R. 2015. Teksty z choszczowka.blog.pl.

R. 2015
naplusie.blog.pl
choszczowka.blog.pl

Warszawa - Choszczówka. Granica strefy biletowej
Za każdym razem, słysząc w pociągu magiczne słowa: Granica strefy biletowej. Przystanek Warszawa-Choszczówka,  budzę się z letargu, w który zapadam regularnie w czasie powrotów z pracy. Czuję lekkie zagrożenie, jak kiedyś przy przekraczaniu granic PRL-u. Za chwilę wpadną celnicy i okaże się, że będą kłopoty. Teraz też rozglądam się czujnie i dziwię spokojowi malującemu się na twarzach współpasażerów. Zwłaszcza, że wraz z końcem strefy budzą się również kontrolerzy. Mnie już nie zdążą skontrolować, ja wysiadam, a podmiejski pociąg, łączący Warszawę z Legionowem, czasem z Modlinem, a nawet Działdowem, opuszcza stolicę.  Odjeżdża w dal, zabierając w podróż nieco typowego dla Choszczówki powietrza. To prawdziwa ruletka, albo odjedzie ze wspaniałym zapachem lasu, albo ze smrodem oczyszczalni Czajka. Zależy skąd powieje, ale że o tym już pisałam wcześniej, daruję sobie szczegółowe analizy. 
Pociąg odjeżdża, ja zostaję. Automatycznie zliczam wysiadających pasażerów. To na wypadek, gdyby Oni znowu wpadli na pomysł likwidacji naszej stacyjki. Jacy oni? Ci co zawsze, oczywiście. Liczę i myślę: W porządku. Dużo nas. Więcej niż w Płudach. Po czym powoli, bez pośpiechu, rozkoszując się chwilą i nowymi peronami, zmierzam do wyjścia. Z przyjemnością patrzę na zgrabne żółte ławeczki, że pomazane – trudno. Lubię na nich siadać, oczekując na przyjeżdżających pociągiem gości. Odnotowuję świeże zniszczenia. Ktoś podpalił kosz na śmieci. O i nowe bohomazy na tablicach z ogłoszeniami. Ogłoszeń nie czytam. Na to będzie czas rano, w trakcie czekania na pociąg. Teraz szybko do domu. Czasem, rzecz jasna, spotyka się kogoś znajomego, ale to nie jest pora na konwersacje. Wymiana zdań jest krótka, chyba że zmierzamy w tym samym kierunku. Rano, gdy jedzie się do Warszawy, sytuacja jest inna. Można gadać do woli.
Dziwne to moje: do Warszawy? Niby racja. Choszczówka to też Warszawa, ale taka mniej prawdziwa. Za rzeką i za torami. Nic dziwnego zatem, że większość mówi: dojeżdżam do Warszawy, o której jest najbliższy pociąg do Warszawy, szkoda, że zlikwidowali te późniejsze połączenia i teraz nie ma czym wracać po teatrze z Warszawy.
No więc, wracając do tematu, w drodze do Warszawy powstało i powstaje dużo znajomości, a nawet przyjaźni. Obgadano mnóstwo spraw sąsiedzkich, a nawet zawiązano spiski; np. my kontra Czajka, i bardziej aktualnie: my kontra ustawa śmieciowa. Te najbardziej trwałe związki ukształtowały się w epoce modernizacji naszej stacji. Nigdy nie było wiadomo, co się zdarzy i ta niepewność zacieśniała więzi. Od czasu do czasu trzeba było przeskakiwać tory, bo pociąg nieoczekiwanie zjawiał się nie na tym, co powinien peronie. Ramię sąsiada było w cenie, a potem obowiązywała wdzięczność. Jeszcze kiedy indziej, trzeba było organizować ad hoc transport do Warszawy, bo pociągu ani widu, ani słychu.
Stacyjka jest na miarę wieku.  To znaczy miała być. Są windy, ale raczej się nimi nie pojedzie, bo albo zepsute, albo brudne, a na pewno zawsze niepewne. Dojedzie, czy się zatrzyma. Wyglądają mało obiecująco, więc lepiej nie ryzykować. Przejście podziemne bardzo krótko było ładne. Już nie jest. To, co miejscowi i przyjezdni artyści zostawiają na ścianach, trudno podciągnąć pod jakikolwiek rodzaj graffiti.  Najbardziej wzrusza mnie rysunek, widać w nim dziecięcą rękę, kasy z biletami. Szkoda, że nikt nie wpadł na pomysł, by kupić miejscowym dzieciakom i młodzieży dużo farby, pędzle i pozwolić na kontrolowany akt wandalizmu, czy, jak kto woli, na twórcze zagospodarowanie przestrzeni. Marzą mi się namalowane na ścianach stragany z owocami i kwiatami, okienko kasy i stojący obok zawiadowca stacji, wejście do kafejki dworcowej i co tam się jeszcze da. Nie ryzykowałabym jedynie malowidła przedstawiającego wejście do toalety, bo ktoś gotów to potraktować zbyt dosłownie.  
18.06.2016

W Choszczówce chodzi się środkiem ulicy
To jedna z pierwszych rzeczy, które zauważyłam. W Choszczówce chodzi się środkiem ulicy i to niezależnie od tego, czy chodnik jest śladowy i grozi połamaniem nóg, czy przeciwnie: jest szeroki i równy. Po tym, jak chodzisz, można rozpoznać, skąd jesteś. Przybysze trzymają się chodnika, tubylcy mają w nosie  przepisy i chodzą tak, jak się im podoba. Zwłaszcza zasiedziali mieszkańcy Choszczówki. W mniejszym stopniu ludność napływowa zamieszkująca świeżo wzniesione domostwa. Ci zasiedziali na widok samochodów nawet nie drgną, nie mówiąc już o ustąpieniu drogi. Co ciekawe, nie zauważyłam, by wywoływało to jakiekolwiek nerwowe reakcje ze strony zmotoryzowanych. W każdym razie miejscowi kierowcy podchodzą do sprawy spokojnie. Bez trąbienia i bez pukania się w czoło, wymijają niepokornych przechodniów.  
Nawet mój małżonek, który często podkreśla, że jezdnia jest dla zmotoryzowanych, szybko pogodził się z miejscowymi zwyczajami. Co więcej, kiedy idziemy na spacer i ja grzecznie wybieram chodnik, on kroczy jezdnią i pyta: Co to, nie jesteś z Choszczówki? Zaraził tą swoją postawą córkę i teraz oboje chadzają jezdnią, a ja obok - chodnikiem. Póki co, nie poddaję się. Jestem legalistką i imperatyw lokalny tego nie zmieni.
Co prawda razu pewnego zeszłam ze słusznej drogi, czyli chodnika, i wkroczyłam na jezdnię. Było pusto. Bez świadków. Szłam szybko i nie patrzyłam pod nogi. Ci, co liczą na to, że wywinęłam kozła, będą rozczarowani. Nic takiego się nie zdarzyło. Nawet potknięć nie było. I w ogóle nie zdarzyło się nic nadzwyczajnego. Tyle, że trochę zrozumiałam, o co w tym chodzeniu środkiem ulicy chodzi. Chodzi o terytorium. To swoista manifestacja prawa własności do Choszczówki. Nasza ci ona jest. Intruzom wara.
I szłam tak sobie i rozmyślałam, gdy nagle usłyszałam za sobą warkot silnika. I to był koniec mojego eksperymentu. Dałam plamę i czmychnęłam, co sił w nogach, na chodnik. Jeszcze dużo wody w Wiśle musi upłynąć, zanim stanę się tubylcem.
18.06.2016

Pożegnanie
Nie ma Eli. Jasnowłosej, drobnej, ruchliwej Eli. Ciepłej, dobrej. Nie będzie przypadkowych spotkań w pociągu i rozmów, która zawsze przy takiej okazji odbywałyśmy. Gadałyśmy jak najęte, prawie zapominając o tym, że do pociągu nie wystarczy wejść, trzeba jeszcze w porę wysiąść. Już nigdy nie zobaczę jej uśmiechu na mój widok. Nie zabiorę jej czasu, nie uszczknę jej serdeczności. Nie poczęstuje mnie zupą, nie zaproponuje herbaty.
Spotkałyśmy się po raz pierwszy jakieś 3-4 lata temu. W skrzynce na listy znalazłam ulotkę zachęcającą do udziału w kursie tańców Latino solo, i w ogóle do zrobienia czegoś miłego dla siebie.  Był podany kontakt mailowy, więc wysłałam liścik z zapytaniem, czy 40 plus, wskazujące na przedział wiekowy pań, do których adresowana jest oferta,   należy rozumieć  szeroko, bez górnych granic. Odpowiedź była pomyślna, więc poszłam na pierwsze zajęcia, potem na drugie. Na początku ćwiczyłyśmy we dwie, Ela, pomysłodawczyni i organizatorka kursu, i ja. Potem dołączyły kolejne panie, a właściwie dziewczyny, bo tak Ela o nas mówiła.  Serdeczność Eli, życzliwość, zainteresowanie każdą zjawiająca się na zajęciach osobą były niezwykłe. Jej dom przy Wadowickiej, w którym prowadziła firmę i urządziła rozwijające się prężnie Studio Choszczówka. Joga & Fitness, był domem w przenośni i dosłownie otwartym. Bywało tak, że drzwi się nie zamykały, bo wciąż ktoś przybywał, więc Ela ich po prostu nie zamykała.
Pomysły pączkowały. Na początku były tańce, ale już za chwilę pojawiła się oferta jogi dla początkujących i hatha jogi, która mnie urzekła. Z miesiąca na miesiąc działo się coraz więcej i coraz więcej osób odwiedzało studio Eli.  Studio bowiem kusiło. Była i Zumba, i Tai-Chi, i akcja Zdrowy Kręgosłup, i pilates, i masaże.  Było też kilka prywatnych spotkań, na poły towarzyskich, na poły poświęconych jakiemuś ważnemu tematowi. I wszystko to okraszone Eli ciepłem i entuzjazmem.  Czasem coś nie wypalało, nie było zainteresowania, ale Ela się nie poddawała, szukała dalej. W pewnym momencie udało się jej nawet przyciągnąć reprezentantów płci męskiej, co prawda nielicznych.  Wraz z ofertą zmieniały się sale ćwiczeń. Było coraz przestronniej, wygodniej i ładniej.
Nie wiem, czy Eli się to wszystko opłacało w sensie finansowym, podejrzewam, że kompletnie nie. Robiła, co mogła, by zajęcia odbywały się regularnie, by każda z nas dobrze się na nich czuła, by znalazła coś dla siebie. Cały czas podkreślała, że robi to również dla siebie. Miała pomysł na jesień życia. Dla siebie i innych. Miała entuzjazm. My, uczestniczki zajęć, zarażałyśmy się jej zapałem, byłyśmy, jesteśmy i będziemy Eli wdzięczne za wciągnięcie nas w aktywne dążenie do harmonii ciała i umysłu. To wszystko, co, na  temat Studia Choszczówka, jest napisane na jego stronie internetowej, jest prawdą. Eli udało się stworzyć miejsce „o wyjątkowej atmosferze”, wykreować niepowtarzalny, kameralny klimat spotkań i ćwiczeń.
Wiem, że bywało jej trudno, ale, jeśli się skarżyła na cokolwiek, to krótko i konkretnie. Ważniejsi byli inni ludzie, im poświęcała swoją uwagę.
Elu, do końca życia, wyciągając matę do ćwiczeń, będę myślała o Tobie. I żałowała, że nie będziesz ćwiczyć na sąsiedniej macie.
Pamięci Eli Dąbrowskiej
18.06.2016


W Choszczówce chce się wypić
Łono natury wyzwala w człowieku pierwotne potrzeby, a wśród nich chęć zbratania się z bliźnimi. A nic tak nie sprzyja brataniu, jak kropla alkoholu. Albo dwie. I dlatego w Choszczówce chce się wypić. Zwłaszcza, jak zawiewa od strony Czajki i oddychać pełną piersią trudno; pociągi mkną w dal, wioząc „nie nas” na spotkanie z wielką przygodą; i na dodatek nadchodzi weekend, a nam tak się jakoś w duszy robi dziwnie i tęskno. Trzeba wypić. Pozostają do rozwiązania dwa problemy: z kim i gdzie? Problem trzeci, co wypić, jest wtórny,  bowiem każde  rozwiązanie będzie  satysfakcjonujące. Byle to coś, co wybierzemy, zawierało C2H5OH.
Zastanówmy się przeto, z kim wypić? Samemu nie warto, bo jeszcze cię oskarżą o alkoholizm. Z rodziną – mogą wyniknąć z tego jakieś niesnaski, a po co ci one? Pozostaje grono znajomych i przyjaciół. Wybór trafny, jako że tych pierwszych zawsze możesz wymienić, a ci drudzy są z natury bezpieczni, raczej oddadzą ci ostatnią koszulę niż zawiodą.
No i kwestia druga: gdzie wypić? W domu nudno, poza tym dzieci patrzą, czyli niewychowawczo. U kogoś – nie zawsze chce nas zaprosić. Pozostaje pójście do lokalu. W Choszczówce jest taki, pod lasem, nawet porządny, czyli „Dziki Zakątek ”.  Niestety, picie w lokalu to kosztowne rozwiązanie, a tym samym nienajlepsze. Zwłaszcza teraz, w dobie kryzysu. Jak widać, sytuacja tych, którym chce się wypić, nie jest łatwa.
Istnieje, co prawda, jeszcze jedno rozwiązanie, moim zdaniem, warte uwagi. Kultywowane przez co najmniej trzecie z kolei pokolenie mieszkańców Choszczówki. Niestety, co stwierdzam z żalem, jest ono zastrzeżone dla wybrańców. Dla tych, co byli pierwsi. W pewnym sensie elitarne. Mam na myśli wieczorne spotkania na stacji, czyli naszą „lokalną ławeczkę”. Miejsce oświetlone, ale nie nachalnie, w miarę oddalone od zabudowań. Bezpieczne i wygodne.  Wprawdzie zdaje egzamin wyłącznie w sezonie letnim, ale to właśnie wtedy najbardziej chce się wypić w plenerze.
Najczęściej, jak wynika z moich obserwacji, pije się na peronie, przy którym zatrzymują się pociągi opuszczające Warszawę. Jest to dobrze przemyślane. Ludzie wysiadają i idą sobie do domu. Nikt nie wystaje godzinami, czekając np. na spóźniającą się Kolej Mazowiecką, co niestety zdarza się na sąsiednim peronie, tym w kierunku centrum. Spokój i intymność gwarantowana. Wygoda również, zwłaszcza po modernizacji przystanku, dzięki której powstały wygodne zadaszone miejsca siedzące.
O popularności „stacyjnej ławeczki” świadczą pozostawione przez jej użytkowników ślady: butelki po rozmaitych trunkach i puszki po piwie. Od czasu do czasu gustownie poustawiane. Od razu widać, że wśród pijących był co najmniej jeden esteta.
Jestem pewna, że Choszczówka rozumie bywalców peronu. Gdzieś spotkać się trzeba. Kiedyś było łatwiej. Można było usiąść na łonie prawdziwej natury, na łączce, pod drzewkiem i żadna straż ani miejska, ani leśna się nie czepiała. Teraz pozostaje jedynie „stacyjna ławeczka”. Tylko co zrobić, jeśli zajęta?
Czy władze Gminy nie mogłyby zwrócić się z prośbą do PKP o zwiększenie liczby ławeczek na stacji Warszawa - Choszczówka? I jakoś zalegalizować ich wykorzystywanie? W rzeczy samej, warto chronić tradycję, zwłaszcza, gdy służy mieszkańcom.
18.06.2015


Nie ma równości ani sprawiedliwości
Ilekroć w godzinach porannego szczytu wsiadam, na stacji Warszawa-Choszczówka, do S3, czyli pociągu zmierzającego z mitycznego Lotniska Modlin do realnego Lotniska Chopina, odczuwam, że nie ma na świecie równości. Sprawiedliwości zresztą też nie ma.
Mam przecież, podobnie jak pozostali pasażerowie, bilet. Bilet dający mi takie same jak im prawa. Dlaczego zatem oni zawsze siedzą, a ja zawsze stoję? A precyzując, Legionowo siedzi, a Choszczówka stoi? Uczciwość wymaga, by dodać: Choszczówka stoi dość wygodnie. Płudy, jak już dostaną się do wnętrza pociągu, też stoją, ale niewygodnie. O Żeraniu, Toruńskiej i Pradze nie wspominając. Warszawa Wschodnia wnosi w ten porządek nieco zamieszania. Jedni wsiadają, drudzy wysiadają. Legionowo też wysiada. Uwolnione miejsca są skwapliwie zajmowane, choć trzeba zaznaczyć, że jest to robione z godnością, bez pośpiechu. Po co skakać sobie do gardeł, skoro i tak zaraz zrobi się luźno. Na Centralnej pociąg pustoszeje, a w każdym razie ja wysiadam i dalsze losy pasażerów S3 przestają mnie interesować.
To by było na tyle w kwestii braku równości. Teraz będzie o braku sprawiedliwości.
Stoję w S3, a obok siedzi urocze dziewczę. Trochę mnie to dziewczę przeraża, bo gotowe pomyśleć, że ja stoję obok licząc, że ustąpi mi miejsca. Prawda jest taka, że ja na nic nie liczę, tylko gdzieś stać muszę. Sapać zresztą też muszę, bo jestem zdyszana. A więc stoję i sapię, i myślę, że w czasach mej młodości, też nie byliśmy święci, i albo użyczaliśmy miejsca staruszkom, albo nie, z przewagą, co pragnę podkreślić, opcji pierwszej. Dzisiaj w zasadzie jest podobnie, młodzi albo ustępują miejsca, albo nie, tyle że z przewagą opcji drugiej. Zwłaszcza w S3 w godzinach porannych, czego dowodem moja stojąca, lekko znużona, postawa. Diabeł tkwi w szczegółach. Nas było łatwiej skruszyć, bo akceptowaliśmy samą zasadę. Miało być tak, że dziś my ustępujemy miejsca, a kiedy przyjdzie pora, ktoś młodszy nam ustąpi.  Prosta umowa społeczna. Stoję więc ja sobie i myślę: Nie ma sprawiedliwości. Ja przecież miejsca seniorom  ustępowałam.
I nagle doznaję olśnienia.   Najpierw wkurzam się, że ci z Legionowa, i ci z Choszczówki mają takie same bilety, a siedzą tylko ci pierwsi; a potem nagle boleję nad losem staruszków, a przecież i starzy, i młodzi mają również takie same bilety. Wszyscy mają równe prawa względem miejsc siedzących. „Płacę, więc siedzę” – piszą internauci. - „Dżentelmeni są, tylko miejsc brakuje”. Muszę zmienić filozofię. Nie zawracać sobie głowy równością i sprawiedliwością. Najważniejsza jest taktyka. Najpierw trzeba jechać do Legionowa. W Legionowie trzeba miejsce upolować, a potem strzec go, jak oka w głowie. I za bardzo się nie rozglądać, bo zawsze może się znaleźć ktoś, czyj widok obudzi twoje sumienie i poczujesz, że może jednak warto dać mu posiedzieć. Ja w każdym razie jestem już prawie bezpieczna. Z roku na rok jest coraz mniej osób, którym ja powinnam miejsca ustąpić. 
18.06.2015

Poranna niespodzianka
Na peronie dziwne poruszenie. Niby wszyscy czekają na S3, które już za momencik winno wjechać na naszą Choszczówkę, tyle, że zachowują się jakoś dziwnie. Zamiast patrzeć z nadzieją w kierunku Legionowa, sterczą pod tablicą z rozkładem jazdy i coś z podnieceniem komentują. Po peronie niesie się odgłos żalów i pretensji. Podchodzę i ja, i już wiem. I do mnie dociera ta straszna nowina. Skończyła się idylla, zaczynają trudne czasy. S3 nie pojedzie na Lotnisko Chopina, nie dowiezie nas do Warszawy Centralnej. I to aż do odwołania. Za związane z tym utrudnienia pasażerów przepraszamy.
- To niby, jak? – zapytuje znana mi z widzenia trzydziestokilkulatka. I wyjaśnia, że ona przecież jedzie do pracy.
- Pojedzie pani na Gdańską i dalej metrem – wyjaśnia uprzejmie jakiś, nieznany mi nawet z widzenia, czterdziestolatek.
- Ale metro się nie zatrzymuje w centrum – lamentuje kobieta.
- Rzeczywiście – przyznaje mężczyzna – aż do odwołania.
Pociąg wjeżdża na stację punktualnie. Rozpierzchamy się w poszukiwaniu wolnych miejsc. Ja od razu chwytam komórkę i dzwonię, by uprzedzić domowników, że też może ich spotkać komunikacyjna niespodzianka. Mąż z lekką pretensją w głosie przypomina:
- Przecież miałaś wczoraj sprawdzić rozkład w Internecie?
Tłumaczę, że sprawdzałam, ale tam podali, że S3 jedzie na Centralną. Nie wiem, czy mi uwierzył. Za to siedząca obok i czytająca Wysokie Obcasy pasażerka, odrywa się od lektury i wykrzykuje:
- Nie jedzie na Centralną? To gdzie jedzie? –
- Na Gdańską – i dodaję z satysfakcją – aż do odwołania.
18.06.2015

KONIEC JESIENI NA CHOSZCZÓWCE
To się widzi, to się czuje. Koniec jesieni. Choszczówka wygląda jak zmokła kura. Pod stopami ścielą się czerniejące od zimna i wilgoci liście. Niektóre złośliwie podstawiają nogę przechodniom. Zwłaszcza spieszącym na poranne pociągi. Można wywinąć na liściowym poślizgu bardzo atrakcyjnego dla postronnych kozła. Sąsiad, widać tymi liśćmi zniesmaczony do nieprzytomności, dokonał właśnie ostrych cięć rozłożystego dębu. Bidulek, myślę tu o drzewie, nie o sąsiedzie, dziwnie skarłowaciał i patrzy na świat z ewidentną pretensją. Ciekawe, czy podejmie walkę o przeżycie, czy też podda się i wyzionie ducha.
Okna domów dziwnie szare, nawet po zapaleniu świateł. Dachy błyszczą od deszczu, a z kominów unoszą się dymy. Dymek od sąsiada jak zwykle atakuje moje okno na poddaszu. Albo okno za wysoko, albo komin sąsiada za nisko. Trzeciej opcji nie ma. To znaczy jest. Wiatr wieje ze złej strony.
Listy  znowu  zmokły.
- Skrzynka przecieka – twierdzi mąż.
-Dobrze chociaż, że dach nie przecieka – odpowiadam.
Do lasu chodzi się rzadziej. Błoto, błoto i jeszcze raz błoto. A na głowę kapie. W końcu koniec jesieni.
Powiesiliśmy na drzewku w ogródku kule z ziarnem dla ptaków. No i mamy gości. Głównie sikorki. Tempo konsumpcji przerażające. Trzeba będzie dokupić ziarna. O to przecież jeszcze nie zima.
18.06.2015

Zielona Białołęka i jej wspaniała Choszczówka
Niska zabudowa, bliskość lasu, liczne szlaki spacerowe, sąsiedztwo dzików i saren. Szczęśliwi mieszkańcy. Można im tylko pozazdrościć, że tu właśnie znaleźli swoje miejsce na ziemi.
Co z tego, że nie mają ani jednej porządnej drogi? Dziury i wertepy to w końcu polska specjalność. Nic w tym niezwykłego. A jak im samochód nawali, to i tak są w dobrej sytuacji, bo na miejscu znajdą mnóstwo warsztatów naprawczych.
Jest też komunikacja kolejowa. Ze stacji Warszawa – Choszczówka można w dobrym tempie dojechać do samego centrum. A że pociągów ubywa? Trzeba się cieszyć, że w ogóle jakieś jeżdżą. Zawsze może być gorzej. A przy okazji, wbrew powszechnej opinii, decyzja o likwidacji większości weekendowych połączeń jest słuszna i działa wyłącznie na korzyść mieszkańców Choszczówki. Gdzie znajdą lepsze miejsce na świąteczny relaks niż u siebie?
Chyba, że przeszkadza im smród z nowoczesnej, w pełni hermetycznej, oczyszczalni CZAJKA, dumy Pani Prezydent Warszawy. Co to zresztą znaczy, że przeszkadza? Do smrodu można się przyzwyczaić. To w końcu wizytówka Zielonej Białołęki. A już kompletnie niezrozumiałe są skargi na to, że mocniej cuchnie nocą. Trzeba po prostu zamykać okna. Notabene,  gdzie znajdziesz lepszy widok niż ten, kiedy to na stacji Choszczówka otwierają się drzwi pociągu, a pasażerowie zgodnie zatykają nosy. Znak firmowy przystanku.
Są i inne atuty tego wspaniałego miejsca. Nocą dymi i furczy komin nowoczesnej, wszechstronnie monitorowanej (co prawda dopiero w bliżej nieokreślonej przyszłości) spalarni. Można podziwiać obłoki pary, i pewnie nie tylko pary, unoszące się nad okolicą. Jedyną przeszkodą w kontemplacji są wiatry wschodnie, bo wtedy Czajka zapyla przeciwną stronę świata. Mieszkańcy Choszczówki jakoś tego nie rozumieją.  Wolą te właśnie wiatry. Twierdzą, że wschodni wiatr to przyjaciel Choszczówki, zaś zachodni to jej wróg. Ponoć jest już przygotowana petycja, by herbem Choszczówki uczynić Różę Wiatrów.
I na koniec jeszcze jedna wyjątkowa atrakcja Choszczówki. Nad torami dzielącymi ją na pół wybudowano wspaniały wiadukt. Bez wind i bez schodów, czyli bez sensu. Ale to pozory. Wszystko jest przemyślane. Zadbano w ten sposób o kondycję mieszkańców i o ich pełen powrót do natury. Z wiaduktu skorzystać się nie mogą, a zatem, chcąc się przedostać na drugą stronę torów, muszą dokonać tego na czworakach, korzystając ze specjalnie w tym celu zaplanowanego przejścia dla zwierząt. No i ku uciesze gawiedzi żwawo raczkują, młodzi i starzy, aż miejscowym dzikom szczęki ze zdziwienia opadają. One tam wolą tradycyjnie, na skuśkę, przez tory.
19.06.2015

Na Choszczówce stanęła sławojka
Pan premier Felicjan Sławoj Składkowski  byłby niewątpliwie bardzo dumny z naszej Choszczówki.  W samym jej centrum bowiem, na głównej ulicy, stanęła sławojka, czy jak kto woli: latryna, wychodek,  ubikacja lub ustęp. Tym samym, nakreślony przez pana premiera, w latach 30. ubiegłego stulecia, plan budowy ubikacji został, przynajmniej w Choszczówce,  zrealizowany.
Nasza sławojka tych przedwojennych, drewnianych z serduszkiem, kompletnie nie przypomina. Trochę szkoda, bo mam wrażenie, że w tamtej  wersji  lepiej by pasowała do naszego sielskiego krajobrazu. Niestety, nic z tego, nasza sławojka to cud nowoczesności, czyli błękitne toi toi, ze wszystkimi swymi wadami i zaletami.
Stanęło toi toi pośrodku chodnika i stoi dumnie. Trochę przypomina pomnik, bo najlepiej podziwiać ją z odległości i podobnie jak pomnik  obchodzić z daleka. A że zajmuje to cudo prawie całe przejście dla pieszych, czyli nieomal cały i tak wąski chodnik, rdzenni mieszkańcy Choszczówki zaczynają psioczyć.
- Z wózkiem to trzeba zjechać na jezdnię. Prosto pod koła autobusu – mówi, no i nie zgadliście, skarżącą się nie jest młoda matka, tylko młoda babcia taszcząca wózek z wnuczkiem.
Nie mogli tego postawić głębiej. Przecież przejść się nie da z zakupami – i na dowód, że to prawda, kobieta zaczepia wypchaną reklamówką o toi toia.
toi toi sobie stoi, jak gdyby nigdy nic. Tuż obok przystanku autobusowego. Ustronne miejsce to bynajmniej nie jest. Scenografia wspaniała. Przystanek udekorowany, z jednej strony skrzynką na listy, z drugiej sławojką. Nasuwa się myśl, że i tu i tu wypadałoby co jakiś czas coś wrzucić, by byt tych ustrojstw nabrał sensu.
- I jak to wygląda? Kibel postawili pod samym nosem. I po co? – dziwi się bywalec przystanku (nie mylić z pasażerem autobusów z tego przystanku odjeżdżających). Pan ten, co wiem z obserwacji, potrafi spędzać na przystanku dużo wolnego czasu, samotnie lub w towarzystwie,  i dlatego, w jego akurat przypadku, idea ustawienia toi toia w tym miejscu wydaje się sensowna.
Przystanek to zresztą nie byle jaki, bo końcowy. Punkt usytuowania toalety, co uświadamia mi mój mąż, nie jest zatem przypadkowy. Odpowiedź na pytanie: Po co toi toi tu stoi? -  okazuje się prosta. Toi toi ma nieść ulgę kierowcom dwóch autobusów dziennych: 176 i 133 oraz jednego nocnego N64.  Od czasu do czasu, być może również, co bardziej zdeterminowanym pasażerom.  Tak przynajmniej twierdzi mój racjonalny małżonek.
Przecież wszystko będzie słychać – zastanawiam się głośno. – A poza tym, tak jakoś głupio, jak na scenie. Nie można by tego postawić gdzieś głębiej?
Widać nie można, a kierowcy gdzieś muszą to robić – małżonek próbuje wzbudzić we mnie empatię. Niestety mało skutecznie, bo zamiast zrozumienia dla potrzeb fizjologicznych kierowców, w moim umyśle rodzi się pytanie:
A gdzie oni dotąd załatwiali swoje potrzeby?
Jeszcze raz spoglądam na błyszczącego w słońcu  toi toia. Stoi i czeka. Niepewny swego losu. Póki co,  nie "pachnie". Gorzej jak zacznie "pachnieć", a lato przecież tuż tuż. 
19.06.2015
Przystanek Choszczówka
Dzieje się, oj dzieje. I to na naszej Choszczówce. I nie o dziki chodzi. I nie o Czajkę, I nie o pociągi. Chodzi o kulturę. Przez duże K, oczywiście. Na Choszczówce nastał czas wspólnotowego ukulturalniania się.  
A zaczyna się to wszystko od organizowania spotkań muzycznych, czy jak kto woli koncertów. Pierwszy z nich odbędzie się już w piątek. W Dzikim Zakątku.
Propozycja porusza wyobraźnię. Pozwolę sobie na cytat z „Naszej Choszczówki. Pisma mieszkańców Zielonej Białołęki”. A zatem, czytajmy:  „Tym razem - muzykujący aktor i tekściarz Aleksander Trąbczyński zaprasza na wieczór pt.”Mój Bułat, mój Wołodia, własne tłumaczenie piosenek Bułata Okudżawy i swoje ulubione pieśni Włodzimierza Wysockiego”. Dla dzików, jak sądzę, wstęp wolny. Cała reszta za biletami.  Będzie się działo, będzie śpiewało, będzie słuchało. Tyle, że nie ja. Nie ja będę śpiewać, nie ja będę słuchać. Chyba, że w zaciszu domowym, czyli w Oswojonym, a nie Dzikim, Zakątku. Mam stosowne płyty, czyli da się koncert zrobić.  
Rzeczywistość bywa okrutna. Nie załapałam się na bilety. Nie starczyło. Może rozdrapali je znajomi i krewni Królika, a może jacyś gorliwcy dokonali rezerwacji na cito. Dla mnie w każdym razie zabrakło. Odczuwam w związku z tym gorycz porażki. Nie dla mnie najnowszy „Choszczówka Event”. Nie dla mnie.
Chyba, że nie dam za wygraną. Udam się pod Dzikiego, ukryję między drzewami i posłucham. Nośność mikrofonów winna okazać się satysfakcjonująca. To może być nawet przyjemna alternatywa – nie w tłumie, nie w dusznej sali na twardym krześle, tylko na łonie natury. Swobodnie, spontanicznie. Z dala od wirusów i szalejących bakterii. W dodatku za darmo. Gorzej jak śnieg poprószy, a mróz przyciśnie; albo jak okaże się, że takich jak ja, pomysłowych mieszkańców Choszczówki, jest więcej i my wszyscy znajdziemy się pod płotem, a dokładniej, za płotem? I wtedy nici z tajemniczości i indywidualizmu. Przyjdzie mi słuchać koncertu w tłumie „niezałapanych”, a może nawet „oburzonych”.
Myślę sobie, wolę inne akcje Choszczówki. Taka np. demonstracja przeciw spalarni w Czajce.”Precz ze spalarnią. Precz ze spalarnią”. Do protestujących każdy mógł się przyłączyć. Bez biletu. Swoją drogą aż tak dużo się nie przyłączało. Widać ludzie wolą „eventy” zabiletowane.
A wracając do „Przystanku Choszczówka”.  Trzymam kciuki. A w piątek i tak spotkam się z Wysockim i będzie jak w jego piosence:
„Słuchajcie, jak wiruje na starym patefonie
Mój głuchy, zachrypnięty, rozpaczy pełen głos,
Na startej czarnej płycie z okładki rozklejonej...
W skupieniu, jak przed laty, mych pieśni słucha ktoś”.

19.06.2015

Na Choszczówce nudy na pudy
Pytacie, co  na Choszczówce (a może w Choszczówce) słychać? Nudy na pudy - odpowiem. I idąc dalej tym tropem, spróbuję udowodnić swą tezę.
Przystanek Choszczówka” zapowiadał inwazję kulturalno-rozrywkową, a tu nic. Ani spektakli teatralnych, ani koncertów. Ciszą od „Dzikiego” niesie. Żadnych jam-session nie ma. Nie ma też żadnego wspólnego smażenia dżemu, ani, co bardziej stosowne do pory roku, żadnego wspólnego tegoż dżemu jedzenia.
W lesie błoto – spacerować trudno.  Na ulicach też błoto i rozchlapujące to błoto samochody. Jak wyżej. Saren nie widać, dziki się pochowały. Ostatniego widziałam w październiku. Ptaszki z rzadka odwiedzają karmnik w naszym ogródku.  Widać, gdzie indziej mają zakwaterowanie. Takie ptasie „All inclusive”. 
Koty snują się smętnie i wpraszają z wizytą. Wystarczy tylko drzwi uchylić, a zaraz jakiś amator siedzenia w ciepełku traci smętność i atakuje.  Widać koty na dworze się nudzą, a w domu chociaż telewizję sobie pooglądają.
Stowarzyszenie „Nasza Choszczówka” nie wzywa do protestów. Może to i lepiej, bo oznacza, że żadnej nowej spalarni śmieci nam nie zaczną budować,  ani autostrady wytyczać.  Protesty różnie się kończą. Nieprzypadkowo  Stanisław  Jerzy Lec ostrzegał: Nie należy nudy rozpraszać siłami policyjnymi.
Sklepik przy Kłosowej zamknięty.  I nie zanosi się na nowe otwarcie. Poczta na szczęście czynna. Jakby i ją zamknięto Kłosowa straciłaby charakter. Co to za ulica – bez sklepów, bez urzędów? Co to za Warszawa z taką ulicą? Rozmarzam się i widzę maleńki sklepik,  z zawsze świeżym pieczywem, z gazetami, nigdy nie plajtujący, pełen zadowolonej klienteli z entuzjazmem tu właśnie robiącej zakupy. Po drodze do pociągu i z pociągu, na pocztę i z poczty, do lasu i z lasu.  Ale to już chyba nie za tego życia.
Co słychać na Choszczówce? Ano, nic specjalnego. Nudy, na pudy - odpowiem. W tej sytuacji chyba  jednak wyciągnę męża na spacer. W końcu ktoś kiedyś powiedział, że nudzić się razem to już rozrywka.
19.06.2015

Stowarzyszenie Nasza Choszczówka
Mieszkańcy Choszczówki!!! Drodzy Sąsiedzi!!! Jeśli jeszcze o tym nie wiecie, to się dowiedzcie. Jest nowy prezes Stowarzyszenia Nasza Choszczówka - p. Błażej Małczyński. Zastąpił p. Krzysztofa Pelca. Byłemu już Prezesowi wyrazy uznania i podziękowania przesyłam, nowemu - zapału i sukcesów życzę.  Na miarę Przystanku Choszczówka.  
19.06.2015

Choszczówka spaceruje
Na Choszczówce nastał czas spacerów po lesie. Zimą też się spacerowało, ale nie tak intensywnie, i nie tak masowo. Teraz trudno znaleźć pustą, czyli bezludną ścieżkę.
Spaceruje się w parach lub grupach liczniejszych. Sami dorośli lub towarzystwo mieszane: dorośli plus dzieci. Pary mogą być ludzkie, mogą też być dwugatunkowe: człowiek plus pies, bardzo rzadko, ale zdarza się, człowiek plus kot. Grupy liczniejsze też mogą być ludzkie lub dwugatunkowe: ludzie plus pies lub psy i bardzo rzadko: ludzie plus kot lub koty (tej ostatniej opcji w realu jeszcze nie spotkałam). Dzieci mogą poruszać się na własnych nóżkach lub na rowerkach, na barkach rodziców lub w wózkach. Psy i koty mogą być na smyczy lub puszczone luzem.
Od czasu do czasu przejeżdża rowerzysta lub rowerzyści. Od czasu do czasu mijają nas miłośnicy nordic walking.  Znaczą swój szlak dziurkami po kijach i choć zdarzają się dziewicze dróżki, to większość jest jednak przez bractwo kijkowe zaanektowana. Kijkowcy poruszają się z reguły szybko, więc pozostawiają w tyle zwykłych piechurów i wpędzają ich w kompleksy.  
Bardzo rzadko na leśnych duktach pojawiają się biegacze. Ci akurat cenią sobie wysiłek indywidualny, czyli biegają solo.  Choć i w tej materii zdarzają się wyjątki, czyli pary biegaczy lub grupy liczniejsze.   Biegacze nie sapią i nie mają niezdrowych rumieńców. Wersja druga: sapią i mają zdrowe rumieńce. Niezależnie od sapania i rumieńców całą swą postacią dowodzą wartości biegania. Zajmują wysokie miejsce w hierarchii użytkowników naszego lasu i dlatego wszyscy ustępują im z drogi. Nasza duma. Chluba Choszczówki, szczególnie wyrazista na ulicy Chlubnej.
Nie ma jeszcze liści, krzewy nie zasłaniają pola widzenia, więc  widoczność na spacerach jest bardzo dobra. Z daleka widać, że nadciągają znajomi. Jeśli chcesz uniknąć spotkania, musisz mieć przytomny umysł i szybko skręcić w lewo lub w prawo. Odwrót jest zbyt ostentacyjny. Schowanie się w krzakach, z uwagi na brak ulistnienia, mało efektywne. Oczywiście możesz przyjąć konieczność spotkania z godnością, pozdrowić znajomych, zapytać, jak długo już spacerują, coś napomknąć o kondycji, że trzeba o nią zadbać i na koniec dorzucić, że musimy się koniecznie spotkać, może umówić się na piwo w Dzikim.  
W grę, rzecz jasna, wchodzi również opcja, że widok znajomych nas cieszy, od dawna chcemy z nimi pogadać, a może nawet w ich towarzystwie odbyć resztę spaceru. Przyspieszamy, machamy przyjacielsko w ich kierunku lewą lub prawą kończyną górną, coś tam wykrzykujemy. I nagle, szok absolutny, oni nas chyba nie widzą. Przyspieszają kroku i gwałtownie skręcają na prawo.  
19.06.2015

Przystanek Choszczówka zdobyty
Nareszcie zaliczyłam „Przystanek Choszczówka”, czyli czerwcowy koncert w „Dzikim Zakątku”, a jak kto woli w „Dzikim”. W tylnej sali. Mnóstwo krzeseł do wyboru, bo czujnie zjawiliśmy się przed czasem. Znajome twarze, ale znajomych mało. Inaczej mówiąc: najbliższych sąsiadów zabrakło. Nie szkodzi. Może i oni kiedyś dotrą na „Przystanek”. Występowali: Agata Siemaszko, Kuba Wilk i Miroslav Rajta. Wszyscy śliczni, zdolni, zaangażowani.  Porwali publiczności prawie od pierwszej chwili.  Muzyka Karpat i muzyka romska. W autorskich aranżacjach – jak napisano na plakacie.
Nastrój był. Temperatura cały czas wysoka: nie tylko z przyczyn artystycznych, ale również  atmosferycznych . Najpierw upał, lato w pełnej krasie, później -  termometry poszły w dół, bo nad Warszawą, w tym nad Choszczówką, rozpętała się burza. Temperaturę na sali podgrzewali, skutecznie, artyści. Tudzież natura w swej „piorunującej urodzie”. Błyskało  z wdziękiem, z nieba leciały strugi deszczu. My nieco tym zaskoczeni, i chwilowo rozproszeni myślą o niezabranych na koncert parasolach, szybko jednak znów daliśmy się porwać muzykom. Z uwagą obserwowaliśmy wspaniałą choreografię solistki, która, nie przerywając występu, odganiała komary, zadzierając co nieco swą śliczną sukienkę.
A że przyjęto na „Przystanku”  zasadę, że  publiczność choć jedną piosenkę odśpiewuje z artystami, czyli musi być tej piosenki najpierw nauczona, my też się uczyliśmy i śpiewaliśmy. A że było to trudne, bo w obcym, choć bliskim terytorialnie, języku, więc na swój osobisty użytek dokonałam przeróbki i śpiewałam dzielnie następujące słowa:  Lidzia, Lidzia, kapuśniaczek, deszczyk pada, niebo płacze. Lidzia, jakaś Lidzia, w oryginale chyba była.  Reszta  - niestety jest wyłącznie moja, autorska.
Na ścianach wisiały portrety mieszkańców Choszczówki, wyrysowane przez Błażeja Małczyńskiego, czyli de facto widownia była dwojakiego rodzaju:  w krzesłach i  na portretach. Zdarzali się i tacy, którzy pojawili się na koncercie zarówno w rzeczywistej, jak i w  symbolicznej postaci. Portret otrzymała też w prezencie pani solistka. Panowie jej towarzyszący nie dostali i byli nieco rozczarowani. Też by chcieli. Mówi się trudno. Widać artysta woli portretować niewiasty. Mój mąż mu się nie dziwi.
Aha, jeszcze jedna ważna wiadomość.  W przerwie znacząca część  obecnych na koncercie, a wśród nich moja osoba, udała się do sali restauracyjnej „Dzikiego”  na piwo. W końcu było naprawdę gorąco. Uprzejmie informuję: piwo, zimne piwo, ma niezwykle korzystny wpływ na odbiór sztuki. 
9.07.2015

Na rogu Piwoniowej i Kłosowej
Będzie krótko. Trafiłam na wspaniały tekst* o ukrytym w akacjowych zaroślach domku na rogu Kłosowej i Piwoniowej.  Jest historia tego miejsca i związanych z nim ludzi. Są interesujące stare fotografie. Każdy, kto w drodze do pociągu lub z pociągu mija to miejsce i zastanawia się nad jego dziejami, musi ten tekst koniecznie przeczytać.
A przy okazji dowiedziałam się, że na przełomie lat 20. i 30. XX wieku istniało Towarzystwo Przyjaciół Osiedla „Choszczówka”. I prężnie działało.
http://www.slowpoland.pl/index.php?option=com_k2&view=item&id=319:choszcz%C3%B3wka-mojej-mamy&Itemid=37
18.08.2015

Na Przystanku Choszczówka czas uczy nas pogody
Tak się zaczęło
Piękny ciepły piątkowy wieczór. Jeszcze lato, ale w końcówce. Choszczówka wyjątkowo jak na Choszczówkę cicha. Pewnie zmęczona upałem. My również. Głucho, pusto, a przed nami ciemny las, a w tym lesie ciemne drzewa, a wśród tych ciemnych drzew…. Dziki Zakątek.   Malowniczo wygląda i bynajmniej nie pasuje do wyliczanki. Nie jest ciemny, ale rozświetlony. Kusi światłami i światełkami. Wzmożony ruch na parkingu i tarasie oznacza, że nic nie odwołano. Będzie koncert. Grażyna Łobaszewska i Ajagore nie przegapili „Przystanku Choszczówka”. Zaraz zagrają.
Tak się potoczyło
Wpadliśmy do Dzikiego w ostatniej chwili, więc miejsca mieliśmy nie najlepsze. Scena na szczęście dość wysoka, więc było nie tylko słychać, ale i trochę widać. Lepiej  słychać niż widać oczywiście. Ale jak się okazało to była nie najgorsza opcja.  W końcu chodziło o muzykę. Ci w pierwszych rzędach,  co prawda, dobrze widzieli, ale ze słuchaniem mogli mieć trudności. Bliskość głośników zdawała się mieć moc rażąca. Ale może tylko tak mi się zdawało?
Dużo nas było, oj dużo. Ku radości organizatorów oczywiście. Sala wypełniona po brzegi. Powakacyjny zryw? Potrzeba zbratania się z sąsiadami? Atrakcyjność wykonawców? A może wszystko naraz? W każdym razie był nas tłum.  Znajomych, sąsiadów, przyjaciół. Dobrze mi było czuć się cząstką tego tłumu. W trakcie koncertu i w trakcie przerwy.
I wspólnie wypić piwo, i co tam kto wolał; i wspólnie cieszyć się muzyką, i podśpiewywać refreny. Klaskać entuzjastycznie. I czekać na „całkiem spokojnie wypiję trzecią kawę”. I wzruszać się „ Brzydka ona, brzydki on. A taka ładna miłość”. I czekać na „całkiem spokojnie wypiję trzecią kawę”. I potakiwać „Polska, B, Polska B. Polska prowincja piękna jest”. I jeszcze pokiwać się do  Niemena. I czekać na „całkiem spokojnie wypiję trzecią kawę”. A po przerwie śpiewać pełną parą, gorliwie „Wiele dni, wiele lat, czas nas uczy pogody, zaplącze drogi, pomyli prawdy, nim zboże oddzieli od trawy. Bronisz się, siejesz wiatr, myślisz jestem tak młody, czas nas uczy pogody, tak od lat, tak od lat”. I już nawet nie przejmować się, że nie doczekaliśmy się na „całkiem spokojnie wypiję trzecią kawę”. I bez tego koncert był wspaniały. Wszystko było odjazdowe, jak na Przystanek Choszczówka przystało.
Rzeczywiście na „trzecią kawę” trochę czekałam. I nie tylko ja. W tylnych rzędach wielbicieli tej piosenki siedziało więcej. Co do przednich rzędów - nie jestem zorientowana. 
19.09.2015

O tym, że dotarłam na Łazanowicką i świetnie się bawiłam w Galerii B.S.
Nareszcie dodarłam do Galerii B.S. Biorąc pod uwagę fakt, że działa ona od kilku lat, bodaj od 2009 r., i wybierałam się na organizowane przez nią imprezy za każdym razem, jak się o nich dowiadywałam, to rzeczywiście „nareszcie dotarłam”.
Konkretniej, dotarłam na spotkanie z Krzysztofem Daukszewiczem.  Sala pełna. Krzesło wygodne. Gospodyni serdeczna, ciepła, otwarta. To rzadka umiejętność,  tak traktować gości, by każdy z nich czuł się wyjątkowy, oczekiwany i w pełni akceptowany. Gospodyni Galerii, pani Barbara Stelmach, tę umiejętność, a może zdolność, z pewnością posiada. Ja się w każdym razie czułam wspaniale. Sądząc po minach, postawach i wypowiedziach innych  - czuli się, co najmniej, tak wspaniale jak ja, a może i wspanialej.
Pan Daukszewicz w formie godnej pozazdroszczenia, rozgrzał publikę niemal od pierwszych minut. Śmiano się, przytakiwano, dawano dowody, że utwór jest na Choszczówce powszechnie znany i ceniony, klaskano, śpiewano. A nawet, jak trzeba było, to wtórowano  Artyście i słowem, i gestem,  czyli entuzjastycznie i równocześnie wykrzykiwano znamienne słowa „Hańba”, „Zdrada” . Równocześnie, bo połowa sali krzyczała jedno, połowa drugie. Trzeba było przy tym energicznie wygrażać wyciągniętą do góry pięścią. Jak zauważyłam, wygrażano pięścią  prawą, widocznie wśród publiczności zabrakło leworęcznych.
Imitacja pracy sejmu, bo taki był zamysł, okazała się sukcesem. Byłam w grupie „Hańba” i machałam, jak umiałam, i czułam, że działa. Czułam narastający bunt, moc i chęć jej wyładowania.  A że  siedziałam w pierwszym rzędzie, czyli w pierwszym szeregu się znalazłam, jestem teraz pełna obaw. Wszystko zostało uwieńczone, sfotografowane, kto wie, może i nagrane. I ja z tą pięścią w górze, protestująca, być może zostanę wkrótce zapytana, przeciw czemu ja tak wrzeszczę.  Jaka (bądź czyja)  „hańba” mnie tak poruszyła. Poważna sprawa, a miało być lekko i przyjemnie.
Świetne były meneliki. Podobało mi się robienie synom „kanapek na studia” - wykorzystam. I "Jeden naród, dwa plemiona". I dowcip o kotach na pustyni. Uruchomił empatię. Ja też wielu spraw nie ogarniam. Wzruszyła mnie też opowieść o decyzji wydania tylko (?) 65 wierszy, wynikająca, jak zrozumiałam, z braku wiary Autora, że zdąży dociągnąć do stu, na tyle szybko, by trafiły do czytelników w sensownym  czasie. Czy uda się zdążyć?  Świadomość przemijania, kresu?
Wczoraj to już historia, jutro to tajemnica, liczy się to, co teraz, najważniejsze jest dziś. Tę sentencję usłyszeliśmy pod koniec spotkania.  Wartościowy prezent, trzeba przyznać*
Reasumując, było świetnie.
* To chyba nieco sparafrazowany cytat z  A. A. Milne’go, ale głowy za to nie dam. „Yesterday is history, tomorrow is a mystery, but today is a gift. That is why it is called a "present".
7.10.2015

Plac zabaw dla dorosłych
To trzeba odnotować. Mamy plac zabaw dla dorosłych, w tym seniorów. Na placu zabaw dla dzieci, w samym sercu Choszczówki, umieszczono, nieco z boku, by dzieciom nie przeszkadzać i odwrotnie, przyrządy do ćwiczeń. Jest twister z wahadłem (o ile dobrze to nazywam), jest wyciskanie na siedząco, jest wioślarz. Więcej urządzeń nie umiem nazwać. Są tablice informacyjne.  Reasumując, jest na Choszczówce siłownia na świeżym, teraz niestety nieco  mroźnym, powietrzu. Może funkcjonuje już od miesięcy, ale ja odkryłam ją dopiero dzisiaj. Jest gdzie rozruszać nogi, ramiona, popracować nad koordynacją. 
Miałam siaty pełne zakupów, buty też nieco niestosowne i na dodatek nie spodnie, ale spódnicę, ale nie mogłam sobie odpuścić i iść dalej nie dokonawszy aktu inauguracji sezonu ćwiczeń na placu zabaw.  Zaliczyłam 3 (słownie trzy) przyrządy. Z jednego omal nie zleciałam, ale warto było.
Bardzo się cieszę. I z jednej strony mam nadzieję, że tłoku nie będzie, a z drugiej – liczę, że jednak chętni do korzystania się znajdą.  Uwaga! Można ćwiczyć i plotkować. Sprytnie to pomyślano. 
14.10.2015

O tym, jak Elżbieta Adamiak podbiła Choszczówkę
Kolejny Przystanek Choszczówka za nami. Tym razem wysiadła na nim i odwiedziła Dziki Zakątek Elżbieta Adamiak. Z trzyosobowym męskim zespołem: Sebastian Ruciński - gitara, Piotr Górka - kontrabas i …  niestety nie zapamiętałam, kto grał na fortepianie. A grał pięknie, z zaangażowaniem absolutnym.  Pozostali też pięknie grali, a Pan Gitarzysta miał ponadto piękny uśmiech, autentyczny, spontaniczny. Nawet Paul Ekman, specjalista od mikroekspresji zdradzających kłamstwo, nie dopatrzyłby się w nim oznak sztuczności. Pan Kontrabasista z kolei górował nad wszystkimi, z racji wzrostu i z racji instrumentu, wymagającego pozycji stojącej, co pozwalało widzom, zwłaszcza reprezentantkom płci pięknej, kontemplować jego urok, jak najbardziej  osobisty.
Elżbieta Adamiak uwodziła śpiewem, skromnością i pięknymi utworami, kompozycjami swoimi i nie swoimi, swoimi i nie swoimi wierszami.  Było nastrojowo i refleksyjnie, kiedy śpiewała;  pogodnie i uciesznie, kiedy uprawiała żartobliwą konferansjerkę i smutno, kiedy oznajmiła, że to już koniec.
Trochę nas kokietowała swoim wiekiem, ale robiła to z dużym smakiem. Tezę o tym, że kobiety „w pewnych latach”, czyli w tzw. przez psychologów "późnej dorosłości", winny chodzić czwórkami, jako że jedna z nich słyszy, druga widzi, trzecia pamięta, co było wczoraj, a czwarta potrafi to wszystko poddać obróbce - sprzedałam już kilku osobom. Publiczności, ogólnie zachwyconej, podobała się zabawa w szukanie żeńskiego odpowiednika słowa „bard”. Była m. in. „bardotka”, a także „bardowa”, "bardzica", „bardka”. I nagle powstało wspaniałe słowo „bardziewie”, nijak się jednak mające do twórczości pani Adamiak.
Przekonałam się, że poezja śpiewana to sztuka nie byle jaka. Mnie osobiście bardzo podobała się kompozycja Elżbiety Adamiak z tekstem Jacka Cygana, a zwłaszcza ten oto fragment:
Przybywa czasu w nas i między nami,
Jak woda dzieli nas, jak mrok.
Nie wiemy nawet, kto będzie chciał
Za stołem z nami siąść za rok.
Przybywa myśli w nas i między nami,
Składamy na złe czasy grosz.
A może warto wydać go dziś,
Dopóki jeszcze, jeszcze mamy z kim
 Reasumując, bo pora późna i trzeba iść spać, koncert był znakomity. Oklaskom nie było końca. I mimo, że „zanosiło się na noc” i zawitała „jesienna zaduma”, chciało się zawołać „trwaj chwilo, trwaj”, a potem jeszcze „posiedzieć  razem w kuchni” i posłuchać  Elżbiety Adamiak. Co zresztą po powrocie do domu uczyniliśmy.
7.11.2015

Jak żyć? Po spotkaniu z Krzysztofem Fusem
Galeria B.S. już po raz drugi w tym roku. Poniedziałkowy wieczór. Spotkanie z panem Krzysztofem Fusem, aktorem, kaskaderem filmowym i jak się później okazało - nie tylko aktorem, i nie tylko kaskaderem. Spotkanie z człowiekiem legendą, jakby nie było. W czasie swojej, bodaj 50-letniej kariery (początki, czyli Cała Naprzód, to lata sześćdziesiąte), wielokrotnie łamał kości, był poparzony, trzy razy przeżył śmierć kliniczną. Nestor polskich kaskaderów - twierdzi Ciocia Wikipedia. Spotkanie jest połączone z prapremierowym pokazem jego filmu Nie mów mi jak mam umierać, więc atrakcyjne. Ręka mi się wyciąga, by postawić przed jak przecinek: Nie mów mi,  jak mam umierać. Jak by to miało jakiekolwiek znaczenie. Ten przecinek oczywiście.  Sąsiedzi gromadzą się powoli. Będzie opóźnienie, myślę, a w domu mam jeszcze kupę roboty. Mogliby zaczynać. Zwłaszcza, że gość już jest i też  czeka. Po kilkunastu minutach robi się nas dużo, pełna sala, więc zaczynamy.
I na tym w zasadzie powinnam skończyć swoje wywody, bo tylko tego, co wyżej napisałam, jestem pewna. Cała reszta - to wrażenia trudne do ogarnięcia.
Pan Krzysztof Fus na żywo, przed projekcją - nieco nieśmiały, nieco wycofany. Ogląda film razem z nami.  Mówi, że liczy na nasze uwagi , na szczere opinie.
Film jest autorski w pełnym tego słowa znaczeniu. Autorski scenariusz i, jak domniemywam, scenografia. Autor gra samego siebie i siebie reżyseruje. Film przemyślany.  Od pierwszych scen atakuje ostrością obrazu, wyrazistością emocji, fizycznością. Nie jest łatwo, nie da się przysnąć. Jest huśtawka emocji, jako że  bohater pokazuje różne swe oblicza. Do wyboru, do koloru: wrażliwość, czułość, brutalność, gniew, odwaga i strach,  skromność i próżność. Aura też różna, choć zimy i śniegu najwięcej.  Są „mocne słowa” - najpierw myślę, po co nimi epatować, potem - to jego język, więc powinny być. Jest miłość. Obraz ukochanej matki. Poczucie winy. Jest szczerość. Jest serce. Jest dom na wsi. Jest pies. Jest zwyczajne, wybrane życie.
Jest narracja:  od obrazu pełnego buty młodego kaskadera, którego nikt nie będzie uczył, jak ma przed kamerą umierać;  do refleksyjnego mężczyzny w sile wieku, próbującego skonfrontować się z wielką niewiadomą, jak umierać naprawdę, bez kamer. Wszystko to przeplatane scenami z filmów, w których widzimy kaskaderskie popisy pana Krzysztofa.  Niektóre z tych scen dobrze pamiętam. niektóre widzę pierwszy raz w życiu. W jakimś momencie pan Krzysztof wyciąga z lodówki apetycznie wyglądającą butelkę. Nalewa sobie, wypija. W filmie, nie w realu. Szkoda, bo też bym wypiła. Film dobiega końca. Rozmowa z matką, na jej grobie. Kawa dla niej. Papieros dla bohatera. Jest jeszcze wiersz, na zakończenie. Bardzo dobry. Nie usłyszałam niestety ostatniego wersu i bardzo mnie to teraz męczy.
I jeszcze raz pan Krzysztof Fus, na żywo, po projekcji - chce usłyszeć nasze opinie, refleksje. Chce i nie chce. Nie jest do końca pewny swego dzieła? Czy ujawnił za dużo, czy za mało? To dylemat każdego, kto zdecydował się na autobiografię. Czy  został zrozumiany?  Spotkanie trwa. Są dygresje,  anegdoty. Barwne to wszystko, ciekawe. W końcu nasz Gość zwraca się do pana w drugim rzędzie z prośbą o wypowiedź. Ten wydaje się nieco spłoszony, ale zabiera głos. Film się podobał. I jemu, i innym.  Opinie są pozytywne. Jest wzruszenie. Jest ciekawość. I pytania, także takie obok filmu.
Dlaczego został kaskaderem?  -  myślę. I dlaczego uparcie tkwił w tym zawodzie?  Film intymny - czy naprawdę, czy tylko pozornie? Czy Autor rzeczywiście dał się poznać? O czym tak naprawdę był ten film? O tym, jak umierać, czy o tym, jak żyć? „Biez wodki nie razbieriosz”- wzdycham.  Trzeba by to wszystko jeszcze raz obejrzeć, i wszystko przegadać. Sceną za sceną. A w zasadzie można by z tego kilka filmów zrobić. Nie do ogarnięcia. 
Przy wyjściu, w salce obok, zauważam na półce paczuszki ze świątecznymi pierniczkami.  Jeszcze inny świat. 
18.11.2015

Jeśli to trzeci piątek miesiąca, to pora na szanty
Jest na Białołęce, niedaleko Choszczówki, niezwykle sympatyczna „pizzerio – restauracja”.  Szkutnia się nazywa, bo właściciele kochają żeglarstwo i knajpki otwierające swe podwoje dla „głodnych i złaknionych żeglarzy”. Ta końcówka to cytat ze strony internetowej Szkutni.  Kuchnia włoska i polska. Pizza w pełnym repertuarze. Pyszne zupy.  Dobre piwo. I szanty. W piątki. Raz w miesiącu. Wykonawcy się zmieniają, więc i repertuar się zmienia. Różny jest też stopień rozgrzania publiczności do zbiorowego śpiewania. W ostatni piątek temperatura była wyjątkowo wysoka. Mikołaj Firlej, artysta, nie hetman koronny (zaznaczam na wszelki wypadek), okazał się skutecznym rozrusznikiem.  
Na początku było jak zwykle, a zwykle na początku jest trochę drętwo. Artysta gra, śpiewa, publiczność się przysłuchuje,  ale nie jest jeszcze gotowa do wtórowania. Słucha zresztą dość wybiórczo, bo na tym etapie najważniejsze jest, by sprawnie zamówić coś do jedzenia i picia, a potem to skonsumować. Nie można tego robić byle jak, bo jedzenie na to za dobre. I kiedy tak się je, pije, smakuje, rozmawia, pomału, powolutku rodzi się potrzeba śpiewania.  Jeszcze coś tam ktoś zamawia, ktoś coś przeżuwa, ale widać i słychać, że stan gotowości zostaje osiągnięty. Zaczyna się faza właściwa, dla przeżycia której się tu w piątek wieczorem przybywa. Nastaje czas prawdziwego, szeroko rozumianego „szantowania”. Szeroko rozumianego, bo oprócz szant i piosenek żeglarskich, zdarzają się i inne utwory, na zasadzie: co tam w duszy artystom gra. Ze strony gości jest rzecz jasna koncert życzeń i próby przekonania artystów,  że to, co popularne, jest najlepsze, i że można to grać i śpiewać w kółko.  Artyści bywają jednak niezłomni i nie ulegają. Pan Mikołaj Firlej, niedobry, też nie dał się przekonać, że trzykrotne wykonanie Białej sukienki jest świetnym pomysłem.
Atmosfera jest dobra, czyli jak we włoskiej knajpie. Stopień zbratania optymalny. Siła głosów imponującą. W miarę upływu czasu coraz bardziej.  Wśród gości są stali bywalcy, a ci, którzy wpadli tu przypadkowo, bywalcami często się stają. Trochę mnie to martwi, bo lokal nie jest za duży i z przestrachem myślę o piątku, w którym miejsc w Szkutni zabraknie. 
22.11.2015

Artur Barciś Show i pewne urodziny
Sama nie wiem, od czego zacząć i na czym skończyć. Przystanek Choszczówka ukończył roczek. Był tort marchewkowy. Zasługa Cateriny z Wałuszewskiej. Przepyszny. Zjadłam, nie kryję, dwa kawałki. Najpierw mały, potem duży, bardzo duży. Goście dopisali. Było gwarno i tłoczno. Niestety nikt nie wpadł na pomysł, by Przystankowi „Sto lat” zaśpiewać. Trzeba to będzie w przyszłości nadrobić. A wszystko to działo się w Dzikim Zakątku w minioną środę, czyli 25 listopada. Ostatni Przystanek w tym roku, czyli Artur Barciś Show.
Artur Barciś, czyli Arciś, jak to się ongiś ślicznie przejęzyczyło naszemu Prezesowi, Błażejowi Małczyńskiemu, zaprosił sąsiadów z Choszczówki na swój „Show”.  Dobrze mieć takiego sąsiada. Można się pławić w odbitym blasku. Za każdym razem, gdy napomknę w towarzystwie, że na naszej Choszczówce mieszka Artur Barciś, wzbudzam zainteresowanie i wywołuję charakterystyczne, pełne uznania, kiwanie głowami. Niestety z reguły prawie natychmiast pada pytanie krytyczne: Mieszka obok was? Tuż obok? No, cóż wspólnego płotu nie ma i muszę ujawnić, że sąsiedztwo jest trzeciego, a może czwartego stopnia. Nawet nie wiem dokładnie, gdzie na tej Choszczówce pan Barciś mieszka. Ale to już czas przeszły!!! Tak było, a co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr. Obecnie mogę śmiało obwieszczać: Tak, to nasz sąsiad. W  środę zostałam do tego upoważniona. Oficjalnie zostaliśmy nazwani przez pana Barcisia sąsiadami. Wszyscy z Choszczówki. Adres też został ujawniony. Wiem, ale nie powiem.  
Co prawda trochę mi się pan Artur Barciś kiedyś naraził. Pewnego razu w cukierence przy Majorki szukał „słodkich nastrojów” i niestety nie skorzystał z mojej rady, płynącej z głębi mych osobistych kubków smakowych. Zachęcałam go do zakupu porcji tortu pomarańczowego, a on nie posłuchał i wybrał inną opcję. Trudno, jego strata. Jego „sypka”.    
Gawędziarz, żartowniś, piosenkarz, aktor. Przede wszystkim aktor. Nauczyciel dykcji. Zdobył publiczność od pierwszej chwili.  Wytłumaczył, czym są „sypki”, czyli aktorskie wpadki. Zaprezentował swój artystyczny życiorys, na poły oficjalny, na poły intymny. No, może przesadziłam: w trzech czwartych - oficjalny, w jednej czwartej – mniej oficjalny. W całości okraszony humorem. Przeplatany anegdotami. Niezrównana opowieść o tym, jaką rolę odegrała szafa, stojąca w szkolnym korytarzu, w rozwoju jego wczesnodziecięcej motywacji do zostania aktorem. Nie tyle może szafa, co przemyślenia na tej szafie dokonane. Kto ciekaw szczegółów, niech pyta.  Wspomnienie egzaminu do Łódzkiej Szkoły Filmowej. Opowieść o szukaniu pracy w warszawskich teatrach. Stołecznych, jakby nie było. Zabawne opisy spotkań z ludźmi, którzy na jego widok, np. na widok jego młodzieńczej chudości, wzdychali: O Boże!!! A że takich ludzi w życiu aktora było bez liku, to mamy ewidentny dowód na to, że statystyki nie kłamią. Polacy są wierzącym narodem.
Aktorowi towarzyszył zaprzyjaźniony zespół muzyczny. Z Gorzowa. Widać było komitywę. Atmosfera i na scenie, i na widowni była wspaniała. Zachwyciły mnie wykonania piosenek. Aktorski recital. Pokaz możliwości naszego sąsiada. Co piosenka, to inna kreacja. Nie w sensie dosłownym, bo cały czas była ta sama marynareczka i ten sam kapelusz, ale za każdym razem w tej marynareczce i w tym kapeluszu, śpiewał ktoś inny, inny Artur Barciś. Umie to robić, a jak trzeba to i „zagrać siebie”, myślę, potrafi.
I tak minął kolejny niezwykły wieczór na Przystanku Choszczówka. Pora podziękować sąsiadowi w swoim i sąsiadów imieniu. Bardzo pięknie dziękujemy. Chętnie znowu wpadniemy.  
P.S. Podziękowania tym większe, że wszystko to ze strony pana Artura Barcisia było pro publico bono, a właściwie pro Choszczówka bono.
26.11.2015

Co słychać na Choszczówce?
ROK TEMU!!!!
Pytacie, co  na Choszczówce (a może w Choszczówce) słychać? Nudy na pudy – odpowiem. I idąc dalej tym tropem, spróbuję udowodnić swą tezę.
Przystanek Choszczówka” zapowiadał inwazję kulturalno-rozrywkową, a tu nic. Ani spektakli teatralnych, ani koncertów. Ciszą od „Dzikiego” niesie. Żadnych jam-session nie ma. Nie ma też żadnego wspólnego smażenia dżemu, ani, co bardziej stosowne do pory roku, żadnego wspólnego tegoż dżemu jedzenia.
W lesie błoto – spacerować trudno.  Na ulicach też błoto i rozchlapujące to błoto samochody. Jak wyżej. Saren nie widać, dziki się pochowały. Ostatniego widziałam w październiku. Ptaszki z rzadka odwiedzają karmnik w naszym ogródku.  Widać, gdzie indziej mają zakwaterowanie. Takie ptasie „All inclusive”. 
Koty snują się smętnie i wpraszają z wizytą. Wystarczy tylko drzwi uchylić, a zaraz jakiś amator siedzenia w ciepełku traci smętność i atakuje.  Widać koty na dworze się nudzą, a w domu chociaż telewizję sobie pooglądają.
Stowarzyszenie „Nasza Choszczówka” nie wzywa do protestów. Może to i lepiej, bo oznacza, że żadnej nowej spalarni śmieci nam nie zaczną budować,  ani autostrady wytyczać.  Protesty różnie się kończą. Nieprzypadkowo  Stanisław  Jerzy Lec ostrzegał: Nie należy nudy rozpraszać siłami policyjnymi.
Sklepik przy Kłosowej zamknięty.  I nie zanosi się na nowe otwarcie. Poczta na szczęście czynna. Jakby i ją zamknięto Kłosowa straciłaby charakter. Co to za ulica – bez sklepów, bez urzędów? Co to za Warszawa z taką ulicą? Rozmarzam się i widzę maleńki sklepik,  z zawsze świeżym pieczywem, z gazetami, nigdy nie plajtujący, pełen zadowolonej klienteli z entuzjazmem tu właśnie robiącej zakupy. Po drodze do pociągu i z pociągu, na pocztę i z poczty, do lasu i z lasu.  Ale to już chyba nie za tego życia.
Co słychać na Choszczówce? Ano, nic specjalnego. Nudy, na pudy – odpowiem. W tej sytuacji chyba  jednak wyciągnę męża na spacer. W końcu ktoś kiedyś powiedział, że nudzić się razem to już rozrywka.

DZISIAJ, CZYLI ROK PÓŹNIEJ!!!!
Pytacie, co  na Choszczówce (a może w Choszczówce) słychać? Całkiem dobrze słychać – odpowiem. I idąc dalej tym tropem, spróbuję udowodnić swą tezę.
Przystanek Choszczówka” zapowiadał inwazję kulturalno-rozrywkową i była inwazja. Były koncerty. Był Artur Barciś Show. Rozrywką i kulturą  od „Dzikiego” niosło i jest nadzieja, że w przyszłym roku się to nie zmieni.  
W lesie dość sucho – spacerować można.  Na ulicach też sucho i samochody biedaczki nie mają czego rozchlapywać. Chyba, że akurat trochę popada. Ale żeby nie było, że błota na Choszczówce zabrakło, donoszę, że błoto jest.  Wystarczy np. skorzystać z  tzw. przejść  na skróty, od Brzezińskiej do Piwoniowej.  I można się taplać do woli.
Saren nie widać, dziki się pochowały. Ostatniego widziałam tak dawno, że już nie pamiętam kiedy. Ptaszki  bardzo często odwiedzają karmniki w naszym ogródku. Wyjadają przede wszystkim orzeszki. Chociaż i słonecznikiem nie gardzą. Nie wspominając o specjalistycznych odżywkach w kulach.  Niby dla sikorek te odżywki, a znikają w dziobach przedstawicieli i innych gatunków. Dla mnie z reguły nierozpoznawalnych. Sądząc po minach obserwujących je kotów, one też by zjadły. Nie do końca, co prawda, wiem, czy kotom chodzi o ziarenka. W każdym razie ta kocia asysta to dla mnie duże wyzwanie. Nie tylko muszę zapewnić dostawy do ptasiej stołówki, ale jeszcze zadbać o bezpieczeństwo stołowników.  Wystaję w oknie i obserwuję, by w porę wyskoczyć i uratować życie jakiejś potencjalnej ptasiej ofierze.  
Koty mnie chyba, w związku z powyższym, nie lubią. Mimo to wpraszają się z wizytą. Wystarczy tylko drzwi uchylić, a zaraz jakiś amator siedzenia w ciepełku atakuje.  Widać koty na dworze się nudzą, polować na ptaki nie mogą, bo ani ochoty, ani prawdziwej okazji, a w domu chociaż telewizję sobie pooglądają.
Stowarzyszenie „Nasza Choszczówka” nie wzywa do protestów. Może to i lepiej, bo oznacza, że żadnej nowej spalarni śmieci nam nie zaczną budować,  ani autostrady wytyczać, ani wieżowców budować, ani pociągów zabierać
Sklepik przy Kłosowej ciągle zamknięty.  I nie zanosi się na nowe otwarcie. Poczta na szczęście czynna. Jakby i ją zamknięto Kłosowa straciłaby charakter. Co to za ulica – bez sklepów, bez urzędów? Co to za Warszawa z taką ulicą? Rozmarzam się i widzę maleńki sklepik,  z zawsze świeżym pieczywem, z gazetami, nigdy nie plajtujący, pełen zadowolonej klienteli z entuzjazmem tu właśnie robiącej zakupy. Po drodze do pociągu i z pociągu, na pocztę i z poczty, do lasu i z lasu.  Ale to już chyba nie za tego życia.
Co słychać na Choszczówce? Ano, nic specjalnego. Fajnie jest, jak to na Choszczówce - odpowiem.  Chyba namówię sąsiadów na spacer. W końcu ktoś kiedyś powiedział:  jeśli chcesz rozkoszować się radością, musisz ją dzielić.
4.12.2015

Wspólne kolędowanie na Choszczówce
Ostatnie w tym roku spotkanie w Galerii B. S. Zamknięcie cyklu wydarzeń związanych z Budżetem Partycypacyjnym na rok 2015. Sobotni grudniowy wieczór. Nieco deszczowy, ale ciepły.  Gdzieniegdzie porozwieszane światełka przypominają, że Choszczówka Świąt wygląda. I że Święta tuż, tuż.
W Galerii jak zwykle, czyli przytulnie, serdecznie. Reprezentacja co najmniej czterech pokoleń mieszkańców Choszczówki. Stół z minuty na minutę coraz obficiej zastawiony. Goście nie przychodzą z pustymi rękami. Wyroby własne i zakupione. W obu przypadkach przemyślane, bo wygląda to wszystko i pachnie smakowicie. Wigilia sąsiedzka na całego. Tyle, że na konsumpcję trzeba poczekać.
Najpierw kolędy. I to w profesjonalnym wykonaniu. Dwie wspaniałe panie: Marta Wyłomańska - solistka Warszawskiej Opery Kameralnej, sopran i Wiktoria Szubelak - gitara klasyczna. Słucha się i podziwia. O tym, jak dobrze to brzmi, najlepiej świadczą miny dwóch chłopaczków, wyjątkowo nieletnich, którzy siedzą na malutkich krzesełkach, w pierwszym rzędzie, i oczu, i uszu od  artystek nie odrywają nawet na chwilę. Pełen zachwyt maluje się na ich buziach.
Starszy z chłopców okazuje się także artystą. I ma swoje chwile triumfu, kiedy to po koncercie gwiazd, zasiada na scenie i śpiewa, i gra, i dostaje zasłużone oklaski. Małych muzyków i śpiewaków, chętnych do pokazania swych talentów, jest więcej. Z wyraźną przewagą płci męskiej, co warto odnotować ku uwadze rodziców.

A potem już pora ruszyć do stołu. I podjąć trudną decyzję, co zjeść, bo wszystko kusi, a wszystkiego nie da się rady nawet spróbować. Na wszelki wypadek zjadam kawałek przyniesionego przez siebie makowca, żeby mu nie było smutno w sytuacji, gdyby nikt inny się na niego nie skusił.  Następnie, już bez wyrzutów sumienia, startuję do  innych specjałów. 

I znowu kolędowanie. Przy akompaniamencie gitary. Jak napisał G. K. Chesterton: „My zdobywamy sobie przyjaciół, my robimy sobie wrogów, ale sąsiadów daje nam Pan Bóg”.  Idąc tym tropem, a warto pisarzowi zaufać, bo to solidny Anglik, dał Pan Bóg Galerii B. S. sympatycznego sąsiada grającego na gitarze. I w ogóle łaskawy jest dla  Choszczówki, bo niezłych nam daje sąsiadów. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz