R. 2015
naplusie.blog.pl
choszczowka.blog.pl
Warszawa - Choszczówka. Granica
strefy biletowej
Za każdym
razem, słysząc w pociągu magiczne słowa: Granica
strefy biletowej. Przystanek Warszawa-Choszczówka,
budzę się z letargu, w który zapadam regularnie w czasie powrotów z
pracy. Czuję lekkie zagrożenie, jak kiedyś przy przekraczaniu granic PRL-u. Za
chwilę wpadną celnicy i okaże się, że będą kłopoty. Teraz też rozglądam się
czujnie i dziwię spokojowi malującemu się na twarzach współpasażerów.
Zwłaszcza, że wraz z końcem strefy budzą się również kontrolerzy. Mnie już nie
zdążą skontrolować, ja wysiadam, a podmiejski pociąg, łączący Warszawę z
Legionowem, czasem z Modlinem, a nawet Działdowem, opuszcza stolicę.
Odjeżdża w dal, zabierając w podróż nieco typowego dla Choszczówki powietrza.
To prawdziwa ruletka, albo odjedzie ze wspaniałym zapachem lasu, albo ze smrodem
oczyszczalni Czajka. Zależy skąd
powieje, ale że o tym już pisałam wcześniej, daruję sobie szczegółowe analizy.
Pociąg
odjeżdża, ja zostaję. Automatycznie zliczam wysiadających pasażerów. To na
wypadek, gdyby Oni znowu wpadli na pomysł likwidacji naszej stacyjki. Jacy oni?
Ci co zawsze, oczywiście. Liczę i myślę: W porządku.
Dużo nas. Więcej niż w Płudach. Po czym powoli, bez
pośpiechu, rozkoszując się chwilą i nowymi peronami, zmierzam do wyjścia. Z
przyjemnością patrzę na zgrabne żółte ławeczki, że pomazane – trudno. Lubię na
nich siadać, oczekując na przyjeżdżających pociągiem gości. Odnotowuję świeże
zniszczenia. Ktoś podpalił kosz na śmieci. O i nowe bohomazy na tablicach z
ogłoszeniami. Ogłoszeń nie czytam. Na to będzie czas rano, w trakcie czekania
na pociąg. Teraz szybko do domu. Czasem, rzecz jasna, spotyka się kogoś
znajomego, ale to nie jest pora na konwersacje. Wymiana zdań jest krótka, chyba
że zmierzamy w tym samym kierunku. Rano, gdy jedzie się do Warszawy, sytuacja
jest inna. Można gadać do woli.
Dziwne to
moje: do Warszawy? Niby racja. Choszczówka to też Warszawa, ale taka mniej
prawdziwa. Za rzeką i za torami. Nic dziwnego zatem, że większość mówi: dojeżdżam do
Warszawy, o której jest najbliższy pociąg do Warszawy, szkoda, że zlikwidowali
te późniejsze połączenia i teraz nie ma czym wracać po teatrze z Warszawy.
No więc,
wracając do tematu, w drodze do Warszawy powstało i powstaje dużo znajomości, a
nawet przyjaźni. Obgadano mnóstwo spraw sąsiedzkich, a nawet zawiązano spiski;
np. my kontra Czajka, i bardziej aktualnie: my kontra ustawa śmieciowa. Te
najbardziej trwałe związki ukształtowały się w epoce modernizacji naszej
stacji. Nigdy nie było wiadomo, co się zdarzy i ta niepewność zacieśniała
więzi. Od czasu do czasu trzeba było przeskakiwać tory, bo pociąg
nieoczekiwanie zjawiał się nie na tym, co powinien peronie. Ramię sąsiada było
w cenie, a potem obowiązywała wdzięczność. Jeszcze kiedy indziej, trzeba było
organizować ad hoc transport do Warszawy, bo pociągu ani widu, ani słychu.
Stacyjka jest
na miarę wieku. To znaczy miała być. Są windy, ale raczej się nimi nie
pojedzie, bo albo zepsute, albo brudne, a na pewno zawsze niepewne. Dojedzie,
czy się zatrzyma. Wyglądają mało obiecująco, więc lepiej nie ryzykować.
Przejście podziemne bardzo krótko było ładne. Już nie jest. To, co miejscowi i
przyjezdni artyści zostawiają na ścianach, trudno podciągnąć pod jakikolwiek
rodzaj graffiti. Najbardziej wzrusza mnie rysunek, widać w nim dziecięcą
rękę, kasy z biletami. Szkoda, że nikt nie wpadł na pomysł, by kupić miejscowym
dzieciakom i młodzieży dużo farby, pędzle i pozwolić na kontrolowany akt
wandalizmu, czy, jak kto woli, na twórcze zagospodarowanie przestrzeni. Marzą
mi się namalowane na ścianach stragany z owocami i kwiatami, okienko kasy i stojący
obok zawiadowca stacji, wejście do kafejki dworcowej i co tam się jeszcze da.
Nie ryzykowałabym jedynie malowidła przedstawiającego wejście do toalety, bo
ktoś gotów to potraktować zbyt dosłownie.
18.06.2016
W Choszczówce chodzi się środkiem
ulicy
To jedna z
pierwszych rzeczy, które zauważyłam. W Choszczówce chodzi się środkiem ulicy i
to niezależnie od tego, czy chodnik jest śladowy i grozi połamaniem nóg, czy
przeciwnie: jest szeroki i równy. Po tym, jak chodzisz, można rozpoznać, skąd
jesteś. Przybysze trzymają się chodnika, tubylcy mają w nosie przepisy i
chodzą tak, jak się im podoba. Zwłaszcza zasiedziali mieszkańcy Choszczówki. W
mniejszym stopniu ludność napływowa zamieszkująca świeżo wzniesione
domostwa. Ci zasiedziali na widok samochodów nawet nie drgną, nie mówiąc już o
ustąpieniu drogi. Co ciekawe, nie zauważyłam, by wywoływało to jakiekolwiek
nerwowe reakcje ze strony zmotoryzowanych. W każdym razie miejscowi kierowcy
podchodzą do sprawy spokojnie. Bez trąbienia i bez pukania się w czoło,
wymijają niepokornych przechodniów.
Nawet mój
małżonek, który często podkreśla, że jezdnia jest dla zmotoryzowanych, szybko
pogodził się z miejscowymi zwyczajami. Co więcej, kiedy idziemy na spacer i ja
grzecznie wybieram chodnik, on kroczy jezdnią i pyta: Co to, nie
jesteś z Choszczówki? Zaraził tą swoją postawą córkę
i teraz oboje chadzają jezdnią, a ja obok - chodnikiem. Póki co, nie poddaję
się. Jestem legalistką i imperatyw lokalny tego nie zmieni.
Co prawda
razu pewnego zeszłam ze słusznej drogi, czyli chodnika, i wkroczyłam na jezdnię.
Było pusto. Bez świadków. Szłam szybko i nie patrzyłam pod nogi. Ci, co liczą
na to, że wywinęłam kozła, będą rozczarowani. Nic takiego się nie zdarzyło.
Nawet potknięć nie było. I w ogóle nie zdarzyło się nic nadzwyczajnego. Tyle,
że trochę zrozumiałam, o co w tym chodzeniu środkiem ulicy chodzi. Chodzi o
terytorium. To swoista manifestacja prawa własności do Choszczówki. Nasza ci
ona jest. Intruzom wara.
I szłam tak
sobie i rozmyślałam, gdy nagle usłyszałam za sobą warkot silnika. I to był
koniec mojego eksperymentu. Dałam plamę i czmychnęłam, co sił w nogach, na
chodnik. Jeszcze dużo wody w Wiśle musi upłynąć, zanim stanę się tubylcem.
18.06.2016
Pożegnanie
Nie ma Eli. Jasnowłosej, drobnej,
ruchliwej Eli. Ciepłej, dobrej. Nie będzie przypadkowych spotkań w pociągu i
rozmów, która zawsze przy takiej okazji odbywałyśmy. Gadałyśmy jak najęte,
prawie zapominając o tym, że do pociągu nie wystarczy wejść, trzeba jeszcze w
porę wysiąść. Już nigdy nie zobaczę jej uśmiechu na mój widok. Nie zabiorę jej
czasu, nie uszczknę jej serdeczności. Nie poczęstuje mnie zupą, nie zaproponuje
herbaty.
Spotkałyśmy się po raz pierwszy
jakieś 3-4 lata temu. W skrzynce na listy znalazłam ulotkę zachęcającą do
udziału w kursie tańców Latino solo, i w ogóle do zrobienia czegoś miłego dla
siebie. Był podany kontakt mailowy, więc wysłałam liścik z zapytaniem,
czy 40 plus, wskazujące na przedział wiekowy pań, do których adresowana jest
oferta, należy rozumieć szeroko, bez górnych granic.
Odpowiedź była pomyślna, więc poszłam na pierwsze zajęcia, potem na drugie. Na
początku ćwiczyłyśmy we dwie, Ela, pomysłodawczyni i organizatorka kursu, i ja.
Potem dołączyły kolejne panie, a właściwie dziewczyny, bo tak Ela o nas
mówiła. Serdeczność Eli, życzliwość, zainteresowanie każdą zjawiająca się
na zajęciach osobą były niezwykłe. Jej dom przy Wadowickiej, w którym
prowadziła firmę i urządziła rozwijające się prężnie Studio Choszczówka. Joga & Fitness,
był domem w przenośni i dosłownie otwartym. Bywało tak, że drzwi się nie
zamykały, bo wciąż ktoś przybywał, więc Ela ich po prostu nie zamykała.
Pomysły pączkowały. Na początku były
tańce, ale już za chwilę pojawiła się oferta jogi dla początkujących i hatha
jogi, która mnie urzekła. Z miesiąca na miesiąc działo się coraz więcej i coraz
więcej osób odwiedzało studio Eli. Studio bowiem kusiło. Była i Zumba, i
Tai-Chi, i akcja Zdrowy Kręgosłup, i pilates, i masaże. Było też kilka
prywatnych spotkań, na poły towarzyskich, na poły poświęconych jakiemuś ważnemu
tematowi. I wszystko to okraszone Eli ciepłem i entuzjazmem. Czasem coś
nie wypalało, nie było zainteresowania, ale Ela się nie poddawała, szukała
dalej. W pewnym momencie udało się jej nawet przyciągnąć reprezentantów płci
męskiej, co prawda nielicznych. Wraz z ofertą zmieniały się sale ćwiczeń.
Było coraz przestronniej, wygodniej i ładniej.
Nie wiem, czy Eli się to wszystko
opłacało w sensie finansowym, podejrzewam, że kompletnie nie. Robiła, co mogła,
by zajęcia odbywały się regularnie, by każda z nas dobrze się na nich czuła, by
znalazła coś dla siebie. Cały czas podkreślała, że robi to również dla siebie.
Miała pomysł na jesień życia. Dla siebie i innych. Miała entuzjazm. My,
uczestniczki zajęć, zarażałyśmy się jej zapałem, byłyśmy, jesteśmy i będziemy
Eli wdzięczne za wciągnięcie nas w aktywne dążenie do harmonii ciała i umysłu.
To wszystko, co, na temat Studia
Choszczówka, jest napisane na jego stronie internetowej, jest
prawdą. Eli udało się stworzyć miejsce „o wyjątkowej atmosferze”, wykreować
niepowtarzalny, kameralny klimat spotkań i ćwiczeń.
Wiem, że bywało jej trudno, ale,
jeśli się skarżyła na cokolwiek, to krótko i konkretnie. Ważniejsi byli inni
ludzie, im poświęcała swoją uwagę.
Elu, do końca życia, wyciągając matę
do ćwiczeń, będę myślała o Tobie. I żałowała, że nie będziesz ćwiczyć na
sąsiedniej macie.
Pamięci Eli Dąbrowskiej
18.06.2016
W Choszczówce chce się wypić
Łono natury wyzwala w człowieku
pierwotne potrzeby, a wśród nich chęć zbratania się z bliźnimi. A nic tak nie
sprzyja brataniu, jak kropla alkoholu. Albo dwie. I dlatego w Choszczówce chce
się wypić. Zwłaszcza, jak zawiewa od strony Czajki i oddychać pełną piersią
trudno; pociągi mkną w dal, wioząc „nie nas” na spotkanie z wielką przygodą; i
na dodatek nadchodzi weekend, a nam tak się jakoś w duszy robi dziwnie i
tęskno. Trzeba wypić. Pozostają do rozwiązania dwa problemy: z kim i gdzie?
Problem trzeci, co wypić, jest wtórny, bowiem każde rozwiązanie
będzie satysfakcjonujące. Byle to coś, co wybierzemy, zawierało C2H5OH.
Zastanówmy
się przeto, z kim wypić? Samemu nie warto, bo jeszcze cię oskarżą o alkoholizm.
Z rodziną – mogą wyniknąć z tego jakieś niesnaski, a po co ci one? Pozostaje
grono znajomych i przyjaciół. Wybór trafny, jako że tych pierwszych zawsze
możesz wymienić, a ci drudzy są z natury bezpieczni, raczej oddadzą ci ostatnią
koszulę niż zawiodą.
No
i kwestia druga: gdzie wypić? W domu nudno, poza tym dzieci patrzą, czyli
niewychowawczo. U kogoś – nie zawsze chce nas zaprosić. Pozostaje pójście do
lokalu. W Choszczówce jest taki, pod lasem, nawet porządny, czyli „Dziki
Zakątek ”. Niestety, picie w lokalu to kosztowne rozwiązanie, a tym samym
nienajlepsze. Zwłaszcza teraz, w dobie kryzysu. Jak widać, sytuacja tych,
którym chce się wypić, nie jest łatwa.
Istnieje, co
prawda, jeszcze jedno rozwiązanie, moim zdaniem, warte uwagi. Kultywowane przez
co najmniej trzecie z kolei pokolenie mieszkańców Choszczówki. Niestety, co
stwierdzam z żalem, jest ono zastrzeżone dla wybrańców. Dla tych, co byli
pierwsi. W pewnym sensie elitarne. Mam na myśli wieczorne spotkania na stacji,
czyli naszą „lokalną ławeczkę”. Miejsce oświetlone, ale nie nachalnie, w miarę
oddalone od zabudowań. Bezpieczne i wygodne. Wprawdzie zdaje egzamin
wyłącznie w sezonie letnim, ale to właśnie wtedy najbardziej chce się wypić w
plenerze.
Najczęściej,
jak wynika z moich obserwacji, pije się na peronie, przy którym zatrzymują się
pociągi opuszczające Warszawę. Jest to dobrze przemyślane. Ludzie wysiadają i
idą sobie do domu. Nikt nie wystaje godzinami, czekając np. na spóźniającą się
Kolej Mazowiecką, co niestety zdarza się na sąsiednim peronie, tym w kierunku
centrum. Spokój i intymność gwarantowana. Wygoda również, zwłaszcza po
modernizacji przystanku, dzięki której powstały wygodne zadaszone miejsca
siedzące.
O
popularności „stacyjnej ławeczki” świadczą pozostawione przez jej użytkowników
ślady: butelki po rozmaitych trunkach i puszki po piwie. Od czasu do czasu
gustownie poustawiane. Od razu widać, że wśród pijących był co najmniej jeden
esteta.
Jestem
pewna, że Choszczówka rozumie bywalców peronu. Gdzieś spotkać się trzeba. Kiedyś
było łatwiej. Można było usiąść na łonie prawdziwej natury, na łączce, pod
drzewkiem i żadna straż ani miejska, ani leśna się nie czepiała. Teraz
pozostaje jedynie „stacyjna ławeczka”. Tylko co zrobić, jeśli zajęta?
Czy władze
Gminy nie mogłyby zwrócić się z prośbą do PKP o zwiększenie liczby ławeczek na
stacji Warszawa - Choszczówka? I jakoś zalegalizować ich wykorzystywanie? W
rzeczy samej, warto chronić tradycję, zwłaszcza, gdy służy mieszkańcom.
18.06.2015
Nie ma równości ani sprawiedliwości
Ilekroć w godzinach porannego
szczytu wsiadam, na stacji Warszawa-Choszczówka, do S3, czyli pociągu
zmierzającego z mitycznego Lotniska Modlin do realnego Lotniska Chopina,
odczuwam, że nie ma na świecie równości. Sprawiedliwości zresztą też nie ma.
Mam
przecież, podobnie jak pozostali pasażerowie, bilet. Bilet dający mi takie same
jak im prawa. Dlaczego zatem oni zawsze siedzą, a ja zawsze stoję? A
precyzując, Legionowo siedzi, a Choszczówka stoi? Uczciwość wymaga, by dodać:
Choszczówka stoi dość wygodnie. Płudy, jak już dostaną się do wnętrza pociągu,
też stoją, ale niewygodnie. O Żeraniu, Toruńskiej i Pradze nie wspominając. Warszawa
Wschodnia wnosi w ten porządek nieco zamieszania. Jedni wsiadają, drudzy
wysiadają. Legionowo też wysiada. Uwolnione miejsca są skwapliwie zajmowane,
choć trzeba zaznaczyć, że jest to robione z godnością, bez pośpiechu. Po co
skakać sobie do gardeł, skoro i tak zaraz zrobi się luźno. Na Centralnej pociąg
pustoszeje, a w każdym razie ja wysiadam i dalsze losy pasażerów S3 przestają
mnie interesować.
To by było
na tyle w kwestii braku równości. Teraz będzie o braku sprawiedliwości.
Stoję w S3,
a obok siedzi urocze dziewczę. Trochę mnie to dziewczę przeraża, bo gotowe
pomyśleć, że ja stoję obok licząc, że ustąpi mi miejsca. Prawda jest taka, że
ja na nic nie liczę, tylko gdzieś stać muszę. Sapać zresztą też muszę, bo
jestem zdyszana. A więc stoję i sapię, i myślę, że w czasach mej młodości, też
nie byliśmy święci, i albo użyczaliśmy miejsca staruszkom, albo nie, z
przewagą, co pragnę podkreślić, opcji pierwszej. Dzisiaj w zasadzie jest
podobnie, młodzi albo ustępują miejsca, albo nie, tyle że z przewagą opcji
drugiej. Zwłaszcza w S3 w godzinach porannych, czego dowodem moja stojąca,
lekko znużona, postawa. Diabeł tkwi w szczegółach. Nas było łatwiej skruszyć,
bo akceptowaliśmy samą zasadę. Miało być tak, że dziś my ustępujemy miejsca, a
kiedy przyjdzie pora, ktoś młodszy nam ustąpi. Prosta umowa społeczna.
Stoję więc ja sobie i myślę: Nie
ma sprawiedliwości. Ja przecież miejsca seniorom ustępowałam.
I nagle
doznaję olśnienia. Najpierw wkurzam się, że ci z Legionowa, i ci z
Choszczówki mają takie same bilety, a siedzą tylko ci pierwsi; a potem nagle
boleję nad losem staruszków, a przecież i starzy, i młodzi mają również takie
same bilety. Wszyscy mają równe prawa względem miejsc siedzących. „Płacę, więc siedzę” – piszą
internauci. - „Dżentelmeni są,
tylko miejsc brakuje”. Muszę zmienić filozofię. Nie zawracać sobie
głowy równością i sprawiedliwością. Najważniejsza jest taktyka. Najpierw trzeba
jechać do Legionowa. W Legionowie trzeba miejsce upolować, a potem strzec go,
jak oka w głowie. I za bardzo się nie rozglądać, bo zawsze może się znaleźć
ktoś, czyj widok obudzi twoje sumienie i poczujesz, że może jednak warto dać mu
posiedzieć. Ja w każdym razie jestem już prawie bezpieczna. Z roku na rok jest
coraz mniej osób, którym ja powinnam miejsca ustąpić.
18.06.2015
Poranna niespodzianka
Na peronie dziwne poruszenie.
Niby wszyscy czekają na S3, które już za momencik winno wjechać na naszą
Choszczówkę, tyle, że zachowują się jakoś dziwnie. Zamiast patrzeć z nadzieją w
kierunku Legionowa, sterczą pod tablicą z rozkładem jazdy i coś z podnieceniem
komentują. Po peronie niesie się odgłos żalów i pretensji. Podchodzę i ja, i
już wiem. I do mnie dociera ta straszna nowina. Skończyła się idylla, zaczynają
trudne czasy. S3 nie pojedzie na Lotnisko Chopina, nie dowiezie nas do Warszawy
Centralnej. I to aż do odwołania. Za związane z tym utrudnienia pasażerów
przepraszamy.
- To niby,
jak? – zapytuje znana mi z widzenia trzydziestokilkulatka. I wyjaśnia, że ona
przecież jedzie do pracy.
- Pojedzie
pani na Gdańską i dalej metrem – wyjaśnia uprzejmie jakiś, nieznany mi nawet z
widzenia, czterdziestolatek.
- Ale metro
się nie zatrzymuje w centrum – lamentuje kobieta.
- Rzeczywiście
– przyznaje mężczyzna – aż do odwołania.
Pociąg wjeżdża
na stację punktualnie. Rozpierzchamy się w poszukiwaniu wolnych miejsc. Ja od
razu chwytam komórkę i dzwonię, by uprzedzić domowników, że też może ich
spotkać komunikacyjna niespodzianka. Mąż z lekką pretensją w głosie przypomina:
- Przecież
miałaś wczoraj sprawdzić rozkład w Internecie?
Tłumaczę, że
sprawdzałam, ale tam podali, że S3 jedzie na Centralną. Nie wiem, czy mi
uwierzył. Za to siedząca obok i czytająca Wysokie Obcasy pasażerka, odrywa się od
lektury i wykrzykuje:
- Nie jedzie
na Centralną? To gdzie jedzie? –
- Na Gdańską –
i dodaję z satysfakcją – aż do odwołania.
18.06.2015
KONIEC JESIENI NA CHOSZCZÓWCE
To się widzi, to się czuje. Koniec
jesieni. Choszczówka wygląda jak zmokła kura. Pod stopami ścielą się
czerniejące od zimna i wilgoci liście. Niektóre złośliwie podstawiają nogę
przechodniom. Zwłaszcza spieszącym na poranne pociągi. Można wywinąć na
liściowym poślizgu bardzo atrakcyjnego dla postronnych kozła. Sąsiad, widać
tymi liśćmi zniesmaczony do nieprzytomności, dokonał właśnie ostrych cięć
rozłożystego dębu. Bidulek, myślę tu o drzewie, nie o sąsiedzie, dziwnie
skarłowaciał i patrzy na świat z ewidentną pretensją. Ciekawe, czy podejmie
walkę o przeżycie, czy też podda się i wyzionie ducha.
Okna domów
dziwnie szare, nawet po zapaleniu świateł. Dachy błyszczą od deszczu, a z
kominów unoszą się dymy. Dymek od sąsiada jak zwykle atakuje moje okno na
poddaszu. Albo okno za wysoko, albo komin sąsiada za nisko. Trzeciej opcji nie
ma. To znaczy jest. Wiatr wieje ze złej strony.
Listy
znowu zmokły.
- Skrzynka
przecieka – twierdzi mąż.
-Dobrze
chociaż, że dach nie przecieka – odpowiadam.
Do lasu
chodzi się rzadziej. Błoto, błoto i jeszcze raz błoto. A na głowę kapie. W
końcu koniec jesieni.
Powiesiliśmy
na drzewku w ogródku kule z ziarnem dla ptaków. No i mamy gości. Głównie
sikorki. Tempo konsumpcji przerażające. Trzeba będzie dokupić ziarna. O to
przecież jeszcze nie zima.
18.06.2015
Zielona Białołęka i jej wspaniała
Choszczówka
Niska
zabudowa, bliskość lasu, liczne szlaki spacerowe, sąsiedztwo dzików i saren.
Szczęśliwi mieszkańcy. Można im tylko pozazdrościć, że tu właśnie znaleźli
swoje miejsce na ziemi.
Co z tego, że
nie mają ani jednej porządnej drogi? Dziury i wertepy to w końcu polska
specjalność. Nic w tym niezwykłego. A jak im samochód nawali, to i tak są w
dobrej sytuacji, bo na miejscu znajdą mnóstwo warsztatów naprawczych.
Jest też
komunikacja kolejowa. Ze stacji Warszawa – Choszczówka można w dobrym tempie
dojechać do samego centrum. A że pociągów ubywa? Trzeba się cieszyć, że w ogóle
jakieś jeżdżą. Zawsze może być gorzej. A przy okazji, wbrew powszechnej opinii,
decyzja o likwidacji większości weekendowych połączeń jest słuszna
i działa wyłącznie na korzyść mieszkańców Choszczówki. Gdzie znajdą lepsze
miejsce na świąteczny relaks niż u siebie?
Chyba, że
przeszkadza im smród z nowoczesnej, w pełni hermetycznej, oczyszczalni CZAJKA,
dumy Pani Prezydent Warszawy. Co to zresztą znaczy, że przeszkadza? Do smrodu
można się przyzwyczaić. To w końcu wizytówka Zielonej Białołęki. A już
kompletnie niezrozumiałe są skargi na to, że mocniej cuchnie nocą. Trzeba po prostu
zamykać okna. Notabene, gdzie znajdziesz lepszy widok niż ten, kiedy
to na stacji Choszczówka otwierają się drzwi pociągu, a pasażerowie zgodnie
zatykają nosy. Znak firmowy przystanku.
Są i inne
atuty tego wspaniałego miejsca. Nocą dymi i furczy komin nowoczesnej,
wszechstronnie monitorowanej (co prawda dopiero w bliżej nieokreślonej
przyszłości) spalarni. Można podziwiać obłoki pary, i pewnie nie tylko pary,
unoszące się nad okolicą. Jedyną przeszkodą w kontemplacji są wiatry wschodnie,
bo wtedy Czajka zapyla przeciwną stronę świata. Mieszkańcy Choszczówki jakoś
tego nie rozumieją. Wolą te właśnie wiatry. Twierdzą, że
wschodni wiatr to przyjaciel Choszczówki, zaś zachodni to jej wróg. Ponoć
jest już przygotowana petycja, by herbem Choszczówki uczynić Różę Wiatrów.
I na koniec
jeszcze jedna wyjątkowa atrakcja Choszczówki. Nad torami dzielącymi ją na pół
wybudowano wspaniały wiadukt. Bez wind i bez schodów, czyli bez sensu. Ale to
pozory. Wszystko jest przemyślane. Zadbano w ten sposób o kondycję mieszkańców
i o ich pełen powrót do natury. Z wiaduktu skorzystać się nie mogą, a
zatem, chcąc się przedostać na drugą stronę torów, muszą dokonać
tego na czworakach, korzystając ze specjalnie w tym celu zaplanowanego
przejścia dla zwierząt. No i ku uciesze gawiedzi żwawo raczkują, młodzi i
starzy, aż miejscowym dzikom szczęki ze zdziwienia opadają. One tam wolą
tradycyjnie, na skuśkę, przez tory.
19.06.2015
Na Choszczówce stanęła sławojka
Pan premier Felicjan Sławoj
Składkowski byłby niewątpliwie bardzo dumny z naszej Choszczówki. W
samym jej centrum bowiem, na głównej ulicy, stanęła sławojka, czy jak kto woli:
latryna, wychodek, ubikacja lub ustęp. Tym samym, nakreślony przez pana
premiera, w latach 30. ubiegłego stulecia, plan budowy ubikacji został,
przynajmniej w Choszczówce, zrealizowany.
Nasza
sławojka tych przedwojennych, drewnianych z serduszkiem, kompletnie nie
przypomina. Trochę szkoda, bo mam wrażenie, że w tamtej wersji
lepiej by pasowała do naszego sielskiego krajobrazu. Niestety, nic z
tego, nasza sławojka to cud nowoczesności, czyli błękitne toi toi,
ze wszystkimi swymi wadami i zaletami.
Stanęło toi
toi pośrodku chodnika i stoi dumnie. Trochę przypomina pomnik, bo
najlepiej podziwiać ją z odległości i podobnie jak pomnik obchodzić z
daleka. A że zajmuje to cudo prawie całe przejście dla pieszych, czyli nieomal
cały i tak wąski chodnik, rdzenni mieszkańcy Choszczówki zaczynają psioczyć.
- Z wózkiem
to trzeba zjechać na jezdnię. Prosto pod koła autobusu –
mówi, no i nie zgadliście, skarżącą się nie jest młoda matka, tylko młoda
babcia taszcząca wózek z wnuczkiem.
- Nie
mogli tego postawić głębiej. Przecież przejść się nie da z zakupami –
i na dowód, że to prawda, kobieta zaczepia wypchaną reklamówką o toi
toia.
A toi
toi sobie stoi, jak gdyby nigdy nic. Tuż obok przystanku autobusowego.
Ustronne miejsce to bynajmniej nie jest. Scenografia wspaniała. Przystanek
udekorowany, z jednej strony skrzynką na listy, z drugiej sławojką. Nasuwa się
myśl, że i tu i tu wypadałoby co jakiś czas coś wrzucić, by byt tych ustrojstw
nabrał sensu.
- I jak to
wygląda? Kibel postawili pod samym nosem. I po co? –
dziwi się bywalec przystanku (nie mylić z pasażerem autobusów z tego przystanku
odjeżdżających). Pan ten, co wiem z obserwacji, potrafi spędzać na przystanku
dużo wolnego czasu, samotnie lub w towarzystwie, i dlatego, w jego akurat
przypadku, idea ustawienia toi toia w tym miejscu wydaje się
sensowna.
Przystanek
to zresztą nie byle jaki, bo końcowy. Punkt usytuowania toalety, co uświadamia
mi mój mąż, nie jest zatem przypadkowy. Odpowiedź na pytanie: Po co toi
toi tu stoi? - okazuje się prosta. Toi toi ma
nieść ulgę kierowcom dwóch autobusów dziennych: 176 i 133 oraz jednego nocnego
N64. Od czasu do czasu, być może również, co bardziej zdeterminowanym
pasażerom. Tak przynajmniej twierdzi mój racjonalny małżonek.
- Przecież
wszystko będzie słychać – zastanawiam się głośno. – A poza
tym, tak jakoś głupio, jak na scenie. Nie można by tego postawić gdzieś głębiej?
- Widać
nie można, a kierowcy gdzieś muszą to robić – małżonek
próbuje wzbudzić we mnie empatię. Niestety mało skutecznie, bo zamiast
zrozumienia dla potrzeb fizjologicznych kierowców, w moim umyśle rodzi się
pytanie:
- A
gdzie oni dotąd załatwiali swoje potrzeby?
Jeszcze raz
spoglądam na błyszczącego w słońcu toi toia. Stoi i czeka.
Niepewny swego losu. Póki co, nie "pachnie". Gorzej jak zacznie
"pachnieć", a lato przecież tuż tuż.
19.06.2015
Przystanek Choszczówka
Dzieje się, oj
dzieje. I to na naszej Choszczówce. I nie o dziki chodzi. I nie o Czajkę, I nie
o pociągi. Chodzi o kulturę. Przez duże K, oczywiście. Na Choszczówce nastał
czas wspólnotowego ukulturalniania się.
A
zaczyna się to wszystko od organizowania spotkań muzycznych, czy jak kto woli
koncertów. Pierwszy z nich odbędzie się już w piątek. W Dzikim Zakątku.
Propozycja
porusza wyobraźnię. Pozwolę sobie na cytat z „Naszej Choszczówki. Pisma
mieszkańców Zielonej Białołęki”. A zatem, czytajmy: „Tym razem -
muzykujący aktor i tekściarz Aleksander Trąbczyński zaprasza na wieczór pt.”Mój
Bułat, mój Wołodia, własne tłumaczenie piosenek Bułata Okudżawy i swoje
ulubione pieśni Włodzimierza Wysockiego”. Dla dzików, jak sądzę, wstęp
wolny. Cała reszta za biletami. Będzie się działo, będzie śpiewało,
będzie słuchało. Tyle, że nie ja. Nie ja będę śpiewać, nie ja będę słuchać.
Chyba, że w zaciszu domowym, czyli w Oswojonym, a nie Dzikim,
Zakątku. Mam stosowne płyty, czyli da się koncert zrobić.
Rzeczywistość
bywa okrutna. Nie załapałam się na bilety. Nie starczyło. Może rozdrapali je
znajomi i krewni Królika, a może jacyś gorliwcy dokonali rezerwacji na cito.
Dla mnie w każdym razie zabrakło. Odczuwam w związku z tym gorycz porażki. Nie
dla mnie najnowszy „Choszczówka Event”. Nie dla mnie.
Chyba, że nie
dam za wygraną. Udam się pod Dzikiego, ukryję
między drzewami i posłucham. Nośność mikrofonów winna okazać się
satysfakcjonująca. To może być nawet przyjemna alternatywa – nie w tłumie, nie
w dusznej sali na twardym krześle, tylko na łonie natury. Swobodnie,
spontanicznie. Z dala od wirusów i szalejących bakterii. W dodatku za darmo.
Gorzej jak śnieg poprószy, a mróz przyciśnie; albo jak okaże się, że takich jak
ja, pomysłowych mieszkańców Choszczówki, jest więcej i my wszyscy znajdziemy
się pod płotem, a dokładniej, za płotem? I wtedy nici z tajemniczości i
indywidualizmu. Przyjdzie mi słuchać koncertu w tłumie „niezałapanych”, a może
nawet „oburzonych”.
Myślę sobie,
wolę inne akcje Choszczówki. Taka np. demonstracja przeciw spalarni w Czajce.”Precz
ze spalarnią. Precz ze spalarnią”. Do protestujących każdy mógł się
przyłączyć. Bez biletu. Swoją drogą aż tak dużo się nie przyłączało. Widać
ludzie wolą „eventy” zabiletowane.
A wracając do
„Przystanku Choszczówka”. Trzymam kciuki. A w piątek i tak spotkam
się z Wysockim i będzie jak w jego piosence:
„Słuchajcie,
jak wiruje na starym patefonie
Mój głuchy,
zachrypnięty, rozpaczy pełen głos,
Na startej
czarnej płycie z okładki rozklejonej...
W skupieniu,
jak przed laty, mych pieśni słucha ktoś”.
19.06.2015
Na Choszczówce nudy na pudy
Pytacie, co na Choszczówce (a może w Choszczówce) słychać?
Nudy na pudy - odpowiem. I idąc dalej tym tropem, spróbuję udowodnić swą tezę.
„Przystanek
Choszczówka” zapowiadał inwazję kulturalno-rozrywkową, a tu nic. Ani
spektakli teatralnych, ani koncertów. Ciszą od „Dzikiego” niesie.
Żadnych jam-session nie ma. Nie ma też żadnego wspólnego smażenia dżemu, ani,
co bardziej stosowne do pory roku, żadnego wspólnego tegoż dżemu jedzenia.
W
lesie błoto – spacerować trudno. Na ulicach też błoto i rozchlapujące to
błoto samochody. Jak wyżej. Saren nie widać, dziki się pochowały. Ostatniego
widziałam w październiku. Ptaszki z rzadka odwiedzają karmnik w naszym ogródku.
Widać, gdzie indziej mają zakwaterowanie. Takie ptasie „All
inclusive”.
Koty
snują się smętnie i wpraszają z wizytą. Wystarczy tylko drzwi uchylić, a zaraz
jakiś amator siedzenia w ciepełku traci smętność i atakuje. Widać koty na
dworze się nudzą, a w domu chociaż telewizję sobie pooglądają.
Stowarzyszenie
„Nasza Choszczówka” nie wzywa do protestów. Może to i lepiej, bo
oznacza, że żadnej nowej spalarni śmieci nam nie zaczną budować, ani
autostrady wytyczać. Protesty różnie się kończą. Nieprzypadkowo
Stanisław Jerzy Lec ostrzegał: Nie należy nudy rozpraszać siłami
policyjnymi.
Sklepik przy
Kłosowej zamknięty. I nie zanosi się na nowe otwarcie. Poczta na
szczęście czynna. Jakby i ją zamknięto Kłosowa straciłaby charakter. Co to za
ulica – bez sklepów, bez urzędów? Co to za Warszawa z taką ulicą? Rozmarzam się
i widzę maleńki sklepik, z zawsze świeżym pieczywem, z gazetami, nigdy
nie plajtujący, pełen zadowolonej klienteli z entuzjazmem tu właśnie robiącej
zakupy. Po drodze do pociągu i z pociągu, na pocztę i z poczty, do lasu i z
lasu. Ale to już chyba nie za tego życia.
Co słychać
na Choszczówce? Ano, nic specjalnego. Nudy, na pudy - odpowiem. W tej sytuacji
chyba jednak wyciągnę męża na spacer. W końcu ktoś kiedyś powiedział,
że nudzić się razem to już rozrywka.
19.06.2015
Stowarzyszenie Nasza Choszczówka
Mieszkańcy Choszczówki!!! Drodzy Sąsiedzi!!! Jeśli jeszcze o tym nie
wiecie, to się dowiedzcie. Jest nowy prezes Stowarzyszenia Nasza Choszczówka -
p. Błażej Małczyński. Zastąpił p. Krzysztofa Pelca. Byłemu już Prezesowi wyrazy
uznania i podziękowania przesyłam, nowemu - zapału i sukcesów życzę. Na
miarę Przystanku Choszczówka.
19.06.2015
Choszczówka spaceruje
Na Choszczówce
nastał czas spacerów po lesie. Zimą też się spacerowało, ale nie tak
intensywnie, i nie tak masowo. Teraz trudno znaleźć pustą, czyli bezludną
ścieżkę.
Spaceruje się
w parach lub grupach liczniejszych. Sami dorośli lub towarzystwo mieszane:
dorośli plus dzieci. Pary mogą być ludzkie, mogą też być dwugatunkowe: człowiek
plus pies, bardzo rzadko, ale zdarza się, człowiek plus kot. Grupy liczniejsze
też mogą być ludzkie lub dwugatunkowe: ludzie plus pies lub psy i bardzo
rzadko: ludzie plus kot lub koty (tej ostatniej opcji w realu jeszcze nie
spotkałam). Dzieci mogą poruszać się na własnych nóżkach lub na rowerkach, na
barkach rodziców lub w wózkach. Psy i koty mogą być na smyczy lub puszczone
luzem.
Od czasu do
czasu przejeżdża rowerzysta lub rowerzyści. Od czasu do czasu mijają nas
miłośnicy nordic walking. Znaczą swój szlak dziurkami po kijach i choć
zdarzają się dziewicze dróżki, to większość jest jednak przez bractwo kijkowe
zaanektowana. Kijkowcy poruszają się z reguły szybko, więc pozostawiają w tyle
zwykłych piechurów i wpędzają ich w kompleksy.
Bardzo rzadko
na leśnych duktach pojawiają się biegacze. Ci akurat cenią sobie wysiłek
indywidualny, czyli biegają solo. Choć i w tej materii zdarzają się
wyjątki, czyli pary biegaczy lub grupy liczniejsze. Biegacze nie
sapią i nie mają niezdrowych rumieńców. Wersja druga: sapią i mają zdrowe
rumieńce. Niezależnie od sapania i rumieńców całą swą postacią dowodzą wartości
biegania. Zajmują wysokie miejsce w hierarchii użytkowników naszego lasu i
dlatego wszyscy ustępują im z drogi. Nasza duma. Chluba Choszczówki,
szczególnie wyrazista na ulicy Chlubnej.
Nie ma jeszcze
liści, krzewy nie zasłaniają pola widzenia, więc widoczność na spacerach
jest bardzo dobra. Z daleka widać, że nadciągają znajomi. Jeśli chcesz uniknąć
spotkania, musisz mieć przytomny umysł i szybko skręcić w lewo lub w prawo.
Odwrót jest zbyt ostentacyjny. Schowanie się w krzakach, z uwagi na brak
ulistnienia, mało efektywne. Oczywiście możesz przyjąć konieczność spotkania z
godnością, pozdrowić znajomych, zapytać, jak długo już spacerują, coś napomknąć
o kondycji, że trzeba o nią zadbać i na koniec dorzucić, że musimy się
koniecznie spotkać, może umówić się na piwo w Dzikim.
W grę, rzecz
jasna, wchodzi również opcja, że widok znajomych nas cieszy, od dawna chcemy z
nimi pogadać, a może nawet w ich towarzystwie odbyć resztę spaceru.
Przyspieszamy, machamy przyjacielsko w ich kierunku lewą lub prawą kończyną
górną, coś tam wykrzykujemy. I nagle, szok absolutny, oni nas chyba nie widzą.
Przyspieszają kroku i gwałtownie skręcają na prawo.
19.06.2015
Przystanek Choszczówka zdobyty
Nareszcie zaliczyłam „Przystanek Choszczówka”,
czyli czerwcowy koncert w „Dzikim Zakątku”, a jak kto woli w „Dzikim”.
W tylnej sali. Mnóstwo krzeseł do wyboru, bo czujnie zjawiliśmy się przed
czasem. Znajome twarze, ale znajomych mało. Inaczej mówiąc: najbliższych
sąsiadów zabrakło. Nie szkodzi. Może i oni kiedyś dotrą na „Przystanek”.
Występowali: Agata Siemaszko, Kuba Wilk i Miroslav Rajta. Wszyscy śliczni,
zdolni, zaangażowani. Porwali publiczności prawie od pierwszej chwili.
Muzyka Karpat i muzyka romska. W autorskich aranżacjach – jak napisano na
plakacie.
Nastrój był.
Temperatura cały czas wysoka: nie tylko z przyczyn artystycznych, ale
również atmosferycznych . Najpierw upał, lato w pełnej krasie, później -
termometry poszły w dół, bo nad Warszawą, w tym nad Choszczówką,
rozpętała się burza. Temperaturę na sali podgrzewali, skutecznie, artyści.
Tudzież natura w swej „piorunującej urodzie”. Błyskało z wdziękiem, z
nieba leciały strugi deszczu. My nieco tym zaskoczeni, i chwilowo rozproszeni
myślą o niezabranych na koncert parasolach, szybko jednak znów daliśmy się
porwać muzykom. Z uwagą obserwowaliśmy wspaniałą choreografię solistki, która,
nie przerywając występu, odganiała komary, zadzierając co nieco swą śliczną
sukienkę.
A że
przyjęto na „Przystanku” zasadę, że publiczność choć jedną piosenkę
odśpiewuje z artystami, czyli musi być tej piosenki najpierw nauczona, my też
się uczyliśmy i śpiewaliśmy. A że było to trudne, bo w obcym, choć bliskim
terytorialnie, języku, więc na swój osobisty użytek dokonałam przeróbki i
śpiewałam dzielnie następujące słowa: Lidzia, Lidzia, kapuśniaczek,
deszczyk pada, niebo płacze. Lidzia, jakaś Lidzia, w oryginale chyba była.
Reszta - niestety jest wyłącznie moja, autorska.
Na ścianach
wisiały portrety mieszkańców Choszczówki, wyrysowane przez Błażeja
Małczyńskiego, czyli de facto widownia była dwojakiego rodzaju: w
krzesłach i na portretach. Zdarzali się i tacy, którzy pojawili się na
koncercie zarówno w rzeczywistej, jak i w symbolicznej postaci. Portret
otrzymała też w prezencie pani solistka. Panowie jej towarzyszący nie dostali i
byli nieco rozczarowani. Też by chcieli. Mówi się trudno. Widać artysta woli
portretować niewiasty. Mój mąż mu się nie dziwi.
Aha, jeszcze
jedna ważna wiadomość. W przerwie znacząca część obecnych na
koncercie, a wśród nich moja osoba, udała się do sali restauracyjnej „Dzikiego”
na piwo. W końcu było naprawdę gorąco. Uprzejmie informuję: piwo, zimne
piwo, ma niezwykle korzystny wpływ na odbiór sztuki.
9.07.2015
Na rogu Piwoniowej i Kłosowej
Będzie krótko. Trafiłam na
wspaniały tekst* o ukrytym w akacjowych zaroślach domku na rogu Kłosowej i
Piwoniowej. Jest historia tego miejsca i związanych z nim ludzi. Są
interesujące stare fotografie. Każdy, kto w drodze do pociągu lub z pociągu
mija to miejsce i zastanawia się nad jego dziejami, musi ten tekst koniecznie
przeczytać.
A przy
okazji dowiedziałam się, że na przełomie lat 20. i 30. XX wieku istniało
Towarzystwo Przyjaciół Osiedla „Choszczówka”. I prężnie działało.
* http://www.slowpoland.pl/index.php?option=com_k2&view=item&id=319:choszcz%C3%B3wka-mojej-mamy&Itemid=37
18.08.2015
Na Przystanku Choszczówka czas
uczy nas pogody
Tak się
zaczęło
Piękny
ciepły piątkowy wieczór. Jeszcze lato, ale w końcówce. Choszczówka wyjątkowo
jak na Choszczówkę cicha. Pewnie zmęczona upałem. My również. Głucho, pusto, a
przed nami ciemny las, a w tym lesie ciemne drzewa, a wśród tych ciemnych
drzew…. Dziki Zakątek. Malowniczo wygląda i bynajmniej nie pasuje
do wyliczanki. Nie jest ciemny, ale rozświetlony. Kusi światłami i światełkami.
Wzmożony ruch na parkingu i tarasie oznacza, że nic nie odwołano. Będzie
koncert. Grażyna
Łobaszewska i Ajagore nie przegapili „Przystanku Choszczówka”.
Zaraz zagrają.
Tak się
potoczyło
Wpadliśmy do
Dzikiego w ostatniej chwili, więc miejsca mieliśmy nie najlepsze. Scena na
szczęście dość wysoka, więc było nie tylko słychać, ale i trochę widać.
Lepiej słychać niż widać oczywiście. Ale jak się okazało to była nie
najgorsza opcja. W końcu chodziło o muzykę. Ci w pierwszych rzędach,
co prawda, dobrze widzieli, ale ze słuchaniem mogli mieć trudności.
Bliskość głośników zdawała się mieć moc rażąca. Ale może tylko tak mi się
zdawało?
Dużo nas
było, oj dużo. Ku radości organizatorów oczywiście. Sala wypełniona po brzegi.
Powakacyjny zryw? Potrzeba zbratania się z sąsiadami? Atrakcyjność wykonawców?
A może wszystko naraz? W każdym razie był nas tłum. Znajomych, sąsiadów,
przyjaciół. Dobrze mi było czuć się cząstką tego tłumu. W trakcie koncertu i w
trakcie przerwy.
I wspólnie
wypić piwo, i co tam kto wolał; i wspólnie cieszyć się muzyką, i podśpiewywać
refreny. Klaskać entuzjastycznie. I czekać na „całkiem spokojnie wypiję
trzecią kawę”. I wzruszać się „ Brzydka ona, brzydki on. A taka
ładna miłość”. I czekać na „całkiem spokojnie wypiję trzecią kawę”.
I potakiwać „Polska, B, Polska B.
Polska prowincja piękna jest”. I jeszcze pokiwać się do
Niemena. I czekać na „całkiem spokojnie wypiję trzecią kawę”. A po
przerwie śpiewać pełną parą, gorliwie „Wiele dni, wiele lat, czas nas uczy
pogody, zaplącze drogi, pomyli prawdy, nim zboże oddzieli od trawy. Bronisz
się, siejesz wiatr, myślisz jestem tak młody, czas nas uczy pogody, tak od lat,
tak od lat”. I już nawet nie przejmować się, że nie doczekaliśmy się na „całkiem
spokojnie wypiję trzecią kawę”. I bez tego koncert był wspaniały. Wszystko
było odjazdowe, jak na Przystanek Choszczówka przystało.
Rzeczywiście na „trzecią
kawę” trochę czekałam. I nie tylko ja. W tylnych rzędach wielbicieli tej
piosenki siedziało więcej. Co do przednich rzędów - nie jestem zorientowana.
19.09.2015
O tym, że dotarłam na Łazanowicką
i świetnie się bawiłam w Galerii B.S.
Nareszcie dodarłam do Galerii B.S.
Biorąc pod uwagę fakt, że działa ona od kilku lat, bodaj od 2009 r., i
wybierałam się na organizowane przez nią imprezy za każdym razem, jak się o
nich dowiadywałam, to rzeczywiście „nareszcie dotarłam”.
Konkretniej,
dotarłam na spotkanie z Krzysztofem Daukszewiczem. Sala pełna. Krzesło
wygodne. Gospodyni serdeczna, ciepła, otwarta. To rzadka umiejętność, tak
traktować gości, by każdy z nich czuł się wyjątkowy, oczekiwany i w pełni
akceptowany. Gospodyni Galerii, pani Barbara Stelmach, tę umiejętność, a może
zdolność, z pewnością posiada. Ja się w każdym razie czułam wspaniale. Sądząc
po minach, postawach i wypowiedziach innych - czuli się, co najmniej, tak
wspaniale jak ja, a może i wspanialej.
Pan
Daukszewicz w formie godnej pozazdroszczenia, rozgrzał publikę niemal od
pierwszych minut. Śmiano się, przytakiwano, dawano dowody, że utwór jest na
Choszczówce powszechnie znany i ceniony, klaskano, śpiewano. A nawet, jak
trzeba było, to wtórowano Artyście i słowem, i gestem, czyli
entuzjastycznie i równocześnie wykrzykiwano znamienne słowa „Hańba”, „Zdrada” .
Równocześnie, bo połowa sali krzyczała jedno, połowa drugie. Trzeba było przy
tym energicznie wygrażać wyciągniętą do góry pięścią. Jak zauważyłam, wygrażano
pięścią prawą, widocznie wśród publiczności zabrakło leworęcznych.
Imitacja
pracy sejmu, bo taki był zamysł, okazała się sukcesem. Byłam w grupie „Hańba” i
machałam, jak umiałam, i czułam, że działa. Czułam narastający bunt, moc i chęć
jej wyładowania. A że siedziałam w pierwszym rzędzie, czyli w
pierwszym szeregu się znalazłam, jestem teraz pełna obaw. Wszystko zostało
uwieńczone, sfotografowane, kto wie, może i nagrane. I ja z tą pięścią w górze,
protestująca, być może zostanę wkrótce zapytana, przeciw czemu ja tak
wrzeszczę. Jaka (bądź czyja) „hańba” mnie tak poruszyła. Poważna
sprawa, a miało być lekko i przyjemnie.
Świetne były
meneliki. Podobało mi się robienie synom „kanapek
na studia” - wykorzystam. I "Jeden naród, dwa plemiona".
I dowcip o kotach na pustyni. Uruchomił empatię. Ja też wielu spraw nie
ogarniam. Wzruszyła mnie też opowieść o decyzji wydania tylko (?) 65 wierszy,
wynikająca, jak zrozumiałam, z braku wiary Autora, że zdąży dociągnąć do stu,
na tyle szybko, by trafiły do czytelników w sensownym czasie. Czy uda się
zdążyć? Świadomość przemijania, kresu?
Wczoraj to
już historia, jutro to tajemnica, liczy się to, co teraz, najważniejsze jest
dziś. Tę sentencję usłyszeliśmy pod koniec spotkania. Wartościowy
prezent, trzeba przyznać*
Reasumując,
było świetnie.
* To chyba nieco sparafrazowany cytat z A. A. Milne’go, ale
głowy za to nie dam. „Yesterday is history, tomorrow is a mystery, but today
is a gift. That is why it is called a "present".
7.10.2015
Plac zabaw dla dorosłych
To trzeba odnotować. Mamy plac
zabaw dla dorosłych, w tym seniorów. Na placu zabaw dla dzieci, w samym sercu
Choszczówki, umieszczono, nieco z boku, by dzieciom nie przeszkadzać i
odwrotnie, przyrządy do ćwiczeń. Jest twister z wahadłem (o ile dobrze to
nazywam), jest wyciskanie na siedząco, jest wioślarz. Więcej urządzeń nie umiem
nazwać. Są tablice informacyjne. Reasumując, jest na Choszczówce siłownia
na świeżym, teraz niestety nieco mroźnym, powietrzu. Może funkcjonuje już
od miesięcy, ale ja odkryłam ją dopiero dzisiaj. Jest gdzie rozruszać
nogi, ramiona, popracować nad koordynacją.
Miałam
siaty pełne zakupów, buty też nieco niestosowne i na dodatek nie spodnie, ale
spódnicę, ale nie mogłam sobie odpuścić i iść dalej nie dokonawszy aktu
inauguracji sezonu ćwiczeń na placu zabaw. Zaliczyłam 3 (słownie trzy)
przyrządy. Z jednego omal nie zleciałam, ale warto było.
Bardzo
się cieszę. I z jednej strony mam nadzieję, że tłoku nie będzie, a z drugiej –
liczę, że jednak chętni do korzystania się znajdą. Uwaga! Można ćwiczyć i
plotkować. Sprytnie to pomyślano.
14.10.2015
O tym, jak Elżbieta Adamiak
podbiła Choszczówkę
Kolejny Przystanek
Choszczówka za nami. Tym razem wysiadła na nim i odwiedziła Dziki Zakątek Elżbieta
Adamiak. Z trzyosobowym męskim zespołem: Sebastian Ruciński - gitara, Piotr
Górka - kontrabas i … niestety nie zapamiętałam, kto grał na fortepianie.
A grał pięknie, z zaangażowaniem absolutnym. Pozostali też pięknie grali,
a Pan Gitarzysta miał ponadto piękny uśmiech, autentyczny, spontaniczny. Nawet
Paul Ekman, specjalista od mikroekspresji zdradzających kłamstwo, nie
dopatrzyłby się w nim oznak sztuczności. Pan Kontrabasista z kolei górował nad
wszystkimi, z racji wzrostu i z racji instrumentu, wymagającego pozycji
stojącej, co pozwalało widzom, zwłaszcza reprezentantkom płci pięknej, kontemplować
jego urok, jak najbardziej osobisty.
Elżbieta Adamiak uwodziła śpiewem,
skromnością i pięknymi utworami, kompozycjami swoimi i nie swoimi, swoimi i nie
swoimi wierszami. Było nastrojowo i refleksyjnie, kiedy śpiewała;
pogodnie i uciesznie, kiedy uprawiała żartobliwą konferansjerkę i smutno,
kiedy oznajmiła, że to już koniec.
Trochę nas kokietowała swoim
wiekiem, ale robiła to z dużym smakiem. Tezę o tym, że kobiety „w pewnych latach”, czyli w tzw.
przez psychologów "późnej
dorosłości", winny chodzić czwórkami, jako że jedna z nich
słyszy, druga widzi, trzecia pamięta, co było wczoraj, a czwarta potrafi to
wszystko poddać obróbce - sprzedałam już kilku osobom. Publiczności, ogólnie
zachwyconej, podobała się zabawa w szukanie żeńskiego odpowiednika słowa
„bard”. Była m. in. „bardotka”, a także „bardowa”, "bardzica",
„bardka”. I nagle powstało wspaniałe słowo „bardziewie”, nijak się jednak
mające do twórczości pani Adamiak.
Przekonałam się, że poezja śpiewana
to sztuka nie byle jaka. Mnie osobiście bardzo podobała się kompozycja Elżbiety
Adamiak z tekstem Jacka Cygana, a zwłaszcza ten oto fragment:
Przybywa czasu w nas i między nami,
Jak woda dzieli nas, jak mrok.
Nie wiemy nawet, kto będzie chciał
Za stołem z nami siąść za rok.
Przybywa myśli w nas i między nami,
Składamy na złe czasy grosz.
A może warto wydać go dziś,
Dopóki jeszcze, jeszcze mamy z kim
Reasumując,
bo pora późna i trzeba iść spać, koncert był znakomity. Oklaskom nie było
końca. I mimo, że „zanosiło się na noc” i zawitała „jesienna zaduma”, chciało
się zawołać „trwaj chwilo, trwaj”, a potem jeszcze „posiedzieć razem w
kuchni” i posłuchać Elżbiety Adamiak. Co zresztą po powrocie do domu
uczyniliśmy.
7.11.2015
Jak żyć? Po spotkaniu z
Krzysztofem Fusem
Galeria B.S. już po
raz drugi w tym roku. Poniedziałkowy wieczór. Spotkanie z panem Krzysztofem Fusem, aktorem,
kaskaderem filmowym i jak się później okazało - nie tylko aktorem, i nie tylko
kaskaderem. Spotkanie z człowiekiem legendą, jakby nie było. W czasie swojej,
bodaj 50-letniej kariery (początki, czyli Cała Naprzód, to
lata sześćdziesiąte), wielokrotnie łamał kości, był poparzony, trzy razy
przeżył śmierć kliniczną. Nestor polskich kaskaderów - twierdzi Ciocia
Wikipedia. Spotkanie jest połączone z prapremierowym pokazem jego filmu Nie
mów mi jak mam umierać, więc atrakcyjne. Ręka mi się wyciąga, by postawić
przed jak przecinek: Nie mów mi, jak mam umierać.
Jak by to miało jakiekolwiek znaczenie. Ten przecinek oczywiście.
Sąsiedzi gromadzą się powoli. Będzie opóźnienie, myślę, a w domu mam jeszcze
kupę roboty. Mogliby zaczynać. Zwłaszcza, że gość już jest i też czeka.
Po kilkunastu minutach robi się nas dużo, pełna sala, więc zaczynamy.
I na tym w
zasadzie powinnam skończyć swoje wywody, bo tylko tego, co wyżej napisałam,
jestem pewna. Cała reszta - to wrażenia trudne do ogarnięcia.
Pan Krzysztof
Fus na żywo, przed projekcją - nieco nieśmiały, nieco wycofany. Ogląda film
razem z nami. Mówi, że liczy na nasze uwagi , na szczere opinie.
Film jest
autorski w pełnym tego słowa znaczeniu. Autorski scenariusz i, jak domniemywam,
scenografia. Autor gra samego siebie i siebie reżyseruje. Film
przemyślany. Od pierwszych scen atakuje ostrością obrazu, wyrazistością
emocji, fizycznością. Nie jest łatwo, nie da się przysnąć. Jest huśtawka
emocji, jako że bohater pokazuje różne swe oblicza. Do wyboru, do koloru:
wrażliwość, czułość, brutalność, gniew, odwaga i strach, skromność i
próżność. Aura też różna, choć zimy i śniegu najwięcej. Są „mocne słowa”
- najpierw myślę, po co nimi epatować, potem - to jego język, więc powinny być.
Jest miłość. Obraz ukochanej matki. Poczucie winy. Jest szczerość. Jest serce.
Jest dom na wsi. Jest pies. Jest zwyczajne, wybrane życie.
Jest
narracja: od obrazu pełnego buty młodego kaskadera, którego nikt nie
będzie uczył, jak ma przed kamerą umierać; do refleksyjnego mężczyzny w sile
wieku, próbującego skonfrontować się z wielką niewiadomą, jak umierać naprawdę,
bez kamer. Wszystko to przeplatane scenami z filmów, w których widzimy
kaskaderskie popisy pana Krzysztofa. Niektóre z tych scen dobrze
pamiętam. niektóre widzę pierwszy raz w życiu. W jakimś momencie pan Krzysztof
wyciąga z lodówki apetycznie wyglądającą butelkę. Nalewa sobie, wypija. W
filmie, nie w realu. Szkoda, bo też bym wypiła. Film dobiega końca. Rozmowa z
matką, na jej grobie. Kawa dla niej. Papieros dla bohatera. Jest jeszcze
wiersz, na zakończenie. Bardzo dobry. Nie usłyszałam niestety ostatniego wersu
i bardzo mnie to teraz męczy.
I jeszcze raz
pan Krzysztof Fus, na żywo, po projekcji - chce usłyszeć nasze opinie,
refleksje. Chce i nie chce. Nie jest do końca pewny swego dzieła? Czy ujawnił
za dużo, czy za mało? To dylemat każdego, kto zdecydował się na autobiografię.
Czy został zrozumiany? Spotkanie trwa. Są dygresje, anegdoty.
Barwne to wszystko, ciekawe. W końcu nasz Gość zwraca się do pana w drugim
rzędzie z prośbą o wypowiedź. Ten wydaje się nieco spłoszony, ale zabiera głos.
Film się podobał. I jemu, i innym. Opinie są pozytywne. Jest wzruszenie.
Jest ciekawość. I pytania, także takie obok filmu.
Dlaczego
został kaskaderem? - myślę. I dlaczego uparcie tkwił w tym
zawodzie? Film intymny - czy naprawdę, czy tylko pozornie? Czy Autor
rzeczywiście dał się poznać? O czym tak naprawdę był ten film? O tym, jak
umierać, czy o tym, jak żyć? „Biez wodki nie razbieriosz”- wzdycham.
Trzeba by to wszystko jeszcze raz obejrzeć, i wszystko przegadać. Sceną
za sceną. A w zasadzie można by z tego kilka filmów zrobić. Nie do ogarnięcia.
Przy wyjściu,
w salce obok, zauważam na półce paczuszki ze świątecznymi pierniczkami.
Jeszcze inny świat.
18.11.2015
Jeśli to trzeci piątek miesiąca,
to pora na szanty
Jest na Białołęce, niedaleko
Choszczówki, niezwykle sympatyczna „pizzerio – restauracja”. Szkutnia się
nazywa, bo właściciele kochają żeglarstwo i knajpki otwierające swe podwoje dla
„głodnych i złaknionych żeglarzy”. Ta końcówka to cytat ze strony
internetowej Szkutni. Kuchnia włoska i polska. Pizza w pełnym
repertuarze. Pyszne zupy. Dobre piwo. I szanty. W piątki. Raz w miesiącu.
Wykonawcy się zmieniają, więc i repertuar się zmienia. Różny jest też stopień
rozgrzania publiczności do zbiorowego śpiewania. W ostatni piątek temperatura
była wyjątkowo wysoka. Mikołaj Firlej, artysta, nie hetman koronny (zaznaczam
na wszelki wypadek), okazał się skutecznym rozrusznikiem.
Na początku
było jak zwykle, a zwykle na początku jest trochę drętwo. Artysta gra, śpiewa,
publiczność się przysłuchuje, ale nie jest jeszcze gotowa do wtórowania.
Słucha zresztą dość wybiórczo, bo na tym etapie najważniejsze jest, by sprawnie
zamówić coś do jedzenia i picia, a potem to skonsumować. Nie można tego robić
byle jak, bo jedzenie na to za dobre. I kiedy tak się je, pije, smakuje,
rozmawia, pomału, powolutku rodzi się potrzeba śpiewania. Jeszcze coś tam
ktoś zamawia, ktoś coś przeżuwa, ale widać i słychać, że stan gotowości zostaje
osiągnięty. Zaczyna się faza właściwa, dla przeżycia której się tu w piątek
wieczorem przybywa. Nastaje czas prawdziwego, szeroko rozumianego
„szantowania”. Szeroko rozumianego, bo oprócz szant i piosenek żeglarskich,
zdarzają się i inne utwory, na zasadzie: co tam w duszy artystom gra. Ze strony
gości jest rzecz jasna koncert życzeń i próby przekonania artystów, że
to, co popularne, jest najlepsze, i że można to grać i śpiewać w kółko.
Artyści bywają jednak niezłomni i nie ulegają. Pan Mikołaj Firlej, niedobry,
też nie dał się przekonać, że trzykrotne wykonanie Białej sukienki jest
świetnym pomysłem.
Atmosfera
jest dobra, czyli jak we włoskiej knajpie. Stopień zbratania optymalny. Siła
głosów imponującą. W miarę upływu czasu coraz bardziej. Wśród gości są
stali bywalcy, a ci, którzy wpadli tu przypadkowo, bywalcami często się stają.
Trochę mnie to martwi, bo lokal nie jest za duży i z przestrachem myślę o
piątku, w którym miejsc w Szkutni zabraknie.
22.11.2015
Artur Barciś Show i pewne urodziny
Sama nie
wiem, od czego zacząć i na czym skończyć. Przystanek Choszczówka ukończył
roczek. Był tort marchewkowy. Zasługa Cateriny z
Wałuszewskiej. Przepyszny. Zjadłam, nie kryję, dwa kawałki. Najpierw mały,
potem duży, bardzo duży. Goście dopisali. Było gwarno i tłoczno. Niestety nikt
nie wpadł na pomysł, by Przystankowi „Sto lat” zaśpiewać. Trzeba to
będzie w przyszłości nadrobić. A wszystko to działo się w Dzikim
Zakątku w minioną środę, czyli 25 listopada. Ostatni Przystanek w
tym roku, czyli Artur Barciś Show.
Artur
Barciś, czyli Arciś, jak to się ongiś ślicznie przejęzyczyło naszemu Prezesowi,
Błażejowi Małczyńskiemu, zaprosił sąsiadów z Choszczówki na swój „Show”.
Dobrze mieć takiego sąsiada. Można się pławić w odbitym blasku. Za każdym
razem, gdy napomknę w towarzystwie, że na naszej Choszczówce mieszka Artur
Barciś, wzbudzam zainteresowanie i wywołuję charakterystyczne, pełne uznania,
kiwanie głowami. Niestety z reguły prawie natychmiast pada pytanie
krytyczne: Mieszka obok was? Tuż obok? No, cóż
wspólnego płotu nie ma i muszę ujawnić, że sąsiedztwo jest trzeciego, a może
czwartego stopnia. Nawet nie wiem dokładnie, gdzie na tej Choszczówce pan
Barciś mieszka. Ale to już czas przeszły!!! Tak było, a co było, a nie jest,
nie pisze się w rejestr. Obecnie mogę śmiało obwieszczać: Tak, to nasz
sąsiad. W środę zostałam do tego upoważniona. Oficjalnie
zostaliśmy nazwani przez pana Barcisia sąsiadami. Wszyscy z Choszczówki. Adres
też został ujawniony. Wiem, ale nie powiem.
Co prawda
trochę mi się pan Artur Barciś kiedyś naraził. Pewnego razu w cukierence przy
Majorki szukał „słodkich nastrojów” i niestety nie skorzystał z mojej rady,
płynącej z głębi mych osobistych kubków smakowych. Zachęcałam go do zakupu
porcji tortu pomarańczowego, a on nie posłuchał i wybrał inną opcję. Trudno,
jego strata. Jego „sypka”.
Gawędziarz,
żartowniś, piosenkarz, aktor. Przede wszystkim aktor. Nauczyciel dykcji. Zdobył
publiczność od pierwszej chwili. Wytłumaczył, czym są „sypki”, czyli
aktorskie wpadki. Zaprezentował swój artystyczny życiorys, na poły oficjalny,
na poły intymny. No, może przesadziłam: w trzech czwartych - oficjalny, w
jednej czwartej – mniej oficjalny. W całości okraszony humorem. Przeplatany
anegdotami. Niezrównana opowieść o tym, jaką rolę odegrała szafa, stojąca w
szkolnym korytarzu, w rozwoju jego wczesnodziecięcej motywacji do zostania
aktorem. Nie tyle może szafa, co przemyślenia na tej szafie dokonane. Kto
ciekaw szczegółów, niech pyta. Wspomnienie egzaminu do Łódzkiej Szkoły
Filmowej. Opowieść o szukaniu pracy w warszawskich teatrach. Stołecznych, jakby
nie było. Zabawne opisy spotkań z ludźmi, którzy na jego widok, np. na widok
jego młodzieńczej chudości, wzdychali: O Boże!!! A że takich
ludzi w życiu aktora było bez liku, to mamy ewidentny dowód na to, że
statystyki nie kłamią. Polacy są wierzącym narodem.
Aktorowi
towarzyszył zaprzyjaźniony zespół muzyczny. Z Gorzowa. Widać było komitywę.
Atmosfera i na scenie, i na widowni była wspaniała. Zachwyciły mnie wykonania
piosenek. Aktorski recital. Pokaz możliwości naszego sąsiada. Co piosenka, to
inna kreacja. Nie w sensie dosłownym, bo cały czas była ta sama marynareczka i
ten sam kapelusz, ale za każdym razem w tej marynareczce i w tym kapeluszu,
śpiewał ktoś inny, inny Artur Barciś. Umie to robić, a jak trzeba to i „zagrać
siebie”, myślę, potrafi.
I tak
minął kolejny niezwykły wieczór na Przystanku Choszczówka. Pora podziękować
sąsiadowi w swoim i sąsiadów imieniu. Bardzo pięknie dziękujemy. Chętnie znowu
wpadniemy.
P.S. Podziękowania
tym większe, że wszystko to ze strony pana Artura Barcisia było pro publico bono, a
właściwie pro
Choszczówka bono.
26.11.2015
Co słychać na Choszczówce?
ROK TEMU!!!!
Pytacie,
co na Choszczówce (a może w Choszczówce) słychać? Nudy na pudy –
odpowiem. I idąc dalej tym tropem, spróbuję udowodnić swą tezę.
„Przystanek
Choszczówka” zapowiadał inwazję kulturalno-rozrywkową, a tu nic. Ani
spektakli teatralnych, ani koncertów. Ciszą od „Dzikiego” niesie.
Żadnych jam-session nie ma. Nie ma też żadnego wspólnego smażenia dżemu, ani,
co bardziej stosowne do pory roku, żadnego wspólnego tegoż dżemu jedzenia.
W lesie
błoto – spacerować trudno. Na ulicach też błoto i rozchlapujące to błoto
samochody. Jak wyżej. Saren nie widać, dziki się pochowały. Ostatniego
widziałam w październiku. Ptaszki z rzadka odwiedzają karmnik w naszym ogródku.
Widać, gdzie indziej mają zakwaterowanie. Takie ptasie „All
inclusive”.
Koty snują
się smętnie i wpraszają z wizytą. Wystarczy tylko drzwi uchylić, a zaraz jakiś
amator siedzenia w ciepełku traci smętność i atakuje. Widać koty na
dworze się nudzą, a w domu chociaż telewizję sobie pooglądają.
Stowarzyszenie
„Nasza Choszczówka” nie wzywa do protestów. Może to i lepiej, bo
oznacza, że żadnej nowej spalarni śmieci nam nie zaczną budować, ani
autostrady wytyczać. Protesty różnie się kończą. Nieprzypadkowo Stanisław
Jerzy Lec ostrzegał: Nie należy nudy rozpraszać siłami policyjnymi.
Sklepik
przy Kłosowej zamknięty. I nie zanosi się na nowe otwarcie. Poczta na
szczęście czynna. Jakby i ją zamknięto Kłosowa straciłaby charakter. Co to za
ulica – bez sklepów, bez urzędów? Co to za Warszawa z taką ulicą? Rozmarzam się
i widzę maleńki sklepik, z zawsze świeżym pieczywem, z gazetami, nigdy
nie plajtujący, pełen zadowolonej klienteli z entuzjazmem tu właśnie robiącej
zakupy. Po drodze do pociągu i z pociągu, na pocztę i z poczty, do lasu i z
lasu. Ale to już chyba nie za tego życia.
Co słychać na Choszczówce? Ano, nic specjalnego.
Nudy, na pudy – odpowiem. W tej sytuacji chyba jednak wyciągnę męża na
spacer. W końcu ktoś kiedyś powiedział, że nudzić
się razem to już rozrywka.
DZISIAJ, CZYLI ROK PÓŹNIEJ!!!!
Pytacie, co na
Choszczówce (a może w Choszczówce) słychać? Całkiem dobrze słychać – odpowiem.
I idąc dalej tym tropem, spróbuję udowodnić swą tezę.
„Przystanek
Choszczówka” zapowiadał inwazję kulturalno-rozrywkową i była inwazja. Były
koncerty. Był Artur Barciś Show. Rozrywką i kulturą od „Dzikiego”
niosło i jest nadzieja, że w przyszłym roku się to nie zmieni.
W
lesie dość sucho – spacerować można. Na ulicach też sucho i samochody
biedaczki nie mają czego rozchlapywać. Chyba, że akurat trochę popada. Ale żeby
nie było, że błota na Choszczówce zabrakło, donoszę, że błoto jest.
Wystarczy np. skorzystać z tzw. przejść na skróty, od
Brzezińskiej do Piwoniowej. I można się taplać do woli.
Saren
nie widać, dziki się pochowały. Ostatniego widziałam tak dawno, że już nie
pamiętam kiedy. Ptaszki bardzo często odwiedzają karmniki w naszym
ogródku. Wyjadają przede wszystkim orzeszki. Chociaż i słonecznikiem nie
gardzą. Nie wspominając o specjalistycznych odżywkach w kulach. Niby dla
sikorek te odżywki, a znikają w dziobach przedstawicieli i innych gatunków. Dla
mnie z reguły nierozpoznawalnych. Sądząc po minach obserwujących je kotów, one
też by zjadły. Nie do końca, co prawda, wiem, czy kotom chodzi o ziarenka. W
każdym razie ta kocia asysta to dla mnie duże wyzwanie. Nie tylko muszę
zapewnić dostawy do ptasiej stołówki, ale jeszcze zadbać o bezpieczeństwo
stołowników. Wystaję w oknie i obserwuję, by w porę wyskoczyć i uratować
życie jakiejś potencjalnej ptasiej ofierze.
Koty
mnie chyba, w związku z powyższym, nie lubią. Mimo to wpraszają się z wizytą.
Wystarczy tylko drzwi uchylić, a zaraz jakiś amator siedzenia w ciepełku
atakuje. Widać koty na dworze się nudzą, polować na ptaki nie mogą, bo
ani ochoty, ani prawdziwej okazji, a w domu chociaż telewizję sobie pooglądają.
Stowarzyszenie
„Nasza Choszczówka” nie wzywa do protestów. Może to i lepiej, bo
oznacza, że żadnej nowej spalarni śmieci nam nie zaczną budować, ani
autostrady wytyczać, ani wieżowców budować, ani pociągów zabierać
Sklepik przy Kłosowej ciągle
zamknięty. I nie zanosi się na nowe otwarcie. Poczta na szczęście czynna.
Jakby i ją zamknięto Kłosowa straciłaby charakter. Co to za ulica – bez
sklepów, bez urzędów? Co to za Warszawa z taką ulicą? Rozmarzam się i widzę
maleńki sklepik, z zawsze świeżym pieczywem, z gazetami, nigdy nie
plajtujący, pełen zadowolonej klienteli z entuzjazmem tu właśnie robiącej
zakupy. Po drodze do pociągu i z pociągu, na pocztę i z poczty, do lasu i z
lasu. Ale to już chyba nie za tego życia.
Co słychać na Choszczówce? Ano, nic
specjalnego. Fajnie jest, jak to na Choszczówce - odpowiem. Chyba namówię
sąsiadów na spacer. W końcu ktoś kiedyś powiedział: jeśli
chcesz rozkoszować się radością, musisz ją dzielić.
4.12.2015
Wspólne kolędowanie na Choszczówce
Ostatnie w tym roku spotkanie
w Galerii B. S. Zamknięcie cyklu
wydarzeń związanych z Budżetem Partycypacyjnym na rok 2015. Sobotni grudniowy
wieczór. Nieco deszczowy, ale ciepły. Gdzieniegdzie porozwieszane
światełka przypominają, że Choszczówka Świąt
wygląda. I że Święta tuż, tuż.
W Galerii jak
zwykle, czyli przytulnie, serdecznie. Reprezentacja co najmniej czterech
pokoleń mieszkańców Choszczówki. Stół z minuty na minutę coraz obficiej
zastawiony. Goście nie przychodzą z pustymi rękami. Wyroby własne i zakupione.
W obu przypadkach przemyślane, bo wygląda to wszystko i pachnie smakowicie.
Wigilia sąsiedzka na całego. Tyle, że na konsumpcję trzeba poczekać.
Najpierw
kolędy. I to w profesjonalnym wykonaniu. Dwie wspaniałe panie: Marta Wyłomańska -
solistka Warszawskiej Opery Kameralnej, sopran i Wiktoria
Szubelak - gitara klasyczna. Słucha się i podziwia. O tym, jak
dobrze to brzmi, najlepiej świadczą miny dwóch chłopaczków, wyjątkowo
nieletnich, którzy siedzą na malutkich krzesełkach, w pierwszym rzędzie, i
oczu, i uszu od artystek nie odrywają nawet na chwilę. Pełen zachwyt
maluje się na ich buziach.
Starszy
z chłopców okazuje się także artystą. I ma swoje chwile triumfu, kiedy to po
koncercie gwiazd, zasiada na scenie i śpiewa, i gra, i dostaje zasłużone
oklaski. Małych muzyków i śpiewaków, chętnych do pokazania swych talentów, jest
więcej. Z wyraźną przewagą płci męskiej, co warto odnotować ku uwadze
rodziców.
A potem
już pora ruszyć do stołu. I podjąć trudną decyzję, co zjeść, bo wszystko kusi,
a wszystkiego nie da się rady nawet spróbować. Na wszelki wypadek zjadam
kawałek przyniesionego przez siebie makowca, żeby mu nie było smutno w
sytuacji, gdyby nikt inny się na niego nie skusił. Następnie, już bez
wyrzutów sumienia, startuję do innych specjałów.
I znowu
kolędowanie. Przy akompaniamencie gitary. Jak napisał G. K. Chesterton: „My
zdobywamy sobie przyjaciół, my robimy sobie wrogów, ale sąsiadów daje nam Pan
Bóg”. Idąc tym tropem, a warto pisarzowi zaufać, bo to solidny
Anglik, dał Pan Bóg Galerii B. S. sympatycznego sąsiada grającego
na gitarze. I w ogóle łaskawy jest dla Choszczówki, bo niezłych nam daje
sąsiadów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz