam się
sąsiadom oczekującym na S9. Próbka mała i być może niereprezentatywna. Godzina,
jak na sąsiadów wybierających się do centrum, nieco późna, bo przed jedenastą.
Liczebność: 4 kobiety, 5 mężczyzn. Rezultat: u pań okrycia wierzchnie
jasne, z przewagą szarości, ale spodnie, spódnice i dodatki - czarne. U panów
odwrotnie: kurtki czarne lub ciemnogranatowe, spodnie jasne, a w każdym razie
nie czarne (spódnic nie było). Jeden pan zepsuł statystykę, bo się wyłamał i
miał jaskrawą, bardzo kolorowa kurtkę, a do tego czarne spodnie. Reasumując:
lubimy czerń. I nie wiadomo, czy tu o gusta chodzi, czy o lęk przed
brudem i plamami, czy o protest w wiadomo jakiej sprawie, czy generalnie –
naród jest w żałobie.
Ale,
uprzejmie donoszę, że jest zmiana. Póki co w wystroju naszej wspaniałej
stacyjki. Usunięto tablice z czarnymi napisami na białym tle, a w ich miejsce
postawiono nowe - niebieskie z białymi napisami. Skąd ta zmiana i dlaczego? Nie
wiem. W każdym razie proces odrzucania czerni został rozpoczęty. Ciekawe, czy
przykład stacyjki okaże się zaraźliwy i z dnia na dzień pojaśnieją również
mieszkańcy Choszczówki?
12.10.2016
Druga odsłona Babiego Lata na
Choszczówce
To
już drugi środowy warsztat w Galerii B.S. z cyklu: Babie Lato.
Godziny: 18.00 – 21.00. Punktualność w cenie, z uwagi na inicjującą dzieło
prelekcję. Cel: wdrożenie w arkany malarstwa. Temat: martwa natura. Płótno i
farby akrylowe (chyba, że coś pomieszałam. Ale na pewno farby. I na pewno
szybkoschnące, o czym się przekonałam na własnej skórze i na własnym dziele).
Prowadzące: Marta Konieczny i Basia Stelmach.
Martwa
natura to gatunek obejmujący kompozycje nieruchomych, nieożywionych przedmiotów
dobranych z uwagi na jakiś symboliczny przekaz albo po prostu ładnych. Jak
zwierzę to nieżywe, jak kwiaty to jako swoista opozycja lub cięte, czyli
martwe.
Osobiście
martwą naturę w malarstwem zawsze ceniłam. Przeżyłam nawet swego czasu
młodzieńczą fascynację flamandzkim jej ujęcie. Wiedzę czerpałam z albumów,
które kupowałam w Radzieckiej Księgarni na Nowym Świecie 47. Ceniłam zwłaszcza
motywy związane z jedzeniem: kielichy, misy, filiżanki, owoce, chleby
itp. Mniej zachwycał mnie na obrazach motyw ludzkiej czaszki, jako że
tolerowałam ją jedynie w dłoni Hamleta i tylko w czasie jego rozważań nad
sensem ziemskiego istnienia.
Nie
zdziwicie się zatem, że bardzo mnie ucieszyło, gdy dowiedziałam się, że
będziemy malować dzban srebrzysty, dwa jabłka (średnio dorodne) i jedną
cytrynę (żółciutką). I to wszystko rozłożone na niebieskiej tkaninie, pięknie
pofałdowanej. I tu drugi powód do radości: pofałdowania były nieliczne. Jednak,
co pokazała przyszłość, zadanie namalowania nawet tych nielicznych fałd
całkowicie mnie przerosło.
Początkowo
plan warsztatu był ambitniejszy. Obejmował jeszcze: gitarę i przesympatyczną
walizkę w kwiatki (walizka z historią, ale o tym sza). Ostatecznie jednak
z tych elementów zrezygnowano. I dobrze. Walizce może bym jeszcze dała
radę, ale ta gitara…
Z
prelekcji dowiedziałam się, że za pierwszą martwą naturę (pierwszą, bo
potraktowaną jako samodzielny temat) uznaje się obraz namalowany w 1504 przez
Jacopo de' Barbari’ego. Dopiero co zabita kuropatwa i ponure żelazne
rękawice. Złowieszcze dzieło, nawet w zestawieniu z pracami takiego np.
manierysty jak Giuseppe Arcimboldo. Też przerażającymi, ale chociaż kolorowymi.
Jako odrębny gatunek martwa natura rozwinęła się w XVII wieku, przede wszystkim
w malarstwie holenderskim i flamandzkim. No i tak przetrwała do dzisiaj.
Sztalugi
zdobyte, płótno otrzymane, jeszcze tylko wstępny szkic ołówkiem…
Z
podziwem patrzyłam na towarzyszki od razu szkicujące na płótnie. Doświadczenie
czyni mistrza – pomyślałam i kontynuowałam rysunek dzbana, dziwnie krzywego
mimo mych wysiłków. Potem przyszła pora na błędy i ich skutki. Nabrałam na
paletę za dużo farby, mimo ostrzeżeń pani Basi, że tak czynić nie należy. I
tak: trochę zieleni, bo jabłko zielonkawe; trochę czerwieni, bo drugie jabłko
prawie purpurowe; dużo żółtego; bo cytryna dorodna; jeszcze więcej błękitu, bo
tkaniny sporo; no i bieli dużo, i czarnego; bo jakoś tę srebrzystość
dzbana trzeba oddać.
Plany
wykonawcze, jak widać, miałam sprecyzowane. Nie przewidziałam jedynie, że farba
szybko wysycha. W efekcie moje maźnięcia były dynamiczne, faktura gruba. Nie
oszukiwałam, nie udawałam natury, nawet tej martwej. Widać było każdy ruch
pędzla. Obiecywałam sobie, że po powrocie do domu, zapytam Wujka Googla, kto
tak właśnie, z zachowaniem śladów pędzla, malował. Znajdę sobie Mistrza. I już.
Wilk będzie syty i owca cała. Dzbanek był za czarny, ale zawsze mogę się
uprzeć, że tak właśnie go spostrzegam. Zresztą, trochę mogę go rozbielić.
Gorzej, że krzywawy. Poprawiałam i z każdą chwilą robił się coraz bardziej
pękaty. Krzywizny nie tracił. Cytryna wyszła mi lekko przybrudzona (farby się
pomieszały), ale na szczęście świeża porcja żółcieni ją uratowała. Jabłko
wyszło jak żywe. Też niedobrze, bo miało być jak martwe. Tło charakterystyczne
dla autorki, czyli kolejne wyraźne ślady pędzla. Ostatecznie, pełny zachwyt.
Moja pierwsza martwa natura.
Poziom
samozadowolenia nieco mi opadł, jak zobaczyłam dzieła koleżanek.
Po
pierwsze: wzruszająca rozmaitość, wynikająca nie tylko z tego, że każda z nas
oglądała obiekt z innej strony; ale również z różnic w wyczuciu kolorów, w
umiejętności ich dobierania, w lekkości ręki, w cierpliwości. W talencie.
Po
drugie: wspaniale efekty. Jabłka prawie flamandzkie, cytryny jak z fotografii,
no i te dzbany. Niektóre jak żaglówki płynące po morzu tkaniny, inne jak ze
szkła, lekkie, srebrzyste. No i umiejętność pokazania tkaniny.
Dominowały, co prawda, uproszczenia, wygładzenia, w rezultacie całkiem udane.
Ale były też fałdy wspaniałe, autentyczne, zręcznie namalowane.
Po
trzecie: pełnia zaangażowanie. Do ostatniej chwili nie wypuszczano pędzli z
rąk. Chciano jeszcze malować, poprawiać. Zasięgano porad. Niektórym trzeba było
prace wydzierać z ręki, by w ferworze dążenia do doskonałości ich nie zepsuły.
Po
powrocie do domu jeszcze raz obejrzałam swoje dzieło. No cóż, bądźmy uczciwi,
dzbanek jest krzywy. Wygląda trochę tak, jakby za chwilę miał się przewrócić.
Poradziłam sobie jednak z tą niedoskonałością dzieła. Podparłam obraz z jednej
strony. Stan aktualny: obraz stoi krzywo, ale dzbanek stoi prosto, a moja
martwa natura zyskała na wiarygodności.
Przy
okazji warsztatu dowiedziałam się, że w moim rodzinnym mieście Sieradzu
są organizowane Ogólnopolskie Konkursy Malarskie „Triennale z martwą naturą”.
Najbliższy w 2018 roku. Będę trzymać rękę na pulsie. Kto wie?
13.10.2016
Uwolnić chodniki
Czy
malowanie kredą po chodniku jest aktem twórczym, pożądanym, naturalnym dla
szczęśliwego dzieciństwa, czy dewastacją mienia wspólnego? Dyskusję na ten
temat zapoczątkował Filip Chajzer poruszony zdarzeniem, które miało miejsce na
Białołęce. Trzynastolatka o imieniu Julia co nieco sobie po chodniku porysowała
(co - nie jest mi wiadomo). Oburzeni i zaniepokojeni sąsiedzi, występujący jako
„mieszkańcy, mamy nadzieję, czystego i niezdewastowanego osiedla”
zaapelowali do rodziców Julii, by skłonili swe dziecię do zaprzestania sztuki
chodnikowej i, o ile potrzeba ekspresji okaże się bardzo silna, namówienie
dziewczynki do jej wyrażania na papierze. Ponieważ w tym celu konieczny będzie
zakup co najmniej kilku ryz wspomnianego papieru, zaofiarowano, w przypadku problemów
finansowych, pomoc obywatelską. Wskazano nawet podstawę prawną do opisanego
apelu. Regulamin osiedlowy.
Sprawa
stała się głośna. Bardzo szybko znalazła się spora grupa bojowników o
przetrwanie rysunku chodnikowego. Przystąpiono do zbiorowego aktu nieposłuszeństwa,
czyli rysowano, jak wynika ze znalezionych przeze mnie informacji, nie tylko na
chodnikach osiedlowych, ale również na płotach. Co rysowano? Znowu nie wiem,
nie widziałam.
Wydarzenie
uważam za warte uwagi. Osobiście nie jestem pewna, czy chciałabym, aby
wszystkie warszawskie chodniki były pokryte kredowymi rysunkami. Raczej nie. Z
drugiej strony, od czasu do czasu taki rysunek chętnie bym obejrzała. I
poskakałabym sobie z przyjemnością, w jakiejś bocznej uliczce, na wyrysowanych
do gry w klasy figurach.
Przeciwników
sztuki chodnikowej pocieszam. Wątpliwe, by rysowanie kredą na chodnikach stało
się wśród dzieciaków modne, by miało wymiar powszechny. Dzieciaki mają tablety,
a poza tym mają, nad czym boleją psycholodzy, za mało czasu na rysowanie.
Sądzę, że jest to raczej aktywność przemijająca. Relikt beztroskiego
dzieciństwa.
Poza
tym, o czym trzeba pamiętać, pozwalając dzieciom rysować na chodnikach, mamy
szansę ocalić mury.
23.10.2016
Krystyna Sienkiewicz w Galerii B.S.
Środa. Wieczór. Mokro i ponuro. Galeria
B.S., niczym latarnia na morzu Choszczówki, przyciąga światłami. W progu wita
gości Basia Stelmach, gospodyni Galerii. Pospiesza spóźnionych. Szósta na
zegarze. Pora zaczynać. Wewnątrz tłumek sąsiadów. Wyczekujący. Ożywiony. Uśmiechnięty.
Bo już za chwilę, już za momencik, pojawi się środowy gość Galerii - Krystyna
Sienkiewicz.
Nie sposób nie lubić Krystyny Sienkiewicz.
A już na pewno ja tego nie potrafię. Mama z „Rodziny Leśniewskich” -
niezwykle sympatycznego serialu z lat 80. Szeregowy Aniela z „Rzeczpospolitej
Babskiej” - jednej z najlepszych komedii końca lat 60. Janka z „Lekarstwa
na miłość”. Krysia z „Motodramy”. Te wszystkie role to
moje typy, to moje wspomnienia. Gwiazda kolejnych edycji kabaretu Olgi
Lipińskiej. I jeszcze, któż by zapomniał, wspaniała kreacja w „Klimakterium” -
w przeboju warszawskiego teatru „Capitol”. To zaledwie
cząstka jej osiągnięć.
Krzysztof Teodor Toeplitz nazwał ją ponoć
„różowym zjawiskiem STS-u”. Trafnie - bo Krystyna Sienkiewicz jest zjawiskowa.
Nawet ubrana na czarno, jak w Galerii B.S., jest niezmienne: barwna, ciepła,
niepowtarzalna.
Od razu wyłożyła karty na stół.
Powiedziała o swych chorobach. O oczach, którym nawet okulary nie chcą pomóc. O
tym, że niełatwo pozbierać się po udarze, a tym bardziej występować na scenie.
Mówiła o tym krótko, bez owijania w bawełnę. I wszystko stało się jasne.
Podobnie jak to, że Krystyna Sienkiewicz, zdrowa czy chora, musi występować na
scenie, że jest do tego po prostu stworzona.
Wyglądała ślicznie. Wiem, bo siedziałam w
pierwszym rzędzie. Koronki. Mitenki. Przeurocza kamizelka. Też taką chcę. I z
miejsca, całą sobą, oczarowała publiczność. Rozbawiła. Wciągnęła do
współpracy. Ochoczo podsuwano brakujące słowa. Śmiano się od ucha do ucha.
Śpiewano. Klaskano. I nie wierzono oczom, że już minęła godzina, a występ trwa.
Kolejna godzina w pełni, a Krystyna Sienkiewicz, co prawda, o zmęczeniu
wspomina, ale dzielnie stoi przy mikrofonie, i coraz skuteczniej nas
uwodzi. Interakcja z audytorium wzorcowa. Dowcipy bawią. Piosenki cieszą i
wzruszają. No, bo czy człowiek może powstrzymać chęć śpiewania, kiedy to: „(…)
ryby/śpiewały tylko na niby/żaby na aby-aby/a rak byle jak”.
Aktorka, a może raczej Artystka, niezwykle
przecież wszechstronna, twórcza, mówi o sobie, że jest przytulna, że
garnie się do ludzi, że lubi głaskać i być głaskana. No i te swoje cieplutkie,
delikatne głaski hojnie nam rozdawała. A my z zapałem je odwzajemnialiśmy. Jak
kto potrafił.
Środowe spotkanie w Galerii B.S. to była
nie tylko rozrywka, ale i lekcja życia. Życia do przodu. Lekcja niepoddawania
się, nierezygnowania z siebie i swoich pasji. Za credo śmiało można uznać
żartobliwą sentencję, którą Krystyna Sienkiewicz hojnie nas poczęstowała: Jak
cię życie kopnie w tyłek, to mu oddaj, zrób wysiłek. Ona sama
jest z pewnością mistrzynią tej sztuki, sztuki przezwyciężania słabości.
26.10.2016
Płot się płotem od płotu odgradza
Lubię spacery po lesie. W zasadzie po
każdym. Po naszym przede wszystkim. Trudno w nim zabłądzić, a to cieszy tak
nędznego piechura jak ja. Można skręcić w dowolną ścieżkę. Można iść na
przełaj. Tereny chronione są nieliczne i można je swobodne obejść. Za każdym
razem celebruję tę wspaniałą chwilę przekraczania granic Warszawy. Jeszcze
przed sekundą była STOLICA, a już po sekundzie GMINA JABŁONNA. Ostatnio, z
uwagi na błoto, bardziej niż spacerami po lesie, delektuję się przechadzkami po
okolicach zurbanizowanych. Urocze i mniej urocze uliczki, urocze i mniej urocze
domki, urocze i mniej urocze ogródki. Chciałoby się zajść wszędzie, wszystko
odwiedzić. Zajrzeć w każdy kąt. No, prawie w każdy. A tu przeszkoda, czyli
tablice zwiastujące, że teren prywatny, że obcym wstęp wzbroniony. Jacy obcy?
My przecież też z Choszczówki.
Jako dziecko lubiłam penetrować
zakamarki mojego miasteczka. Znałam najróżniejsze skróty, do szkoły, do sklepu,
do kościoła. Przejścia przez podwórka, boczne uliczki. Było w tym poczucie
przynależności do miejsca. Było poczucie wolności.
Kiedy pierwszy raz przyjechaliśmy na
Choszczówkę, a był to okres zimowy, kiedy budował się nasz dom, odkryliśmy
wspaniałe osiedle białych domków. Przeszliśmy się po nim z przyjemnością.
Ślicznie było. Bożonarodzeniowe ozdoby, światełka, wieńce wiszące na drzwiach.
Wszystko to wyglądało sympatycznie, ciepło, gościnnie. Nie wiedzieliśmy
wówczas, że wstęp jest wzbroniony. Może zresztą jeszcze nie był. Przyjaciele,
przyjeżdżający zobaczyć nasze nowe miejsce na ziemi, bardzo nam zazdrościli.
Konstatowali – jak tu pięknie, jakie ładne trasy spacerowe, jak przyjaźnie.
Ale to już czas przeszły. Teren
prywatny. Wstęp wzbroniony. Fora ze dwora. Wkurzają mnie ogrodzone osiedla w
Śródmieściu, to, że z Dworca Gdańskiego nie da się przejść na skróty na Stawki.
Moda na grodzenie, bo chyba jednak nie jest to konieczność, szybko nie
przeminie. Eksperci ostrzegają, że zamknięte osiedla oduczają nas współpracy i
prowokują złodziei. Ale kto by tam wierzył ekspertom. Polska jest ponoć liderem
światowym w dyscyplinie „płotów”. Może o to chodzi, żeby być liderem, choćby w
sztuce grodzenia.
Chciałabym, aby na Choszczówce było
inaczej, ale to się nie uda. Nie da się być szczęśliwym i bezpiecznym bez
solidnego ogrodzenia, albo raczej odgrodzenia się. Niech i tak będzie.
Otaczajmy płotami swoje domki i swoje ogródki. Taka to już nasza tradycja.
Czasami konieczność. Sama też mam płot, a jakże. Ale nie zamykajmy ulic, dużych
połaci miast. Jeśli chodzi o naszą Choszczówkę, to mam nadzieję, że ostatnim
bastionem, który niestety też kiedyś padnie, będzie moja ulubiona ścieżka przez
krzaczki prowadząca z Brzezińskiej na pocztę i przystanek PKP. Niech trwa wolna
od płotów jak najdłużej.
31.10.2016
CMENTARZ TARCHOMIŃSKI
Cmentarz
przy Mehoffera ma już ponad 200 lat. Był to tzw. cmentarz w polu. Najstarsza o
nim wzmianka pochodzi jednak dopiero z 1830 r. Skromnie się w tej zmiance nasza
tarchomińska nekropolia prezentuje: 100 łokci kwadratowych, bez ogrodzenia,
jedynie z krzyżem drewnianym. Taka sytuacja nie trwała długo. Wkrótce stanęła
na cmentarzu kaplica murowana, a jego obszar systematycznie się powiększał.
Warto wiedzieć, że cmentarz powstał na wydmowym wzgórzu. Był bezpieczny. Kiedy
Wisła zalewała Tarchomin i Nowodwory woda mu nie zagrażała, co więcej mogli się
na nim schronić uciekający przed powodzią mieszkańcy.
Przed
II wojną światową w części cmentarza grzebano również ewangelików. Stał tam
nawet drewniany zbór, w którym mieściła się szkółka niedzielna. W okolicy,
m.in. w Świdrach, zamieszkiwało wielu kolonistów niemieckich. W 1943 r. ,
decyzją władz niemieckich, przesiedlono ich do Wielkopolski. Dziś można jeszcze
odnaleźć kilka nagrobków z tamtego okresu.
Odwiedzając
cmentarz przy Mehoffera warto zatrzymać się przy XIX-wiecznym grobie Josepha
Labey’a, przy grobach harcerzy, żołnierzy Armii Krajowej, którzy wyruszyli z
okolic Choszczówki, by wziąć udział w Powstaniu i oddali życie w jednej z bitew
wrześniowych w Kampinosie. Warto pospacerować alejkami tego starego cmentarza i
poszukać śladów przeszłości Białołęki.
2.11.2016
Gdzie jesteś Zielona Białołęko,
gdzie?
Białołęka jest
trzecią, co do wielkości, dzielnicą warszawską. Zajmuje 74 km2, czyli 15%
powierzchni całego miasta. Została przyłączona do Warszawy, wraz z grupą innych
wsi, w 1951 roku. W 1976 r. włączono kolejne wsie i
północno-wschodnie obszary stolicy nabrały aktualnego kształtu i
rozmiaru. W 1994 r. powstała nowa stołeczna gmina Warszawa-Białołęka. A potem w
2002 r. gminy zlikwidowano. I tak narodziła się nasza dzielnica coraz wyraźniej
dzieląca się na: Tarchomin; obszary otulone lasami, m.in. Choszczówkę,
Białołękę Dworską oraz Płudy, i na koniec, dynamicznie rozrastającą się tzw.
Zieloną Białołękę. Oddzieloną Kanałem Żerańskim i Trasą Toruńską. Tym oto
sposobem Choszczówka, m.in. Choszczówka, utraciła swoją „zieloną” etykietę, do
której, trzeba przyznać, bardzo się przyzwyczaiła. Może w takim razie da się ją
jakoś zastąpić. Jak nie Zielona to może: Białołęka Leśna, Białołęka Lesista,
Śródleśna, Podleśna?
8.11.2016
Manufaktura Kartek Świątecznych w
Galerii B.S.
Babie
Lato w Galerii B.S. trwa. I to mimo
listopadowej aury. Pań zainteresowanych środowymi zajęciami nie ubywa, a
raczej przybywa. Zwłaszcza teraz, gdy zaczęły się warsztaty związane z
przygotowywaniem oprawy dla Świąt Bożego Narodzenia. Pogoda się dostosowała.
Spadł pierwszy śnieg. I oczywistym się stało, że najwyższa pora pomyśleć o
kartkach świątecznych. Zazwyczaj sprawę załatwiam typowo. Kupuję kartki w
Empiku, a jak zapomnę, a czas nagli, dokonuję zakupu na naszej uroczej
poczcie. W tym roku jednak zanosi się na rewolucję. A wszystko dlatego,
że oto właśnie rozsmakowałam się w samodzielnym kartek tworzeniu.
Akcesoria są ważne. Dobre
nożyczki i zwykły klej to dopiero początek. Istnieją na tym świecie rzeczy, o
których naprawdę nie śniło się filozofom. Takie np. dziurkacze ozdobne,
dwustronne taśmy klejące, kartony przecudnej urody, zestawy
elementów dekoracyjnych do naklejania, cekiny imitujące kamienie szlachetne
(świecące się przepięknie), szablony, stemple, nożyki do papieru, bigownice.
wyciskarki. I groźna maszyneria w postaci klasycznej gilotyny do cięcia
papieru.
Już sam kontakt z tymi wszystkimi
akcesoriami okazał się dużym wyzwaniem, a co dopiero zdobycie umiejętności ich
wykorzystania. Uporałam się z tym na trójkę z plusem. Średnia uczestniczek
warsztatu była jednak wyższa. Co najmniej cztery z plusem. Były też
prymuski. Nie tylko zdolne niesłychanie, ale jeszcze pracowite.
Od pań prowadzących zajęcia,
Elwiry i Moniki z mydecor, otrzymałyśmy
kartki wzorcowe. Wzorzec to dla rzemieślnika rzecz podstawowa. Bardzo
starałyśmy się sprostać zadaniu i dorównać owym wzorcom, ale nie okazało się to
łatwe, więc po jakimś czasie z dążenia do doskonałości imitacyjnej niektóre z
nas zrezygnowały i dały upust wenie twórczej. Z wzorców, a ja dodatkowo z
podglądania sąsiadek, czerpałyśmy inspiracje. Jeśli o mnie chodzi, to kartki
wzorcowej, jednej z kartek, uczciwie dodam, mocno się trzymałam, bo mi się
zwyczajnie podobała i uznałam, że zamiast rozmaitości twórczej, postaram się
uzyskać doskonałość odtwórczą. O efektach już wspomniałam. Były dostateczne. Z
plusem.
Po powrocie do domu przekonałam
się, że rację mają ci, którzy twierdzą, że o wartości dzieła decydują nabywcy.
Z moich 5 wyprodukowanych w pocie czoła kartek, została mi już tylko jedna.
Pozostałe rozeszły się w mgnieniu oka. Niestety zapłacono mi za nie wyłącznie
dobrym słowem, ale to się wkrótce zmieni. Niech no tylko stworzę odpowiedni
biznesplan
14.11.2016
Kto mieszka na Choszczówce? I inne
tego typu rozterki, czyli w poszukiwaniu poprawności językowej
Za każdym razem, kiedy muszę
utworzyć przymiotnik lub nazwę własną od słowa Choszczówka, cierpię
katusze. Postanowiłam zatem zrobić z tym porządek. Choszczówka to
słowo trudne. Szukam w związku z tym analogii. Może stalówka się nada? Mała,
malutka Choszczówka to zatem Choszczóweczka. No, bo jak stalóweczka
brzmi poprawnie, to i nasza … Choszczóweczka może być.
A co z samymi mieszkańcami?
Choszczówianie? Choszczowianie? Raczej nie. Nazwy mieszkańców tworzy się przez
dodanie do tematu nazwy miejscowej przyrostka – anin, czyli trzeba
wykorzystać pełne brzmienie słowa wyjściowego. Myślę, że jesteśmy choszczówkowianami.
Jestem choszczówkowianką, a mój małżonek – choszczówkowianinem.
Dziewczynka bawiąca się na placu zabaw, mieszkająca w sąsiedztwie, to
nasza choszczówkowianeczka. Jakoś poszło, choć głowy bym za
te rozstrzygnięcia nie dała.
Kolejne zadanie to przymiotniki.
Zwyczaje mieszkańców Choszczówki to dobre zwyczaje. Ale jakie?
Choszczówkowskie? A może choszczówczańskie? Korzystając z rozwiązań przyjętych
w takich miejscowościach jak Choszczówka Stojecka, Dębska i Rudzka, bo są i
inne Choszczówki na tym świecie, nie myślcie, i zaglądając do nowego wykazu
urzędowych nazw miejscowości, stwierdzam, że trzeba chyba jednak używać
słowa choszczóweckie. Krajobrazy choszczóweckie są wspaniałe.
Średnio mi to brzmi, ale zasada zachowana.
I w tym miejscu się chyba poddam.
Mam nadzieję, że ktoś pomoże. Innymi słowy, liczę na rady i uwagi drogich
sąsiadów, zwłaszcza tych biegłych w zawiłościach mowy ojczystej. A potem
wspólnie ogłosimy werdykt w kwestii tworzenia słów pochodnych od nazwy
Choszczówka. I zobaczymy, czy ktokolwiek będzie się z naszym werdyktem liczył.
16.11.2016
O pływających malowidłach, czyli Ebru
w Galerii B.S.
Kolejny warsztat z cyklu Babie
Lato w Galerii B.S. za nami. Zaraz się przekonacie,
co z niego zapamiętałam. Temat - malowanie na wodzie. Sztuka Ebru.
Tak naprawdę chodzi o zabiegi
dla mnie zdumiewające. Wyobraźcie sobie miskę lub jakieś inne niezbyt wysokie,
ale dość szerokie naczynie. Wypełnione czystą wodą, mlekiem (nie wiem, czy
chudym, czy tłustym) lub wodą „czymś tam” zagęszczoną. To „coś tam” jest
bardzo ważne. Na środowym warsztacie, stosowana była mieszanina wody z
karagenem, otrzymywanym z wodorostów. Tyle usłyszałam. Ciocia Wikipedia
dorzuca, że te wodorosty to chrząstnica kędzierzawa, krasnorost, zwany
potocznie mchem irlandzkim. Symbol karagenu jako dodatku do żywności to
E407.
Niestety tajemnicy mikstury
karagenowej do końca nie zgłębiłam, więc, choć chętnie bym ją zdradziła, to nie
mam, czego zdradzić. Mogę natomiast poinformować, że zamiast karagenu można
użyć kleiku z siemienia lnianego albo roztworu ze zwykłej żelatyny (z
niezwykłej pewnie też).
Podłoże mamy omówione. I co
dalej? Kolejny krok to naniesienie farby, a dokładniej nakapanie farbami na
powierzchnię którejś ze wskazanych wyżej płynnych substancji. Do kapania
można użyć pędzli lub pipety. My stosowałyśmy farby olejne rozpuszczone w
terpentynie. Ważne!!! Nie wystarczy farby wymieszać z terpentyną. Ona
musi w towarzystwie tejże terpentyny kilkadziesiąt godzin poleżakować. Być może
i inne farby, nie tylko olejne, do Ebru się nadają, ale tego znowu niestety
jeszcze nie wiem.
A jak już nakapiesz, zaczyna się
etap decydujący. Patykiem, grzebieniem, palcem, czym się da, trzeba tej
kapaninie nadać jakąś formę. I to jest etap właściwy. To jest dopiero prawdziwe
malowanie. Malować można, co się chce. Wszystkie wzory dozwolone, choć uzyskać
naprawdę piękny efekt nie jest łatwo. Owszem, zawsze coś w końcu wychodzi, coś
niepowtarzalnego, barwnego, ale nie zawsze, niestety, ładnego. Do sukcesu
potrzebne jest wyczucie kolorów i wprawa.
Z próby na próbę było coraz
lepiej. Coraz bardziej mi się moje i cudze dzieła podobały. Kiedy to piszę,
trzy dni po warsztacie, zaliczyłam już na youtube kilka
filmików o tym, jak należy malować na wodzie. I już wiem, że są rozliczne
chwyty, techniki, opanowanie których bardzo się przydaje. Część z nich
poznałyśmy na warsztacie i ćwiczyłyśmy je z zapałem.
Prowadząca warsztat Gabriela
Siewiera okazała się idealną nauczycielką, bo nie tylko
profesjonalistką w sztuce Ebru, ale i jej entuzjastką. W tych warunkach nie
dało się nie zarazić od niej pasją do tych niezwykłych malunków. Pani Gabrysia zachęcała
nas, byśmy zadawały pytania, byśmy próbowały różnych sposobów nanoszenia farb i
eksperymentowały z różnymi rodzajami papieru (bo w końcu te malowidła na papier
się przenosi), wyjaśniała wątpliwości. Ale, prawda jest taka, że sensowne
pytania nasuwają się dopiero wtedy, gdy choć trochę opanuje się sztukę
malowania i zrozumie jej zasady. Na początku po prostu się naśladuje. Na
zasadzie, że jak jeden koń w stajni zacznie kiwać głową, to za chwilę i inne
kiwają. Na początku my też powielałyśmy kilka pokazanych nam podstawowych
sposobów malowania, ale już pod koniec zaczęło się twórcze przetwarzanie
materii. No i były tego efekty. Do obejrzenia na zdjęciach zamieszczonych
na stronie Galerii B.S.
Może jeszcze co nieco o etapie
końcowym, czyli o przenoszeniu obrazu na papier. Papier może być dowolny, choć
czerpany w moim przypadku sprawdził się najlepiej. Zamiast papieru może też być
tkanina. Ważne, by farba przylegała, a nie spływała. Papier, cały arkusz lub
jego odpowiednio przycięte kawałki, kładzie się na wzorze naniesionym na wodę,
mleko, itp., dbając o to, by papier dobrze przylegał, a potem ostrożnie się go
zdejmuje, osącza (moment krytyczny, bo od czasu do czasu wzór spływa lub się
zamazuje), a na koniec rozkłada do wyschnięcia. I dzieło gotowe.
Uzyskany wzór, przy pewnej
pracowitości, zaczyna wyglądać jak deseń marmuru, co wyjaśnia, dlaczego Ebru
jest nazywane w Polsce sztuką marmurkowania, a na dodatek bardzo mi przypomina
moje ulubione w dzieciństwie lukrowane ciastka marmurkowe. I jak tu nie
pokochać Ebru.
Początki tej sztuki są ponoć
datowane na wiek ósmy naszej ery. W języku perskim znaleźć można słowa
podobne do nazwy Ebru: ebri – chmura, ab-ru –
powierzchnia wody. Może ojczyzną malowania na wodzie jest Persja, może Chiny
lub Japonia? Może Turkiestan? Zdania są podzielone. Zgodni są natomiast wszyscy
co do jednego: centrum rozwoju Ebru jest Turcja, a najstarsze malowidło
pochodzi z XV wieku.
Specyfiką dzieł wykonanych ta
techniką jest ich niepowtarzalność. Nie da się wykonać dwóch identycznych
obrazów. Z drugiej strony są one w pewien sposób do siebie podobne. Zwłaszcza
te spłodzone przez początkujących, jak my, artystów.
Nasze środowe dzieła, póki co,
schną sobie spokojnie w Galerii, ale jak wyschną, trzeba je będzie odebrać. I
tu powstaje problem: czy ja na pewno rozpoznam swoje wytwory? I po czym? Bo
niestety ich nie oznakowałam, nie podpisałam.
19.11.2016
Marzyciel, czyli Jarosław Kazberuk, w
Galerii B.S.
Kim jest Jarosław Kazberuk?
Na pewno wspaniałym gawędziarzem. Poza tym kierowcą, pilotem, rajdowcem,
trenerem judo. Ba, posiada 4 dan, co oznacza mistrzostwo. Mąż i ojciec.
Zakochany w Białymstoku i wszystkim, co się w jego bliskości rozciąga. No
i jest jeszcze do odnotowania jego marzenie dziecięce, czyli białe
porsche 911. Bo z niego zrodził się pomysł na życie – realizować marzenia.
Motoryzacyjne również, a może przede wszystkim?
Jarosław Kazberuk 20 lat
temu reprezentował Polskę w Camel Trophy. W 1997 uczestniczył w Carpat Trophy.
W 1999 w imprezie Transylwania. W 2008 roku w rajdzie Transsyberia. W latach
1995-2004 startował w Rajdowych Mistrzostwach Polski i w Pucharze OFF-ROAD PL.
Jest (był?) członkiem grupy STT Racing – kierowca testowy Porsche i Subaru.
Ośmiokrotnie startował w Rajdzie Dakar. Zwycięzca rajdów RMF Marocco Challenge
2010 i Rajdu Egiptu 2011. Wiadomości, mam nadzieję, z dobrej ręki, czyli od
cioteczki Wikipedii.
Czy każdy marzyciel ma
udane życie? Do końca nie wiadomo, ale ten konkretny marzyciel chyba tak.
Wszystkie znaki na niebie i ziemi na to wskazują. Życie spełnione. A to
przecież nie koniec. Ciąg dalszy nastąpi. Marzyciel, mimo sukcesów i realizacji
ogromu celów, nie poprzestaje na tym, co już zdobył. Jarosław Kazberuk ma w
domy półeczkę, na której nie trzyma durnostojek, tylko marzenia. I co jakiś
czas je odkurza, i jak się domyślam, pucuje je, pucuje, cieszy się nimi, z
przyjemnością po raz n-ty je ogląda, i nagle odkrywa, że jedno z tych marzeń,
to, które właśnie trzyma w ręku, dojrzało do spełnienia. Zabiera je zatem z
półki i przystępuje do działania.
Kazberuk nie mówi o
porażkach, tylko o sukcesach. Nie ma w tym jednak chełpliwości, a jedynie silne
przekonanie, że porażki nie są po to, by je rozpamiętywać, a po to, by się na
nich uczyć. Jest w takiej postawie dużo pragmatyzmu. Ogólne wartości są bardzo
ważne, jako że wyznaczają kierunek, ale reszta zależy od sytuacji. Jak jedno
się nie udaje, to trzeba sięgać po coś innego. I maksymalizować wyniki mimo
istniejących trudności. Tak żyć udaje się zazwyczaj ludziom, którzy są
autentyczni, wewnętrznie zmotywowani, których siłą napędową jest pasja. A jak
się te cechy posiada, to nie trzeba niczego i nikogo udawać, można prosto,
ciekawie opowiadać o tym, jak wybierało się ścieżki życiowego labiryntu i jak
się nimi skutecznie szło do przodu. I taka właśnie opowieść popłynęła we
wtorkowy wieczór w Galerii B.S.
Do cioteczki Wikipedii
sięgnęłam, bo książkę Jarosława Kazberuka „Marzyciel” dopiero zaczynam
czytać.
23.11.2016
Świąteczne inspiracje
Boże Narodzenie tuż, tuż. Warsztaty
okołoświąteczne w Galerii B.S. tętnią życiem. Kartki świąteczne już
przygotowane. Malowanie na wodzie już było. Idąc na zajęcia, obstawiam, że
nadeszła pora, by zająć się przystrajaniem choinki. I trafiam w dziesiątkę.
Zainteresowanym donoszę, że w
ostatnią środę stałam się kreatorką 2 ozdób choinkowych, a dokładniej 2 bombek
(słownie: dwóch). Jedna z nich jest bombką szklaną, druga styropianową. Obie
okrągłe. Jedna mała – ta szklana, druga duża – ta ze styropianu. Pierwsza jest
bardzo amatorska, druga bardzo profesjonalna.
Przejawy amatorszczyzny są
następujące:
po pierwsze, drżąca
ręka, a właściwie ręce, zarówno ta, w której bombkę trzymałam, jak i ta, którą
malowałam na bombce wzór. Efekt – niepewne, przerywane linie, raz za chude, raz
za grube;
po drugie,
nieumiejętne dozowanie ucisku na mazak imitujący śnieg. Mój wyrafinowany
w zamyśle wzór przypomina w rezultacie bazgrotę dziecięcą;
po trzecie, nadmierne
posypanie całości brokatem. Zapomniałam, że umiar jest cnotą.
Mam też powody do dumy. Chodzi o
pięknego bałwanka zajmującego około jednej czwartej powierzchni bombki, czyli o
rezultat twórczej obróbki potężnego kleksa, który wypłynął nieoczekiwanie z
flamastra. By bałwanek wyglądał wiarygodnie (bo na początku nie bardzo
wyglądał), dorysowałam mu miotłę.
Przy kolejnej bombce, tej
styropianowej, postanowiłam działać rozsądniej, czyli powoli i ostrożnie.
Poprzyglądać się materii, wszystko najpierw zaplanować. A przede wszystkim
kierować się zasadą: kto pyta, nie błądzi.
Basia Stelmach, prowadząca warsztat,
pokazała, że bombka może pięknie wyglądać i wyjaśniła, jak ten cel da się
osiągnąć. Po kolei. Najpierw trzeba było kulę pomalować na biało, najlepiej
dwukrotnie. Wysuszyć i zabrać się za jej zdobienie. Miałyśmy do wyboru trzy
rodzaje koronki. Wszystkie śliczne. Każda z nas wykorzystała je inaczej: albo
używając gotowego motywu, albo wycinając z koronki jej elementy, np. kwiatki, i
zestawiając je wg własnego projektu. Naklejało się koronkę na bombkę i znowu
całość malowało na biało. I ponownie suszyło. A potem nakładało się na wszystko
lakier bezbarwny i delikatnie, samą koronkę, złociło. Efekt: cudeńka świadczące
o osiągnięciu pierwszego stopnia profesjonalizmu. Nawet w moim, powiem
nieskromnie, przypadku.
Przy okazji zainteresowałam się
historią bombek choinkowych. Trudno w to może uwierzyć, ale zrodziły się z
biedy. Pewien robotnik, zatrudniony w szklanej manufakturze, w miasteczku
Lauscha w Turyngii, nie mógł z przyczyn finansowych pozwolić sobie na
obwieszenie choinki cukierkami, piernikami, orzechami. I wówczas wpadł na
pomysł, by wydmuchać sobie szklane kule przypominające jabłka i nimi
przyozdobić drzewko. Tak się to spodobało sąsiadom, że posypały się
zamówienia na szklane ozdoby choinkowe, a manufaktura rozkwitła i do dziś jest
potęgą w produkcji bombek.
Warto też wspomnieć, że bombki mają
w Polsce swoje muzeum, w miejscowości Nowa Dęba pod Tarnobrzegiem. Trochę,
niestety, daleko.
26.11.2016
CHRISTMAS TIME
Z przykrością
odnotowuję, że właśnie zaczynają się coroczne dyskusje na temat praktyki zbyt
wczesnego wkraczania w atmosferę Świąt Bożego Narodzenia. Tej groźnej aneksji,
zdaniem niezadowolonych, dokonują przede wszystkim media i handel. Coś mi się
widzi, że jeszcze chwila, a powstanie specjalna ustawa regulująca tę kwestię;
zabraniająca przedwczesnego świętowania. Naród się przecież takiej regulacji
wyraźnie dopomina.
- Ledwo minie Wszystkich
Świętych, a już rozkładają pudła z bombkami i cały ten chiński choinkowy chłam
– słyszę.
- Jeszcze nie zgasły
zaduszkowe znicze na cmentarzach, a już sprzedają światełka na choinkę. Z roku
na rok droższe – stwierdza sąsiadka.
- Ja to już kolęd słuchać nie
mogę - skarży się kasjerka z supermarketu.
- W ogóle przestałam chodzić
do centrów handlowych, bo wszędzie ogłuszają mnie tymi samymi anglojęzycznymi
christmasowymi songami – narzeka moja przyjaciółka.
A ja to wszystko lubię. Może
nie w listopadzie, ale w grudniu na pewno. Ci, co mnie znają, wiedzą, że
wystarczy, by na ekranie telewizora mignęła jakaś bożonarodzeniowa scenka, w
radio puścili kolędę, na wystawie położyli kolorową choinkową bombkę, a
natychmiast moja twarz robi się głupio uśmiechnięta, a ja czuję, jak rośnie mi
poziom szczęśliwości (czyli staje się, co najmniej, taki jak u
przeciętnego mieszkańca Danii, która w tym roku zajęła w światowym rankingu
indeksu szczęścia (ONZ World Happiness Index) czołowe miejsce. Polska niestety
znajduje się dopiero na 57 miejscu).
Wiadomo, jestem silnie i
trwale uzależniona od Świąt Bożego Narodzenia. Niech trwają jak
najdłużej. Nie chcę, by ktoś skreślił przedświąteczne rytuały. Nawet Kevina
samego w domu zniosę i Mikołaja na butelce coca-coli tudzież. Zawrzyjmy
kompromis: ”Listopad – jeszcze nie; grudzień – już tak”.
Na wszelki wypadek, w poczuciu
zagrożenia, zaraz, albo prawie zaraz, ubiorę choinkę i rozbiorę ją
dopiero w Tłusty Czwartek. Hu hu ha*.
*Wersja bardziej komercyjna:
Ho Ho Ho
29.11.2016
Pada, trochę pada. A co pada? Śnieg
pada
Choszczówka w śniegu szlachetnieje. To, co zawsze ładne, czyli
drzewa i co niektóre domki, jeszcze ładniejsze. To, co zwykle brzydkie, czyli
jezdnie i co niektóre płoty, trochę mniej brzydkie. Reszta – jak zwykle,
da się wytrzymać.
W pociągu S9, którym zmierzam w kierunku prawdziwej stolicy, też
jakoś szlachetniej, a w każdym razie jaśniej.
Dworzec Gdański zasypany na biało. Centrum też w śniegu
szlachetnieje. To, co zawsze ładne, czyli drzewa i co niektóre domy, jeszcze
ładniejsze. To, co zwykle brzydkie, czyli jezdnie i co niektóre pawilony,
trochę mniej brzydkie. Reszta – jak zwykle, da się wytrzymać.
Zaczyna się zima.
12.12.2016
Koncert Mariana Opani na Przystanku
Choszczówka
Oj, działo się, działo. Niemal do
północy. Kto nie był, niech żałuje. Na Przystanku Choszczówka wysiadł w piątkowy
wieczór, 2 grudnia 2016 r., Marian Opania. Siedemdziesięciolatek, co brzmi
dumnie i tak ma brzmieć, który zadebiutował w 1962 w „Miłości dwudziestolatków”.
Wykonawca nieprzewidywalny. Lepiej na niego uważać. Wciąga publiczność do
dialogu. Łagodnie lub ostro. W wywiadzie dla gazety.pl powiedział
o sobie, że przeważnie mówi, co myśli. Wygląda jednak na to, że oszacowanie
było ostrożne. Marian Opania zawsze, no, niech będzie, prawie zawsze, mówi, co
myśli. W czasie jego występu spać się nie da. Nie myśleć również się nie da.
Było wesoło, było nastrojowo, z nutką
nostalgii. Emocjonalnie labilnie. Był Włodzimierz Wysocki, Leonard Cohen,
Jaques Brell, Jaromir Nohavica. Były monologi: Hemar, Wolski. Były wspaniałe
szmoncesy. Były bisy. Były „przypowieści z życia”. Było o polityce i
politykach. O tekściarzach, tłumaczach i wykonawcach. O tym, jak śpiewać i co
śpiewać.
Mnie wzruszył mówiąc, że jemu
artyście w „pewnym wieku” łatwo nie jest. Istnieje tyle wspaniałych rzeczy do wyśpiewania.
I chciałoby się to robić, ale samokrytycyzm nie pozwala. Na pewne utwory
człowiek jest za stary, a na pewne jest wciąż za młody.
Drodzy sąsiedzi z wyjściem z Dzikiego,
jak zwykle się nie spieszyli. Jeszcze jeden utwór, jeszcze chwilka
muzyki. Niech wieczór trwa do rana.
5.12.2016
Urodziny Przystanku Choszczówka
Przystanek
Choszczówka właśnie skończył 2 latka. Maleństwo nad wiek dojrzałe. Energiczne,
elokwentne. Mówi pełnymi zdaniami. Nie sepleni. Muzykalne. Całkiem udatnie
podśpiewuje i rytmicznie podryguje. Potrafi krzesełka ustawić w rzędzie. I
skupić uwagę na zabawie. Ładnie trzyma ołówek w ręku i całkiem nieźle rysuje,
zwłaszcza portrety.
Maluch z
niego bardzo sympatyczny. Uspołeczniony, otwarty na nowe kontakty.
Uśmiechnięty. Trochę brakuje mu poczucia bezpieczeństwa, ale jest nadzieja, że
to okres przejściowy, że znajdzie sobie odpowiedzialnych opiekunów i ich do
siebie przywiąże. W każdym razie, z dnia na dzień, nasz dwulatek staje się
coraz samodzielniejszy.
Z apetytem u
naszego malucha różnie bywa. Generalnie woli pić niż jeść, ale urodzinowy tort,
sprezentowany przez Caterinę, bardzo mu smakował. Zjadł dwa duże kawałki.
5.12.2016
Pożegnanie Babiego Lata w Galerii
B.S.
Sztuka zrobienia dobrej maskotki
przedstawiającej bałwanka, z białej skarpetki i kilku garści ryżu, tylko
pozornie jest łatwa. Po pierwsze trzeba podjąć niezwykle trudne decyzje: co do
kształtu (dwie czy trzy kule), co do wielkości (grubszy czy chudszy), co do
płci (chłopiec czy dziewczynka, pan Bałwan czy pani Bałwanowa), co do fryzury
(rozczochrana czy ułożona elegancko), co do kolorystyki (stonowana czy
jaskrawa) itd.
No i kolejne rozterki, bo trzeba
tego bałwana jakoś ubrać. Szalik czy chusta, kapelusz czy czapka? Z miotłą czy
bez? Wstążeczki czy filc? Cekiny czy guziki? Na klej czy przyszyć?
Trzeba poszukać stosownych
materiałów, rekwizytów. I tu akurat analogia do lepienia bałwanów ze śniegu
jest w pełni zachowana. Trzeba się postarać, by bałwan stał się olśniewający i
na dodatek podobny do człowieka. Bo taka jest już jego dola. Ma być wykreowany
na nasze podobieństwo.
Gdzieś tam kołatały mi w pamięci
niedoścignione wzory bałwanka Olafa z Krainy Lodu i bałwanka Bouli. I może
dlatego mój bałwanek, a właściwie bałwanka, w ogólnym zarysie je przypomina. W
ogólnym, bo jest dwuczłonowa. Ma dużą głowę, dużo za dużą, ale poza tym jest
śliczna z mojego bałwanka panienka. Ma warkocze i uroczą czapeczkę. Od razu ją
polubiłam.
Nie tylko ja zapalałam miłością
do swego dzieła. Generalnie byłyśmy zadowolone, a nasze bałwanki też robiły
wrażenie usatysfakcjonowanych bardzo swym wyglądem. Robienie maskotek okazało
się znakomitym relaksem, a także okazją, by poczuć się choć trochę dzieckiem,
co przecież w okresie przedświątecznym jest stanem wysoce pożądanym.
Było też na poważnie.
Niespodzianką była przygotowana przez Basię Stelmach prezentacja ukazująca to
wszystko, co działo się na warsztatach. A dużo się działo i dużo udało się
zrobić. Chwała Galerii
B.S. za to. Swoją drogą zadziwiające było nasze skupienie na
pracy, świetnie uchwycone na fotografiach. O efektach tej pracy skromnie nie
wspomnę. To oczywiste, że były wspaniałe.
Już za stołem - dokonałyśmy
podsumowania. Ba, odważyłyśmy się nawet dyskutować o sztuce. Tej
abstrakcyjnej również.
Ponieważ to ostatni w tym roku
warsztat – należą się Basi Stelmach gratulacje i serdeczne podziękowania
za wszystkie tegoroczne inicjatywy w Galerii
B.S. Również za Babie Lato, którym tak
udatnie udało się nam wkroczyć w zimę.
7.12.2016
Alert na Choszczówce
Niestety
na smutno. Muszę Was i siebie zmartwić. I to mocno zmartwić. Jest plan
zbudowania w pobliżu Oczyszczalni Ścieków Czajka zlewni, niestety nie mleka,
ale szamba. Trzeba bić na alarm. Jedną bitwę już, co prawda, przegraliśmy. Mamy
w bliskim sąsiedztwie spalarnię, a chcieliśmy mieć tylko oczyszczalnię.
Wdychając bąki puszczane przez tę ponoć niezwykle nowoczesną parę,
pocieszaliśmy się, że to dla dobra Wisły i Bałtyku. Ekologicznie pozytywnie
nakręcona z nas społeczność.
Teraz
chcielibyśmy mieć tylko oczyszczalnię i spalarnię, ale okazuje się, że, jak się
nie przeciwstawimy i to umiejętnie, to będziemy mieć na dokładkę zlewnię. Oj,
poczujemy jej obecność. Kto nie wierzy, niech wybierze się na spacer w
okolicach Odlewniczej. Smród wyjątkowy pod każdym względem. Cóż, jedno jest
ewidentne, zamiast zbudować nam porządną kanalizację, nasze MPWiK rozbudowuje
na Białołęce „królestwo szambelanii”. Prawdopodobnie liczy na to, że się do
smrodu przyzwyczailiśmy. Jeden smród więcej, jeden mniej, co to kogo obchodzi.
Stowarzyszenie
Nasza Choszczówka apeluje byśmy sprawy nie przespali. Na początek przyjdźmy do
Ratusza na zebranie zwołane w związku z planami budowy zlewni. CZWARTEK
8.12.2016. o godzinie 20:00. NADZWYCZAJNE ZEBRANIE W RATUSZU DZIELNICY
BIAŁOŁĘKA!!!!
8.12.2016
Budujemy nowy parking
Budujemy nowy dom,
Jeszcze jeden nowy dom,
Naszym przyszłym, lepszym dniom,
Warszawo!
Przy naszej stacyjce właśnie
powstaje nowy parking. Jest nadzieja na co najmniej 18 miejsc parkingowych.
Przyszłość jawi się w jasnych kolorach, a w każdym razie jaśniejszych niż te
dotychczasowe. Ta "osiemnastka" to z pewnością wciąż za mało.
Niemniej, codziennie osiemnastu mieszkańców naszych okolic (i osób z nimi
stowarzyszonych) będzie miało nieco lepsze dni, a tym samym łatwiejsze życie.
Przynajmniej od czasu do czasu, gdy uda im się zająć któreś z nowych miejsc
parkingowych.
Każdą pracę z nami mnóż,
Każdą pracę z nami
dziel,
Bo to jest nasz wspólny
cel,
Warszawo!
Czekając na pociąg -
obserwujemy. Trochę niepokoi tempo robót i to, że nie każdą pracę panowie budujący
parking „dzielą ze sobą”.
I to mimo wspólnoty celu. Wiele prac wolą wykonywać w pojedynkę. Pozostali
czekają cierpliwie „w kolejce”, a w międzyczasie przypatrują się tym, którzy
pracują. Patrzą i zastanawiają się: czy tak to zrobić należy, czy inaczej. Nie
będę się jednak czepiać - myślenie to w końcu też praca. A zatem:
Już dość narzekań i
gderań.
I tylko chciej, i tylko
spójrz
Jak rośnie w krąg:
Muranów, Mirów, Mokotów,
Żerań -
Wspólne dzieło naszych
rąk!
Białołęka też rośnie. Dość
narzekań i gderań. Dość malkontenctwa. Parking na Choszczówce rośnie na naszych
oczach. Już za chwileczkę, już za momencik, dzieło będzie ukończone. I wstęgi
zostaną przecięte. Być może, zgodnie z zapowiedzią, już jutro, 15 grudnia. Kto
wie? Bo to „Bo to dla niej,
dla naszej Warszawy”*.
*Tekst piosenki Wacława Stępnia i Zdzisława
Gozdawy aż się prosił o przytoczenie w kontekście naszej budowy. Poza tym, to
bardzo ładna piosenka.
14.12.2016
Inwestycja na terenach po Pollenie
Aroma
Przy Klasyków powstanie nowe osiedle
domów trzypiętrowych. Zbudują je Finowie. Miejmy nadzieję, że będzie to ładne
osiedle. I że zapachy z Czajki, wzbogaconej o zlewnię szamba, do tego osiedla
nie dotrą. Bo jak dotrą, to inwestor może mieć kłopoty z klientami.
Paradoksem jest to, że chodzi o
tereny po zakładach Pollena Aroma. Na dochodzące z Polleny zapachy od zawsze
skarżyli się jej sąsiedzi. Był to ponoć jeden z powodów wyprowadzki firmy i
sprzedaży działki. A że historia lubi się powtarzać … zapraszamy inwestorów do
przyłączenia się do stosownych protestacyjnych komitetów. Bo „aromatyczne”
wiatry z pewnością i w ich stronę powieją.
To, co cieszy, to zamiar
wyremontowania przez fińskich inwestorów budynku dawnej drożdżowni i willi
(ponoć uroczej) dawnego właściciela fabryki henrykowskiej, Henryka Bienenthala.
Nazwa Henryków nie jest zatem przypadkowa. A to, że w ramach inwestycji będą
przywracane do dawnej świetności nasze białołęckie zabytki, to dobra wiadomość.
(informacja za:
http://tustolica.pl/drozdzownia-henrykow-to-teraz-aroma-park-beda-mieszkania_74468)
16.12.2016
Wspólnota Kolędowa
Przysłowie węgierskie mówi, że żaden
człowiek nie jest na tyle bogaty, aby nie potrzebował sąsiada. Na Choszczówce
znakomicie rozumie tę potrzebę Galeria
B.S. i wychodzi jej naprzeciw. Zresztą, powiedzmy od razu
całą prawdę. Galeria drzwi swe przed sąsiadami szeroko otwiera, ale relacje
dobrosąsiedzkie buduje Basia
Stelmach, która Galerię prowadzi. I jej asysta rodzinna,
przede wszystkim mąż i córka.
We wspólnym kolędowaniu, wieńczącym
kolejne 12 miesięcy pracy Galerii, po raz pierwszy uczestniczyłam w ubiegłym
roku. Było mocno urokliwie. Zrozumiałe zatem, że w tym roku zamarzyłam o
powtórce.
I tak, w sobotę 17 grudnia, w
godzinach wieczornych, miałam okazję do skonsumowania sąsiedzkiej bliskości.
Wysłuchaliśmy mini recitalu
kolędowego w wykonaniu Ewy Jarzymowskiej - Kałudow, wzbogaconego przez nią
licznymi ciekawostkami na temat historii kolęd. Artystka, absolwentka wydziału
wokalno-aktorskiego Konserwatorium Muzycznym w Sofii, nie tylko sama śpiewa,
ale również uczy innych śpiewania i muzyki. Jej występ wyczarował prawdziwie
świąteczną atmosferę. No, a potem przyszła pora na wspólne śpiewanie przy
wtórze gitar.
Gitarzystów było wielu…, a konkretnie
trzech. Dzielnie nam akompaniowali. I świetnie śpiewali. Najmłodszy, znany nam
już z ubiegłego roku, zaprezentował się odważnie w solowym wykonaniu kilku
kolęd, z własnym akompaniamentem, i podobnie jak rok temu dostał burzę
oklasków.
Było tłumnie, ale miejsca dla
wszystkich chętnych starczyło. Było nastrojowo: świąteczne dekoracje, świece.
Było tłoczno na stole, ale na szczęście wszystkie specjały się
pomieściły. Atrakcji kulinarnych było w bród. Różnorodność sąsiedzkich upodobań
znalazła odbicie w różnorodności tego, co na wspólny stół przyniesiono.
Sytuacja dla osób liczących kalorie wyjątkowo trudna. Toteż, ja osobiście
liczyć przestałam i oddałam się umiarkowanie swobodnej konsumpcji. Najtrudniej
było w momencie, gdy na stół wjechał ogromny, śnieżny tort. Czy go spróbowałam?
Niech to pozostanie niewiadomą. W każdym razie był bardzo smaczny.
Jedzenie to był jednak tylko
przerywnik między aktywnością właściwą, czyli kolęd śpiewaniem. A śpiewało się
długo i z przejęciem.
„Między
domem a pracą są małe zakamarki szczęścia: ptak, ogród, powitanie sąsiada, uśmiech
dziecka, kot wygrzewający się na słońcu” – napisała Pam Brown,
australijska pisarka i poetka. Dodajmy do tych zakamarków szczęścia takie
wieczory, jak ten sobotni na Choszczówce w Galerii B.S.
20.12.2016
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz