R. 2017
choszczowka.blog.pl
Smog nad Choszczówką?
Zawiało Choszczówkę na biało. Pięknie jest. Tak jasno,
tak czysto. Aż chce się spacerować. Oddychać pełną piersią. Wdychać to nasze
wspaniałe leśne powietrze. W końcu jesteśmy Zieloną Białołęką. Płucami stolicy.
Tak sobie własnie dumnie z samego rana myślałam, po
skrzypiącym śniegu kroczyłam, Trzech Królów wspominałam, aż tu nagle
ujrzałam dziwnie czarne smugi na pryzmie śniegu za domem. Sadze, czy co? Ten
obrazek wzmógł moją czujność. Szyby też jakieś szare, a przecież nie tak dawno
je myłam. Co się dzieje? Czyżby smog nad Choszczówką? Niemożliwe. Zielona
Białołęka zadymiona? Skądże. Wszak w Warszawie głównym źródłem zanieczyszczeń
jest komunikacja?
Wrzucam w panice stosowne hasła do przeglądarki i
dostaję obuchem w łeb. Wujek Google jest bezlitosny. Prawie 50% zanieczyszczeń
stołecznego powietrza to napływ spoza centrum Warszawy, m.in. z przedmieść,
gdzie palenie w piecach i kominkach jest na porządku dziennym. Mój domek jednorodzinny
ma w tym swój udział. I domek sąsiadów. I tych dalszych sąsiadów. Choszczówka
źródłem smogu? Zaraz, zaraz, ale to by znaczyło, że smog jest również nad
Choszczówką. Wujek Google potwierdza: smog na przedmieściach jest większy niż w
Śródmieściu.
W Wawrze sprawdzono – jest fatalnie. Na Zaciszu –
tragicznie. Nawet na Targówku jest bardzo źle. Na Choszczówce, jak wynika z
tego, co przeczytałam, stacji pomiarowej jak dotąd nie było, ale, sądząc po
dymach unoszących się nad naszymi domami, dobrze nie jest. Przydałoby się to
sprawdzić, myślę. Nawet jesli wynik okaże się druzgocący. I utracimy
złudzenia.
Najgorsza prawda jest lepsza od najpiękniejszego
kłamstwa - powiadają. Warto ją zatem poznać. Jest na to szansa, bo stołeczny
ratusz zamierza zakupić w najbliższym czasie pięć samochodów z urządzeniami do
doraźnych pomiarów czystości powietrza. I nadejdzie taki dzień, że i do nas
taki miernik na kołach zawita, i zmierzy, co trzeba. Tylko, co my, miłośnicy
"żywego ognia", zrobimy, gdy wynik okaże się niekorzystny? Co
poczniemy? Jak rozstrzygniemy: palić w kominku, czy nie palić? Liczyć na
pomyślne wiatry, co smog wywieją?
7.01.2017
Z nostalgią o naszej
stacyjce
O
tym, że w latach 30. ubiegłego stulecia nasz przystanek, mimo że do Warszawy
jeszcze nie należeliśmy, wyglądał solidnie, wiedziałam z materiałów
zamieszczanych swego czasu w Naszej Choszczówce przez panią
Wróblewską. Ponoć rosły wtedy na peronach piękne kasztanowce, zacieniając je w
upalne dni, jak się domyślam, malowniczo. W kiosku sprzedawano prasę, słodycze
i inne różności. Z pewnością była wśród nich latem chłodna lemoniada, a w zimie
gorąca herbata. I było światło. To ostatnie zawdzięczano prywatnej elektrowni
Maurycego Potockiego w Jabłonnej.
Stacyjka
była miejscem regularnych spotkań mieszkańców. Społeczność nie była liczna,
około 200 osób. Wszyscy się znali, mniej lub bardziej. Sąsiedzkie relacje z
pewnością pogłębiała wspólna podróż do stolicy i wspólne z niej powroty.
I
tak jest do dzisiaj, tzn. są spotkania, jest światło. Nie ma poczekalni i
kiosku. Jest za to przejście podziemne i dużo więcej przejeżdżających i
zatrzymujących się pociągów. I dużo więcej mieszkańców. Staliśmy się też
częścią stolicy.
Czy
jest jednak ten pogodny nastrój, co na tym wspaniałym zdjęciu* z lat 30-tych?
Czy udałoby się takie zdjęcie powtórzyć, np. któregoś pięknego wiosennego dnia?
Ten radosny nastrój uchwycić?
Szperając
w Internecie natrafiłam na starutki rozkład jazdy „Puff” z
1914 r. Jest podana taryfa w rublach i kopiejkach. Ceny biletów rocznych,
sezonowych i miesięcznych. Dbano o dojazdy uczniów. Przez Choszczówkę kursowały
wówczas pociągi Drogi Żelaznej Nadwiślańskiej. Najbliższe Choszczówce stacje to
były: Jabłonna, Chotomów, Janówek, Nowy Dwór, a z drugiej strony: Praga.
Nadwiślańska łączyła się w Warszawie z koleją wiedeńską.
A
tak przy okazji, elektryfikacja zawitała do Choszczówki w 1935 roku. Całkiem
niezły wynik, przyznacie.
13.01.2017
Na tropie WOŚP
Zabrakło
mi Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy na miejscu, na Choszczówce. Swoją drogą,
gdzie niby miałam ją spotkać? W Dzikim Zakątku? Może i tak, ale
raczej wyłącznie w godzinach porannych. Mógłby się wtedy pojawić jakiś
wolontariusz na biegówkach i tropić w lesie spacerowiczów z puszką w dłoni. No
nie, nie w dłoni, z puszką zawieszoną na szyi, bo dłonie miałby przecież zajęte
kijkami. Nikt taki się jednak nie znalazł, a w każdym razie ja na niego nie
trafiłam. Pewnie za późno zwlokłam się z łóżka.
Opcja
druga – zbiórka na naszej stacyjce. W końcu, nawet w niedzielę podróżujemy,
jeździmy do centrum i z centrum wracamy. W przerwie między przyjazdami i
odjazdami pociągów taki wolontariusz mógłby wpadać do domu i się
regenerować. Co prawda taki zregenerowany wyglądałby mniej przekonywująco
i poziom hojności podróżnych mógłby spadać. Jak widać pomysł nie najlepszy i
pewnie dlatego żadnego przedstawiciela Orkiestry na przystanku Choszczówka nie
zauważyłam.
Praktyka,
już 25-letnia, pokazuje, że najlepiej zbierać datki na WOŚP w centrach
handlowych. Tyle, że Choszczówka takiego centrum, centrum z prawdziwego
zdarzenia, się nie dorobiła. Na Kłosowej głucho i pusto. Na Raciborskiej nawet
na przystanku autobusowym nikogo. Zresztą – jak to w niedzielę, wszystko
pozamykane.
W
tej, jakże skomplikowanej sytuacji, trzeba niestety było dokonać aktu przemieszczenia
się w miejsca ludniejsze. Lepiej wolontariuszom rokujące. Centrum przy
skrzyżowaniu Mehoffera z Modlińską nie zawiodło. Było puszkowiczów wielu.
Młodszych i starszych, z przewagą tych pierwszych. Przejętych, wytrwałych i
bardzo za datki wdzięcznych. Zasilanie przy ich udziale konta WOŚP to była
prawdziwa przyjemność.
Niemniej,
ciekawa jestem ogromnie, czy ktokolwiek z wolontariuszów zaryzykował i próbował
przemierzać z puszką naszą Choszczówkę? Czy kogoś takiego zwyczajnie
przegapiłam? Jeśli tak, to bardzo mi przykro. Bo fajnie by było, gdyby
Orkiestra i u nas się zakorzeniła.
16.01.2017
O sztuce fotografowania i
podróżowania po Afryce, z jazzem w tle
Wtorek, 24 lutego, godzina 19.00.
W Galerii B.S. pierwsze w tym roku spotkanie. Jak zwykle z
kimś znanym, z kimś twórczym, z kimś sympatycznym. Tym razem gościem był Marcin
Kydryński – dziennikarz muzyczny, podróżnik, fotograf, kompozytor,
propagator jazzu, człowiek radiowej Trójki, przez kilka lat dyrektor
artystyczny Jazz Jamboree. Twórca bądź współtwórca Siest rozlicznych:
audycji Siesta, Festiwalu Siesta i serii albumów muzycznych o tym tytule. A
poza tym bardzo przystojny mężczyzna, co ustaliłyśmy w gronie sąsiadek.
Reprezentatywnym dla choszczówkowianek i choszczówkowianeczek.
Postać atrakcyjna, jak widać, z
wielu powodów. Nic zatem dziwnego, że Galeria B.S. z
trudem pomieściła wszystkich zainteresowanych spotkaniem. Kobiet i mężczyzn
było bez liku. Starszych i młodzieży. Nieobojętne, jak myślę, było to, że
spotkać się twarzą w twarz z Marcinem Kydryńskim to otrzeć się o legendę jego
ojca Lucjana, zbliżyć do jego matki Haliny Kunickiej. O żonie Annie Marii Jopek
już nawet nie wspominając. Przyciągającą moc miały rzeczy różne, ale
ostatecznie zwyciężył sam Marcin Kydryński i jego dokonania. Było bezpośrednio,
ciepło i ciekawie. Obejrzeliśmy kilkadziesiąt zdjęć spośród tych zamieszczonych
w najnowszej książce Marcina Kydryńskiego „Biel”. Afryka
zatrzymana w kadrze oczarowała, wzruszyła, zachwyciła. Wszystkiego po trosze. W
każdym razie takiej ciszy, jak w trakcie prezentacji owych afrykańskich
obrazów, nigdy jeszcze w Galerii nie było.
Było trochę zaplanowanej narracji.
Trochę niezaplanowanej. A ponieważ Marcin Kydryński już na samym początku
spotkania oznajmił, że od wykładu woli interakcję: pytanie – odpowiedź, więc
pytania zadawano. Bardzo merytoryczne. O bezpieczną turystykę w Afryce, o biedę
i bogactwo, o pomysł na rozwiązanie afrykańskich bolączek, o najciekawsze
podróżnicze doświadczenia, o to, jak biały czuje się wśród czarnych, czy
pierwsza była chęć podróży czy chęć fotografowania, o stan i status muzyki
afrykańskiej, o metodę robienia dobrej fotografii itd. Było pytanie
sympatycznie zdesperowane: o możliwość pracy w radiowej Trójce. Pytanie rodem z
Pudelka też było jedno: o amebę. Zainteresowanych informuję: Pan Marcin tej
pamiątki z podróży nie przywiózł.
Jakie treści dla mnie okazały się
najważniejsze? Dużo byłoby do odnotowania. Dokonam selekcji. I tak:
- spodobała
mi się myśl, że fotografia porządkuje chaos rzeczywistości. Pozwala
uchwycić istotę kogoś, czegoś. Zauważyć sens?
- zrozumiałam,
że warto fotografować ludzi i miejsca dopiero wtedy, gdy wszyscy inni
fotografowie już wyjechali. Nie w trakcie zdarzeń niezwykłych,
tragicznych, bo wtedy odmeldowują się liczni chętni do uwiecznienia, ale
wtedy, gdy ludzie mogą po tych zdarzeniach wrócić do codzienności; gdy
próbują tę codzienność odzyskać.
- dowiedziałam
się, że Afrykę można kochać, mimo że nie odwzajemnia miłości.
- i, co
chyba najważniejsze, uwierzyłam, że oglądać Afrykę, to mieć poczucie
uczestniczenia w stwarzaniu świata.
Były oklaski. Były książki i płyty do
kupienia. Była możliwość zdobycia autografu i osobistej dedykacji. Reasumując:
dobry start Galerii w Nowym 2017 Roku.
25.01.2017
Moja kapliczkomania
No
cóż, ogarnęła mnie „kapliczkomania”. A wszystko dlatego, że byłam na promocji
książki - albumu „Perełki Białołęki” autorstwa Bartłomieja Włodkowskiego
właśnie kapliczkom, krzyżom i figurom przydrożnym, naszym, białołęckim,
poświęconej. Niezwykle ważną składową tej książki, czyli fotografie, wykonał
Dariusz Mysłowski. Miejsce akcji: Ratusz Białołęcki, sala konferencyjna. Czas:
sobota, 4 lutego, godziny popołudniowe. Obecni: tłum mieszkańców i nie
mieszkańców Białołęki, z przewagą tych pierwszych. Wiek obecnych: zróżnicowany,
z przewagą reprezentantów średniej i późnej dorosłości. Byli też nieletni,
trzeba przyznać zdyscyplinowani. Ci najmłodsi zostali skutecznie wciągnięci
przez pana Włodkowskiego w grę karcianą, „Piotrusiem” zwaną. Tyle że gra ta
miała wymiar dydaktyczny, uczyła historii naszej okolicy, a konkretnie:
wprowadzała w świat białołęckich kapliczek. Innymi słowy: „Piotruś” jak
najbardziej na miejscu.
Kapliczka
to niewielka kultowa budowla, wznoszona w miejscach i celach przeróżnych.
Przy drogach i ich rozstajach, na groblach, na wzniesieniach, w lasach i
ogrodach, na podwórkach, a nawet w domach. Jedną taką wspaniałą kapliczkę
„korytarzową” odkryłam osobiście, kilka lat temu, w pewnej kamienicy praskiej.
I to było coś.
Kapliczki
mogą być małe i duże, drewniane i kamienne, z obrazem lub rzeźbą. Kapliczką
może być drzewo, na którym zawieszono obraz Matki Bożej; słup, na którym
postawiono rzeźbę Świętego. Możliwości bez liku. A cele? Wotywne, dziękczynne,
obrzędowe.
Kto
wymyślił kapliczki? Niektórzy sądzą, że ich genezy należy szukać w
starożytności. Rzymianie mieli tzw. lararia. Lary, czyli dusze zmarłych,
czczone jako bóstwa domowe, opiekuńcze, chroniące od nieszczęść. Umieszczano
ich figurki, czy przedstawiające ich obrazy, w wydzielonych miejscach czy
pomieszczeniach, we wnękach, w szafkach, na ścianach. Istnieje jeszcze inna
koncepcja, zgodnie z którą nazwa „kapliczka” pochodzi od słowa „cappa” (łac.
płaszcz). Takim ważnym płaszczem był płaszcz Św. Marcina, chroniony w specjalnie
do tego przeznaczonym niewielkim budynku, od tego „płaszcza” nazwanym kaplicą.
Ciekawe
może być to, że już w początkach VI wieku zatwierdzono zgodę na odprawianie
przy kapliczkach nabożeństw.
W
trakcie promocji książki Bartłomieja Włodkowskiego działo się dużo. Była
kilkudziesięciominutowa prezentacja wstępna Jolanty Wiśniewskiej z Muzeum
Warszawskiej Pragi, która o warszawskich kapliczkach opowiedziała. Były
fragmenty książki wspaniale odczytane przez Jacka Zienkiewicza. Było spotkanie
ze świadkiem historii, Jadwigą Broniec, obecnie siostrą Hieronimą z Zakonu
Franciszkanek Służebnic Krzyża, historyczką, urodzoną w Dąbrówce Szlacheckiej,
która opowiedziała o wydarzeniach sierpnia 1944 r., kiedy to doszło do
aresztowania, przez Niemców z posterunku gestapo w Henrykowie, około 30
mieszkańców Dąbrówki i okolic. Nie wrócili już do swych domów, a po dziś
dzień wciąż niewiele wiadomo o okolicznościach ich śmierci. Zdarzenie to
zostało opisane w książce i choćby dlatego warto do książki zajrzeć.
Kapliczki
to być może ślady świata, który przemija, odchodzi, ale nie oznacza to, że ma
być zapomniany. Zwłaszcza, że wyraża naszą nieprzemijająca potrzebę
wdzięczności za to, co dostajemy i nasze nieustanne szukanie poczucia
bezpieczeństwa.
Mieszkańcy
Choszczówki znajdą w książce i naszą kapliczkę, przy wejściu do lasu, a
właściwie kapliczkowy ogródek, przy Chlubnej. Nareszcie wiem, co to za drzewo.
Klon mianowicie. A zatem: na ściętym drzewie jest drewniana kapliczka,
skrzynkowa, z figurą MB Niepokalanej, a na tym żywym – metalowa kapliczka
skrzynkowa z obrazkiem i figurką Najświętszego Serca Jezusa. Opis zaczerpnęłam
z książki, a fotografię wykonałam osobiście. To zresztą nie jedyna kapliczka w
najbliższej okolicy. Warto poszukać pozostałych.
Promocję
okraszono występem Chóru Wychowanków Skoraczewskiego JUBILUS. Były pieśni
maryjne i warszawskie. Bardzo się podobały, czemu dał wyraz jeden z
najstarszych uczestników spotkania. Powstał i tubalnym głosem ogłosił, że ma
już 87 lat, ale takiego wykonania (w domyśle: wspaniałego) jeszcze nie słyszał.
5.02.2017
Tęsknota za
blokiem
Wraz
z lutowym słońcem naszła mnie tęsknota za blokiem. Tęsknota jest przejmująca.
Kwili mi w duszy i nakazuje wzdychać, co kilkadziesiąt minut. Aby sprawa była
jasna: nie jest to tęsknota za blokiem socjalistycznym. Choć i ta może się
kiedyś odezwie. To tęsknota za blokiem mieszkalnym. Moim blokiem. Smukłym, bo
tylko 2-klatkowym, wysokim, bo 11-piętrowym. Blok marzenie, bo niedaleko
centrum, w ładnym zielonym otoczeniu. Nie od razu było tak wspaniale, bo na
początku było błoto i pustka. Ale trwało to chwilę, a potem nawet parku się
dorobiliśmy.
Kiedy
dostaliśmy klucze do mieszkania, czuliśmy się zdobywcami. Osiągnęliśmy
szczyt, mimo że mieszkanie było na parterze. Po jakimś czasie okazało się, że
są wyższe szczyty do zdobycia, ale w tamtej chwili zatknęliśmy flagę z
poczuciem spełnienia. Zdobyliśmy własne mieszkanie. Jasne.
Przestronne. Potem się niestety zagęściło i zagraciło, ale to potem. Jasne
pozostało do końca.
Ale
nie o tym miałam pisać, ale o tęsknocie. Do bloku, nie do mieszkania. O
tęsknocie za dźwiękami dobiegającymi z zewnątrz, za rozmowami toczonymi przez
balkon, za śmiechem dzieci szalejących przed blokiem, za człapaniem sąsiadów po
naszym suficie. O tęsknocie do ciemności czających się w piwnicy, do
trzaskających drzwi wejściowych, do trzeszczenia windy, do widoku na pola, z
okien klatki schodowej na ostatnim piętrze, do pogaduszek ze znajomymi
spotykanymi na każdym kroku. O tęsknocie za blokową społecznością, za
sąsiadami, za gospodarzem bloku, za ludźmi połączonymi narzekaniem na
administrację. O tęsknocie za wspólnotą klatki schodowej.
To
może i było blokowisko, ale oswojone. Ktoś wybił szybę, ktoś się upił,
narozrabiał, znowu tradycyjnie zimą popękały rury i nie było wody, sąsiadowi
n-ty raz zepsuła się pralka i zalał pół bloku, nie wyłączając piwnic. W tychże
piwnicach pojawiły się szczury, potem koty, co to wyczuły pismo nosem, a
potem pchły, które roznieśliśmy, jak przystało na ogniwo blokowego łańcucha, po
mieszkaniach. Ale wieczorem wpadali sąsiedzi i było z kim to wszystko obgadać.
I były Sylwestry świętowane od parteru do 11 piętra. I były dzieci
wspólnie wychowywane. I byliśmy młodzi, my pierwsi lokatorzy naszego bloku;
bloku, który ostatecznie zdradziliśmy.
I w
związku z tym wszystkim, o czym wyżej, naszła mnie ta blokowa tęsknota. Mam
nadzieję, że Choszczówka mi tę tęsknotę wybaczy.
10.02.2017
Krystyna
Sienkiewicz nie żyje
DZISIAJ
W NOCY ZMARŁA KRYSTYNA SIENKIEWICZ. WE WTOREK SKOŃCZYŁABY 82 LATA. NIESTETY
TYCH URODZIN JUŻ NIE DOCZEKAŁA. JESIENIĄ GOŚCILIŚMY JĄ NA CHOSZCZÓWCE. TO
BYŁO SPOTKANIE ZE WSPANIAŁĄ ARTYSTKĄ I WSPANIAŁYM CZŁOWIEKIEM. NIEZAPOMNIANE
CHWILE. POSTANOWIŁAM DO TAMTEGO SPOTKANIA Z KRYSTYNĄ SIENKIEWICZ POWRÓCIĆ, BY
PRZEŁAMAĆ PRZEJMUJĄCY SMUTEK, JAKI ODCZUWAM NA WIEŚĆ O JEJ ŚMIERCI.
Środa.
Wieczór. Mokro i ponuro. Galeria B.S., niczym latarnia na morzu Choszczówki,
przyciąga światłami. W progu wita gości Basia Stelmach, gospodyni Galerii.
Pospiesza spóźnionych. Szósta na zegarze. Pora zaczynać. Wewnątrz tłumek
sąsiadów. Wyczekujący. Ożywiony. Uśmiechnięty. Bo już za chwilę, już za
momencik, pojawi się środowy gość Galerii - Krystyna Sienkiewicz.
Nie
sposób nie lubić Krystyny Sienkiewicz. A już na pewno ja tego nie potrafię.
Mama z „Rodziny Leśniewskich” - niezwykle sympatycznego serialu z lat
80. Szeregowy Aniela z „Rzeczpospolitej Babskiej” - jednej z najlepszych
komedii końca lat 60. Janka z „Lekarstwa na miłość”. Krysia
z „Motodramy”. Te wszystkie role to moje typy, to moje
wspomnienia. Gwiazda kolejnych edycji kabaretu Olgi Lipińskiej. I
jeszcze, któż by zapomniał, wspaniała kreacja w „Klimakterium” - w przeboju
warszawskiego teatru „Capitol”. To zaledwie cząstka jej
osiągnięć.
Krzysztof
Teodor Toeplitz nazwał ją ponoć „różowym zjawiskiem STS-u”. Trafnie - bo
Krystyna Sienkiewicz jest zjawiskowa. Nawet ubrana na czarno, jak w Galerii
B.S., jest niezmienne: barwna, ciepła, niepowtarzalna.
Od razu
wyłożyła karty na stół. Powiedziała o swych chorobach. O oczach, którym nawet
okulary nie chcą pomóc. O tym, że niełatwo pozbierać się po udarze, a tym
bardziej występować na scenie. Mówiła o tym krótko, bez owijania w bawełnę. I
wszystko stało się jasne. Podobnie jak to, że Krystyna Sienkiewicz,
zdrowa czy chora, musi występować na scenie, że jest do tego po prostu
stworzona.
Wyglądała
ślicznie. Wiem, bo siedziałam w pierwszym rzędzie. Koronki. Mitenki. Przeurocza
kamizelka. Też taką chcę. I z miejsca, całą sobą, oczarowała publiczność.
Rozbawiła. Wciągnęła do współpracy. Ochoczo podsuwano brakujące słowa.
Śmiano się od ucha do ucha. Śpiewano. Klaskano. I nie wierzono oczom, że już
minęła godzina, a występ trwa. Kolejna godzina w pełni, a Krystyna Sienkiewicz,
co prawda, o zmęczeniu wspomina, ale dzielnie stoi przy mikrofonie, i
coraz skuteczniej nas uwodzi. Interakcja z audytorium wzorcowa. Dowcipy bawią.
Piosenki cieszą i wzruszają. No, bo czy człowiek może powstrzymać chęć
śpiewania, kiedy to: „(…) ryby/śpiewały tylko na niby/żaby na aby-aby/a
rak byle jak”.
Aktorka,
a może raczej Artystka, niezwykle przecież wszechstronna, twórcza, mówi o
sobie, że jest przytulna, że garnie się do ludzi, że lubi głaskać i być
głaskana. No i te swoje cieplutkie, delikatne głaski hojnie nam rozdawała. A my
z zapałem je odwzajemnialiśmy. Jak kto potrafił.
Środowe
spotkanie w Galerii B.S. to była nie tylko rozrywka, ale i lekcja życia. Życia
do przodu. Lekcja niepoddawania się, nierezygnowania z siebie i swoich pasji.
Za credo śmiało można uznać żartobliwą sentencję, którą Krystyna Sienkiewicz
hojnie nas poczęstowała: Jak cię życie kopnie w tyłek, to mu oddaj,
zrób wysiłek. Ona sama jest z pewnością mistrzynią tej sztuki,
sztuki przezwyciężania słabości.
12.02.2017
Pilnujmy Budżetu Partycypacyjnego
Uprzejmie donoszę, że mamy
dzisiaj bardzo ważną dla Choszczówki debatę. O godz. 18.00 omawiane będą
projekty zgłoszone do Budżetu Partycypacyjnego w obszarze 2. Ten obszar to
Białołęka Dworska, Dąbrówka Szlachecka, Henryków, Szamocin, no i właśnie nasza
Choszczówka. Miejsce spotkania: Szkoła Podstawowa nr 110, Bohaterów 41. Tematem
- infrastruktura. Wśród projektów jest m. in. remont Przytulnej, utwardzenie
nawierzchni Raciborskiej, stacje do samodzielnej naprawy rowerów i wózków.
Z kolei 9 marca, też o
18.00 tematem będą kultura i środowisko. Tym razem miejscem akcji jest
Gimnazjum nr 124 przy Przytulnej 3.
Warto przyjrzeć się
projektom, wybrać te najwartościowsze i nie zapomnieć o zagłosowaniu, gdy
przyjdzie na to pora. Żeby nie było, że mądry choszczówkowianin po szkodzie.
7.03.2017
Zawód w
ręku
Nareszcie
mam fach w ręku. Jak zajdzie taka potrzeba, czytaj: ciężkie czasy, zajmę się
masową produkcją zegarów. Ściennych zegarów. Mechanizm zegarowy będę nabywać
drogą kupna. Cała reszta będzie dziełem rąk moich. Wczorajsze zajęcia w Galerii
B.S. otworzyły przede mną nowe perspektywy. Stałam się osobą kreatywną.
Ale po
kolei. Od 1 marca w Galerii Basi Stelmach ruszył nowy cykl warsztatów „Wiosenne
inspiracje”. I pojawiła się możliwość poznania nowej
techniki, coraz bardziej w świecie popularnej, zwanej MIXED MEDIA. W wolnym tłumaczeniu:
technika mieszana, a jak kto woli: sztuka mieszana. Chodzi o tworzenie
kompozycji plastycznej (malarskiej?) za pomocą różnorodnej materii. Rodzaj
collage’u materiałowego. Podłożem może być karton, deska, płótno. W
zasadzie każdy rodzaj materiału wchodzi w grę. To, co nałożymy na owe podłoże,
cechuje się równie dużą różnorodnością. Nadaje się wszystko, co znajdziesz w
swoich szufladach: guziki, duże i małe, drewniane i plastikowe, brzydkie i
ładne; koraliki, porcelanowe, drewniane, szklane, jakie masz; kluczyki,
pasujące z pewnością do jakichś zamków, ale nikt już nie wie, do jakich;
wstążeczki, siateczki, zasuszone rośliny, elementy rozebranego zegarka,
spinacze, agrafki, śmieci wszelakie. Umiejętnie użyte tworzą dzieło unikalne.
Cała zabawa polega na tym, by to dzieło wyrażało nas, nasze wyobrażenie piękna.
Cały czas trzeba było pilnować, by zapewnić wystarczająco dużo czasu na schnięcie kolejnych warstw, bo tylko wtedy praca zyskiwała integralność strukturalną. A zatem, dopiero po wyschnięciu pasty można było rozpocząć pracę nad kompozycją właściwą, czyli nad przyklejaniem wybranych elementów. Niektóre z ozdobników wycinałyśmy osobiście na specjalnej maszynie tnąco-wytłaczającej, choć okazało się to „trudnym” zadaniem. Ja poszłam na łatwiznę i udekorowałam swój zegar gotowcami. Ale i tak efekt uważam za olśniewający.
Jak już
wszystko zostało naklejone – całość należało pokryć za pomocą pędzla farbą.
Można też było wykorzystać farbę w spray’u i uzyskać wspaniały efekt mgiełki. A
na sam koniec jeszcze można było co nieco dokleić, zaś wypukłości uzyskane za
pomocą pasty strukturalnej namaścić różnokolorowymi woskami. Pozostało jeszcze
dokręcić wskazówki i mechanizm uruchamiający zegar. A potem już tylko
podziwiać swoje i cudze dzieła.
Drżyjcie znajomi, przyjaciele, członkowie rodziny!!! Tak się
bowiem może zdarzyć, że nie tylko zegary będę sprzedawała*, ale również
obdarowywała Was nimi z okazji świat rozlicznych.
* Po
namyśle: projekt czerpania zysków ze sprzedaży zegarów może się jednak
okazać niezbyt łatwy do realizacji. Trochę mnie to martwi.
9.03.2017
Laurkowe
"Wiosenne Inspiracje"
Kto wymyślił laurki? Nie wiem. Skąd
się wziął zwyczaj ich wręczania? Też nie wiem. Kiedy zrobiono to po raz
pierwszy? Nie wiem. I na dodatek wujek Google i ciocia Wikipedia albo też nie
wiedzą, albo nie chcą się swoją wiedzą ze mną podzielić.
Laurka, wg Słownika Języka Polskiego,
to arkusz papieru ozdobiony rysunkiem z tekstem życzeń, ofiarowywany przez
dzieci osobom dorosłym. Na szczęście prawo tego nie reguluje i można laurkami
obdzielać również dzieci, a ofiarodawcami mogą być także dorośli. Innymi
słowy: każdy każdego może laurką obdarować. Zwłaszcza taką zrobioną
własnoręcznie. Urodziny bez laurki się po prostu nie liczą. Tudzież imieniny. O
Dniach Matki, Ojca, Babci, Dziadka i Hutnika nie zapominając.
Cały ten wywód o laurkach nie jest
przypadkowy, ale związany z tematem dzisiejszego warsztatu w Galerii B.S.
Zostałyśmy zainspirowane laurkowo. Basia Stelmach, prowadząc zajęcia, postawiła
na różnorodność i oryginalność wykonania. Od razu się przyznam, że z tym
pierwszym punktem poszło mi łatwiej, z tym drugim – znacznie trudniej.
Konieczny jest przemyślany projekt. Metoda prób i błędów daje dzieło mniej
doskonałe, choć na szczęście sympatyczne.
Praca wrzała. Malowanie, wycinanie,
stemplowanie, wygniatanie. Suszenie i klejenie. Niezwykle ważne decyzje
kolorystyczne. No i kwestia najważniejsza: dla kogo ma być ta wspaniała
własnoręcznie wykonana laurka? Czyje zdjęcie wkleić we własnoręcznie wycięte i
naklejone na laurkę ramki?
Reasumując: kolejny udany warsztat.
Duża frajda. I coraz lepsza orientacja uczestniczek w świecie MIXED MEDIA.
Dla kogo będzie moja laurka nie
powiem, bo jeszcze ten ktoś przeczyta i niespodzianki nie będzie.
15.03.2017
Nawijanie
w Galerii B.S.
Żyjąc w mniejszym lub większym
pośpiechu, coraz chętniej korzystamy z różnorodnych ułatwień, a niektóre,
kiedyś niezwykle ważne i celebrowane czynności, traktujemy jako zbędną stratę
czasu. Dla mnie w pewnym momencie taką czynnością stało się wysyłanie kartek
świątecznych. Zwłaszcza tych związanych z Wielkanocą.
W tym roku będzie jednak inaczej, bo
warsztaty w Galerii B.S. uzmysłowiły mi, jako to jednak przyjemna celebra te
kartki świąteczne, ilu pozytywnych dostarczają emocji. Zwłaszcza, jeśli kartki
wykona się własnoręcznie, co ponoć jest w wielu krajach wciąż kultywowanym
zwyczajem, i na dodatek „własnonożnie” zaniesie się je na pocztę lub wręczy
wybranym osobom.
Kartki wielkanocne mają swoją
wieloletnią tradycję. Te najstarsze pochodzą ponoć z początków ubiegłego
stulecia. Ponoć, bo za dokładnie nie sprawdzałam, ale informacja wydaje się
bardzo wiarygodna w świetle tego, co wiem o powstaniu kartek
bożonarodzeniowych, które były wcześniejsze.
Te najpierwsze, najwcześniejsze
kartki wielkanocne przedstawiały zmartwychwstałego Jezusa i zawierały
obowiązkowo napis „Alleluja”. Bardzo szybko jednak, obok kartek z przesłaniem
religijnym, pojawiły się kartki świeckie: z kurczaczkami, zajączkami,
kwiatkami, pisankami, palmami wielkanocnymi, no i oczywiście z koszyczkami
pełnymi smacznego jadła. Rozmaitość ujęć wielkanocnej radości była przeogromna.
Obecnie można jej ślady odnaleźć w internetowej ofercie e-kartek. Internet
proponuje nam zarówno kartki w ujęciu tradycyjnym, jak i nowoczesnym. Te
ostatnie, zwiastujące postęp, mają nie tylko bogatą animację, ale i podkład
muzyczny. Dla każdego to, co lubi.
Na środowym warsztacie robiłyśmy, pod
okiem Basi Stelmach, wielkanocne kartki techniką quillingu. Quilling (ang.
„nawijać na pióro lub rurkę”) to coś w rodzaju papieroplastyki. Trzeba mieć
dużo pasków papieru (raczej wąskich, choć niekoniecznie) i zwijać je raźno, ale
starannie w coś co przypomina sprężynę, śledziowego rolmopsa, zwinięty
centymetr krawiecki itd. My nawijałyśmy na odpowiednio przyciętą i naciętą wykałaczkę,
ale są do tego specjalne igły (do kupienia). Takie zawiniątko się potem
odpowiednio formuje, zagniatając warstwy papieru, ale tylko te zewnętrzne. Te
wewnętrzne winny otwierać się jak kielichy kwiatów i ukazywać swe finezyjne,
filigranowe wnętrza. Może dlatego technika zwana jest również papierowym
filigranem. Prawdziwy filigran bowiem to siateczka ażurowa wykonywana
przez jubilerów ze złotych, srebrnych, a w ostateczności nieszlachetnych
drucików.
My pracowałyśmy w papierze. Z tego,
co udało się nam zwinąć, a potem odpowiednio pozagniatać, robiłyśmy kompozycje
naklejane na kolorowe kartki papieru. Też zresztą wcześniej przyozdobione przez
wyciskanie i inne zabiegi. Sprawność manualna okazała tu równie ważna, jak
wyobraźnia. I to co wydawało się łatwe na pierwszy rzut oka, w rzeczywistości
było bardzo pracochłonne. Wydajność nie była duża. Na pocieszenie: w sztuce nie
chodzi o ilość, tylko o jakość.
Aha, to naprawdę wciągająca technika.
23.03.2017
„Bezsenna
noc”, czyli Magda Umer i Bogdan Hołownia na Przystanku Choszczówka
W czwartek, 22 marca, mieliśmy na
Choszczówce wyjątkowe powitanie wiosny, czyli „koncert na głos i fortepian” w
wykonaniu wspaniałych artystów Magdy
Umer i Bogdana
Hołowni. Ta pierwsza w tym roku odsłona Przystanku pogodziła
pokolenia i epoki. Do Dzikiego Zakątka przybyli młodzi, starsi
i najstarsi miłośnicy dobrej piosenki, a owe dobre piosenki też były
zróżnicowane wiekiem: młode, starsze i najstarsze. Magda Umer „jak to
dziewczyna” poczynała sobie przewrotnie, bo z jednej strony - przeżyte
przez siebie lata i wiek wykonywanych piosenek skrupulatnie liczyła, a z
drugiej strony - wyglądała niezmiernie młodo i niezmiennie ślicznie. „La
la la la la - jak to dziewczyna”.
Tak naprawdę to był koncert wielu
artystów. Był z nami i Wojciech Młynarski, i Ewa Demarczyk, i Agnieszka
Osiecka, i Maria Czubaszek, i Mira Zimińska, i Jeremi Przybora, i Jerzy
Wasowski. I wielu, wielu innych. Wszyscy oni byli wśród nas, w Dzikim Zakątku,
na naszym Przystanku, przywołani nie tylko piosenkami i opowieściami Magdy
Umer, ale i naszymi wspomnieniami. Tak, jak każdy z nas ma swoją własną
historię, tak i piosenki mają swoje koleje losu, i jedno z drugim się splata.
Słuchając piosenek przywołujemy wspomnienia, wracamy pamięcią do lat minionych.
Nostalgia staje się wszechobecna.
Będzie smutno i z piosenki na
piosenkę smutniej – wieściła artystka. Ale, jak się okazało, ten smutek był
całkiem przyjemny. Wirtuozeria i wrażliwość Bogdana Hołowni,
delikatność i precyzja Magdy Umer – wspaniałe połączenie, które nikogo nie
pozostawiło obojętnym. No i jeszcze, rzecz warta odnotowania, dobre emocje
płynęły ze sceny i udzielały się publiczności. Ciekawe zjawisko, im smutniejsze
piosenki, tym bardziej pogodne stawały się nasze oblicza. Widać prawdą jest, że
„czas uczy nas pogody”.
W przerwie, jak zwykle, oblegaliśmy
bufet, wyjątkowo chętnie kupowaliśmy płyty, w tym tę najnowszą spółki Hołownia
– Umer. I cieszyliśmy się, że Przystanek trwa i trzyma się dobrze. Na koniec
były bisy, a także portrety namalowane i sprezentowane artystom przez Błażeja Małczyńskiego.
Magda Umer wyraziła zadowolenie z podobizny, natomiast polski De Niro, bo tak
ponoć jest przez zaprzyjaźnione osoby nazywany Bogdan Hołownia, stwierdził, że
na portrecie wygląda jak Louis de Funès. Niestety nie wiem, czy to
znaczyło: jest dobrze, czy jest źle?
Wracając po koncercie, zastanawiałam
się: kogo dziś czeka bezsenna noc? Bezsenna nie dlatego, że: „W każdym domu
- w Warszawie, w Kopenhadze, w Londynie/W Nowym Jorku, w Paryżu, nawet w Tokio
- czy wiesz/Pęka serce z miłości jakiejś biednej dziewczynie/Więc na ….(Choszczówce)
tak musi być też”. Ale dlatego, że usłyszane piosenki i związane z
nimi wspomnienia spać nie pozwolą.
26.03.2017
O Koronie Ziemi na Choszczówce
Wiosennym gościem specjalnym
Galerii B.S. była Bogumiła Raulin, a właściwie Miłka Raulin, bo tak chyba woli
być przedstawiana. Na swojej oficjalnej stronie* pisze: „Z wykształcenia i
zawodu jestem magistrem trakcji elektrycznej. Z zamiłowania podróżniczką,
miłośniczką wspinaczki wysokogórskiej, szybownictwa, motocrossu. W 2011 mając
już na koncie zdobyty Mt Blanc pomyślałam, że fajnie byłoby zdobyć wszystkie
najwyższe wierzchołki kontynentów. Tak urodził się projekt "Siła
Marzeń - Korona Ziemi". Pani Miłka jest matką dziesięcioletniego
Jeremiego. Podkreśla, że to niezwykle ważna rola. Równie ważna jak ta zawodowa.
Chodzenie po górach i zdobywanie kolejnych szczytów musi się zatem
zmieścić między pracą i domem, najlepiej w ramach 26 - dniowego urlopu. Fakt,
że udaje się zmieścić, to już jest ewidentne osiągnięcie, trudne, jak myślę, do
powtórzenia.
Korona Ziemi to najwyższe
szczyty wszystkich kontynentów. Powinno być ich zatem siedem, a jest o dwa
więcej, bo nie udało się pogodzić w kwestii, co jest najwyższe w Europie oraz
Australii z Oceanią. I tak, wtorkowy Gość Galerii Miłka Raulin musiała zdobyć:
Kilimandżaro w
Afryce (5.895 m n.p.m) i zdobyła;
McKinley w
Ameryce Północnej (6.194 m n.p.m.) i zdobyła;
Mont Blanc (4.810
m n.p.m.) oraz Elbrus (5.642
m n.p.m.) w Europie i zdobyła;
Górę Aconcagua w
Ameryce Południowej (6.962 m n.p.m.) i zdobyła;
Piramidę Carstensz w
Oceanii (4.884 m n.p.m.) oraz Górę
Kościuszki (2.228 m n.p.m.) w Australii i zdobyła;
Masyw Vinsona (4.892
m n.p.m.) na Antarktydzie i zdobyła.
Pozostał najwyższy,
gigantyczny Everest (8.848
m n.p.m.) w Azji. Do zdobycia w ciągu najbliższych 2 lat. Bo tylko wtedy jest
szansa na tytuł najmłodszej Polki z Koroną w garści.
Relacjonując spotkanie, w
zasadzie powinnam zacząć od stwierdzenia, że warto było na nie przyjść. Nawet,
jeśli ostatni raz chodziłeś po górach wiele lat temu, a najwyższym zdobytym
przez ciebie szczytem był Turbacz. No, prawie najwyższym. Zdjęcia, filmy,
słowa - wszystko to było. I nas oczarowało. Okazało się, że nawet o tak
niezwykłej, a dla przeciętnego zjadacza chleba wręcz niewyobrażalnej pasji,
można opowiedzieć prosto, przekonująco, zrozumiale. Że na dodatek interesująco
- to oczywiste. Po pierwsze, było dużo o górach - tych najwyższych, po drugie,
o marzeniach - tych najśmielszych, po trzecie, o sztuce organizacji - tej
najprecyzyjniejszej, po czwarte, o magii - tej białej.
Zresztą, jak ktoś rozmawia z
górami, a Miłka Raulin rozmawia, to i z ludźmi potrafi.
Kontynuując: pani magister
trakcji elektrycznej wierzy w siłę marzeń. Ich wyartykułowanie i
zwizualizowanie to połowa, ba, 60% sukcesu. Potem jeszcze szczypta szczęścia i
dużo pracy, ale jak wiadomo szczęście (i sponsorzy?) marzycielom sprzyjają,
Aniołowie tudzież, a praca marzeniami inspirowana na pewno harówką nie jest.
Pod koniec spotkania
dostaliśmy w prezencie sympatyczne karteczki i radę, wręcz polecenie, by
zapisać na nich swoje marzenia. Koniecznie w czasie dokonanym. Następnie
karteczkę/karteczki należy powiesić na widoku i od czasu do czasu na nią/na nie
spoglądać. I w ten oto prosty sposób zacznie się nasza przygoda z marzeniami. I
będzie to wspaniała przygoda. Uwieńczona sukcesem. Pewnym na 99%, a może i na
100%***.
Grzechem byłoby z tej lekcji
optymizmu nie skorzystać. A że mam dwie takie karteczki, to na jednej wypiszę
swoje marzenie (nie powiem jakie), a na drugiej marzenie związane z Miłką
Raulin: Miłka Raulin triumfuje. Weszła na Everest i jako najmłodsza
Polka zdobyła Koronę Ziemi.
P.S.
Przy zdobywaniu Korony Ziemi bije się
różne rekordy: być pierwszym wśród panów, pań, Polaków, Anglików, itp; zdobyć
szczyty bez użycia sztucznego tlenu, całkiem samotnie bądź w parze, np.
małżeńskiej; jak najszybciej, w jak najmłodszym wieku, być może i w jak
najstarszym (nie wiem), itd. Pierwszymi polskimi zdobywcami Korony Ziemi byli
himalaiści: Leszek Cichy (1999) oraz Anna Czerwińska (2000).****
* za:
http://www.bogumilaraulin.pl/o-mnie
**za: http://www.bogumilaraulin.pl/rolka-wideo
*** Mam nadzieję, że wiernie odtworzyłam ideę
„siły marzeń”. Jeśli nie, chętnie sprostuję.
****za: Bartłomiej Wróblewski, http://www.7szczytow.pl/korona-ziemi/
29.03.2017
PISANKOWE
MIXED MEDIA
Rodzajów pisanek jest wiele.
-Mogą to być drapanki, w
których specjalizował się mój tata, zręcznie zeskrobując żyletką
uprzednio naniesioną na jaja farbę.
-Leniwi, czyli ja, wolą kraszanki,
uzyskiwane dzięki gotowaniu jajek w wywarze roślinnym: w korze, w płatkach
kwiatów, w burakach, czy tak jak to się robiło u mnie w domu, w łupinach
cebuli.
-Ambitni wybiorą z pewnością klasyczne
pisanki, wymagające zaawansowanej techniki i wosku, którym rysuje się na
skorupie różnorodne wzory, a dopiero potem zanurza jajo w farbie.
-Precyzyjni mogą naklejać na skorupę
wycinanki z papieru lub koronki (tzw. naklejanki) lub czymś tam
jajka oklejać, np. sitowiem bądź włóczką (i mamy oklejanki).
-Finezji i pracowitości (a także
wiertarki) wymagają pisanki ażurowe, robione z wydmuszek, w których
wywierca się otwory rożnej wielkości i różnego kształtu tworząc jakiś wzór
wymyślny.
-Jest jeszcze jedna kategoria
pisanek, czyli gotowce, w której ja od dość dawna gustuję, czyli
kupowanie gotowych plastikowych koszulek, pokrytych kolorowymi wzorami lub
rysunkami tematycznymi, a następnie ubieranie jajek w te koszulki i zanurzanie
tak przystrojonych w gorącej wodzie, pod wpływem której sukienki się kurczą i
ślicznie jajka opinają. I pisanki gotowe.
Ostatni, środowy warsztat w Galerii
B.S., wzbogacił moje pisankowe możliwości o „MIXED MEDIA”. Opanowałam, niestety
tylko w dostatecznym stopniu, mieszaną sztukę zdobienia jajek. Tworzyłyśmy na
naszych jajkach bardzo zróżnicowane, bogate kompozycje warstwowe, używając
rozmaitej materii. Wszystkie chwyty i wszystkie tworzywa były dozwolone. Moje
koleżanki umiały to nieźle wykorzystać. Powstały ciekawe prace. Ja niestety od
nadmiaru możliwości straciłam głowę i stworzyłam pisankę absolutnie koszmarną,
tyle że bogatą treściowo i niepowtarzalną*. Ale stworzyłam, stąd ocena
dostateczna.
Miałam na szczęście możliwość
zrehabilitowanie się, ponieważ zastosowaliśmy jeszcze jedną technikę zdobienia.
Basia Stelmach przygotowała dla nas złożone z dwóch części plastykowe bombki w
kształcie jajek. Malowałyśmy na nich kolorowymi woskami, od wewnątrz, wymyślone
przez siebie wzory, a następnie pokrywałyśmy (te wzory), też od wewnątrz,
czarną farbą. I powstały śliczne, prześliczne, pisanko-bombki. Moja też jest
śliczna.
* Moja mix-pisanka jest, wśród
innych, na dołączonym zdjęciu. Z pewnością ją rozpoznacie. Jeśli chodzi o mój
do niej stosunek, to donoszę, że z godziny na godzinę coraz bardziej mi się
podoba. W psychologii nazywa się to efektem czystej ekspozycji.
30.03.2017
Sztuka
wielce użytkowa
Zadanie: koszyczki wielkanocne, a jak
się później okazało również wieńce. Koszyczki takie trochę na niby, bo co
prawda z wielkanocnymi ozdóbkami, ale za to bez kiełbasy, bez chleba i bez jaj.
W każdym razie bez jaj z ich białkowo-żółtkową zawartością, bo skorupki i
nienaruszone wydmuszki w użyciu były.
Koszyczki były czerwone i w kolorze
fuksji. Na stołach było zielono: bazie, gałęzie i gałązki wierzby, leszczyny,
tui i bukszpanu. Wśród tej zieleni srebrzyła się kora brzozy. Gamę kolorów
wzbogacały żółte i białe kwiatuszki, co prawda sztuczne, ale jak żywe. Do
dyspozycji miałyśmy: rafię w różnych barwach, sianko sizalowe, wstążeczki,
skorupki, kurczaczki, cyrkonie samoprzylepne, druciki grubsze i chudsze, żółte
piórka i rzeczone już wyżej skorupki z jaj. Można też było powycinać sobie
kwiatuszki i motylki. Co kto znalazł, co kto chciał, co kto sobie wymarzył.
Mnie osobiście od nadmiaru możliwości
rozbolała głowa i wysiadła osobista aparatura decyzyjna. Z koszyczkiem w
dłoni, czerwonym, bo odcienia fuksji nie lubię, zawisłam nad panoszącymi się na
stołach stosami zieleni, czujnie popatrując na to, co robią koleżanki. A
koleżanki, każda na swoim kawałku wolnego od zieleni stołu, wokół swojego koszyczka,
tworzyły zdobniczą bazę materiałową. A cisza przy tym była przeogromna, i
skupienie niezwykłe. Tak jakby o sprawy najwyższej wagi chodziło. I chodziło.
Nie myślcie sobie. Koszyczek wielkanocny to w końcu nie byle co.
Natchniona przykładem koleżanek, przytomnie
wyłowiłam śliczny kawałek brzozy, a potem jeszcze zgarnęłam bazi kilka i znów
utknęłam. Na szczęście kryzys był krótkoterminowy, pomysł się narodził i
koszyczek zaczął wyglądać całkiem interesująco. Bez kompleksów.
Basia Stelmach czujnie nas obserwowała,
w porę doradzała i od czasu do czasu przypominała, że od nadmiaru ozdób i
ludziom, i koszyczkom urody niekoniecznie przybywa. Minimalizm okazał się
jednak niełatwy do realizacji, bo i jajeczka nas pociągały, umieszczone wraz z
kurczaczkami w sizalowych gniazdkach; i motylki, które dzięki klejowi na
gorąco, tak pięknie przysiadały na koszyczku; i kwiatuszki z koszyczka
wyglądające. Niby te żółte mogłyby wystarczyć, ale białe margerytki też
śliczniutkie, i jak tu z nich zrezygnować? I jeszcze wstążeczka na baziach i
trochę kory oplatającej pałąk koszyka. I może coś jeszcze?
Po koszyczkach przyszła pora na
wieńce. Z gałęzi wierzbowych je robiłyśmy i, o dziwo, wcale to łatwe nie było.
Gałązki były w porządku, elastyczne, dobre do formowania. W porą ucięte, kiedy
drzewo jeszcze nie odprowadziło soków do korzeni. Ścięte za późno robią się
kruche, łamliwe. Dają się wykorzystać, ale trzeba je najpierw wymoczyć w
ciepłej wodzie. Nasze gałązki żadnych takich zabiegów nie wymagały, były dobre,
ale zrobienie z nich zgrabnego wieńca wymagało wysiłku, sprawności manualnej i
w moim przypadku instruktażu. Efekt moich poczynań – za ciasny splot, za bardzo
ściśnięty, w efekcie nieco smutny. Przyozdobiony kwiatuszkami, rafią i korą
(coś się na tę korę uwzięłam) nabrał krasy i wisieć na drzwiach w czasie Świąt
będzie, zadziwiając swym urokiem sąsiadów, krewnych, domowników i
zaprzyjaźnione koty.
Taki wieniec to wspaniała ozdoba, czy
to drzwi, czy świątecznego stołu, ale na tym jego rola się nie kończy. Zło ma
odstraszać. Nieprzypadkowo kiedyś w okresie wielkanocnym zatykano wierzbowe
gałązki w budynkach gospodarczych, by złe duchy w nich nie straszyły i nie
odbierały krowom mleka.
14.04.2017
Lajcik,
a może hardcor?
Całkowicie zauroczona wpisem,
znalezionym w necie, postanowiłam go zacytować: „lajcik. Leniwe peregrynacje krajoznawcze. W Choszczówce
wszystkie asfalty prędzej czy później (raczej prędzej) kończą się błotnistą
breją, co zmusza do nieustannych poszukiwań dróg do cywilizacji. Jak akurat
trafi się jedna asfaltowa to akurat nazwą ją od czapki Polnych Kwiatów:)))).
Źródło wpisu z przyjemnością
podaję: kochamrower.net.
Skąd moją fascynacja tą krótką notką?
Identyczne odniosłam swego czasu wrażenie i mam poczucie, że nic się w tej
materii nie zmieniło. W początkach naszego bytowania na Choszczówce, przeżyłam
fazę rowerową. Zafascynowana okolicznościami przyrody, próbowałam penetrować na
dwóch kółkach terytorium i z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień, zapał mi się
skończył. Z powodów - jak wyżej. Trudno się jeździło, jak nie błoto, to miękki
piasek. Nie dla mnie sznur takich ścieżek. Tu trzeba zaawansowanego rowerzysty.
Klasa wyższa średnia. Najpierw lajcik, a potem hardcor.
Młodsze pokolenie w naszej rodzinie ma podobne refleksje. I może dlatego ta
notka przywołała moje marzenie o wspaniałej ścieżce rowerowej przez las do
Legionowa. Co Wy na to?
18.04.2017
Produkcja
wachlarzy w Galerii B.S.
Poświąteczne zajęcia w Galerii B.S.
sprawiły mi miłą niespodziankę. Na warsztat wzięłyśmy bowiem wachlarze, czyli
„damskie narzędzie do robienia sobie chłodu”, a jak mawiano na dworze Ludwika
XIV „berło, które pozwala kobiecie władać światem”*.
Każda z nas zrobiła jeden wachlarz,
czyli wykonała przedmiot służący do wachlowania: płaski, kolisty, pięknie
ozdobiony, który umiejętnie poruszany wytwarza chłodzący powiew powietrza. W
zasadzie wachlować można się nawet gazetą, ale wachlarzem robi się to nie tylko
bardziej elegancko, ale również bardziej skutecznie.
Nasze wachlarze zostały zrobione z
tektury, odpowiednio sklejonej, z piór kolorowych i skrawków skóry.
Ekologicznej i też różnokolorowej. Jeśli chodzi o skojarzenia, to te nasze
wachlarze japońskich nie przypominają, już bardziej afrykańskie. W zasadzie są
eklektyczne. Wyposażyłyśmy je bowiem w pióropusze z piór, w trzonki z drewna i
jednolitą sztywną część wewnętrzną, co oczywiście oznacza, że nasze wachlarze
nie są składane. Kształtem nawiązują do rakietek do tenisa
stołowego, ale są jednak od rakietek ładniejsze. Nawet od tych firmowych.
No, cóż warsztat pokazał, że coraz lepiej
radzimy sobie z techniką klejenia, okazujemy też coraz większe zdecydowanie w
doborze kolorów i coraz ekonomiczniej wykorzystujemy materiały. Tym razem ważne
też było solidne wykonanie, by nasze dzieła nie rozleciały się przy pierwszej
próbie wachlowania. Dla mnie najtrudniejsze było zamontowanie trzonka, by
dobrze trzymał całość. Jakoś się udało. I teraz mogę wachlować się do woli, ale
poczekam z tym na cieplejsze dni.
*za: Stanisław Gieżyński,
http://www.weranda.pl/sztuak-new/kolekcje-new/wachlarz-kobiece-berlo
19.04.2017
Stan wysoki
Nareszcie słonecznie, wiosennie.
Można porozglądać się po okolicy. Zaczepić wzrok na gałązkach z rozwijającymi
się listkami, spojrzeć w błękitne niebo. Pozachwycać się naturą. Niestety, ta
strategia spacerowa może okazać się błędem. Tak było przynajmniej w moim
przypadku. Wiosenne penetracje okolicy, ze wzrokiem utkwionym wysoko, skończyły
się dla mnie niezbyt chlubnie. Wpadłam w poślizg niekontrolowany. Na czym?
Wstyd się przyznać, bo na psiej kupce. Gdzie? Nie, nie na Chlubnej, tylko na
Piwoniowej, tuż obok przejścia na stację Choszczówka.
Minusów tej sytuacji było wiele i nie
muszę ich chyba wyliczać. Plus był jeden - miałam możliwość natychmiastowego
oczyszczenia obuwia, jako że w kałuży, przy krawężniku, czerniały resztki
deszczówki. W każdym razie jakoś się z problemem uporałam. Niemniej...
Czy ten piesek, pomyślałam, nie mógł
wybrać sobie innego miejsca na załatwianie swych potrzeb fizjologicznych? A
jeśli nie był to piesek włóczykij, albo piesek bezpański, to czy właściciel nie
mógł po nim posprzątać?
Pieski mają swoje i to nie byle jakie
potrzeby w zakresie jak wyżej. Widać to najwyraźniej w porze zimowej. Na białej
śnieżnej pierzynce ślady są wyjątkowo wyraziste. Teraz wiosną, w coraz
bujniejszej trawie, są mniej zauważalne, ale nie znaczy to, że kup nie ma. Są,
niestety są. Jeśli pojawiają się nawet na chodnikach, to tym bardziej poza
nimi. A przecież to nasza Choszczówka, zdrowa i czysta. Przynajmniej w
założeniu.
Czy "wysoki stan kup" na
Choszczówce oznacza, że mamy w nosie zasadę sprzątania po swoich pupilach? Że
niestraszne nam mandaty za niesprzątanie? Że za nic sobie mamy paragraf
29 Regulaminu utrzymania czystości i porządku na terenie miasta
stołecznego Warszawy mówiący m.in. o tym, że: utrzymujący zwierzęta domowe są zobowiązani
zapewnić, by zwierzęta nie zanieczyszczały miejsc przeznaczonych do wspólnego
użytku. W szczególności utrzymujący i wyprowadzający zwierzęta domowe są
zobowiązani do bezzwłocznego usuwania odchodów tych zwierząt. Odchody zwierząt
należy umieszczać w oznakowanych pojemnikach, koszach lub pojemnikach na odpady
„zmieszane”.
Nie ma u nas, przyznaję, koszy
specjalnych, ale te na odpady zmieszane ma każdy z nas. Można
"zawiniątko" tam wrzucić, a jak nie chcemy z nim zbyt długo spacerować,
położyć pod krzaczkiem i zabrać w drodze powrotnej.
Warto zdobyć się na wspólny wysiłek i
uwolnić Choszczówkę od psich kupsk, kup, kupek i kupeczek. W Katowicach
wymyślili hasło: Czy stary, czy młody, zbiera psie odchody. Weny
poetyckiej i u nas nie zabraknie. Uczynię początek i sparafrazuję hasło
katowickie: Na Choszczówce stary, młody, sprząta po swym psie odchody.
I jeszcze dorzucę: Czy to czerwiec,
czy to luty; sprzątaj po swym piesku kupy.
24.04.2017
Pora na miłość
Dawno, dawno temu, bo w XVI-XIX
stuleciu, mieliśmy teatry dworskie, czyli prywatne sceny na dworach, ale także
w salonach warszawskich. A teraz, od dni zaledwie kilku, mamy teatr
domowy. I to u nas. Na Białołęce. Swoją działalność zainaugurowała
właśnie „Domowa Scena
Teatralna na Cudnych Manowcach”. Piszę „zainaugurowała”, bo
liczę na ciąg dalszy. Chcę tym słowem „zaczarować” gospodarzy i sprawić, by
rzecz kontynuowali.
A tak swoją drogą, ile trzeba mieć
fantazji, ile odporności na rozgardiasz, ile zacięcia organizacyjnego i logistycznych
uzdolnień, by zaryzykować i wystawić we własnym salonie, a jak kto woli we
własnym pokoju dziennym, pełen spektakl teatralny dla nieprzewidywalnej liczby
widzów. Zaproszenie otwarte, a takie wystosowano, to przecież ryzyko, że do
drzwi zaczną dobijać się tłumy złaknionych sztuki teatralnej sąsiadów i
przyjaciół, a także przyjaciół sąsiadów i sąsiadów przyjaciół. I tak się
zresztą stało. Było nas dużo. Na szczęście miejsca starczyło, jako że
mili gospodarze, Anetta i Radek Czapscy, wybudowali dom niezwykły, bo
"rozciągliwy". I prawdziwie gościnny.
Na „Domowej Scenie” wystawiono komedię: Czas
na miłość. Obserwowaliśmy parę małżonków z dwudziestokilkuletnim stażem,
skutecznie wskrzeszających w swoim związku namiętność. Zagrali, i to bardzo
przekonująco, Marzanna Graff (autorka scenariusza) i Aleksander Mikołajczak. Po
sąsiedzku zagrali. Zabawa była przednia, a bezpośredniość kontaktu widzów i
aktorów okazało się wspaniałym katalizatorem śmiechu. A poza tym, przed i po
spektaklu, było mnóstwo okazji do poznawania się, dyskutowania i konsumowania
rozlicznych składkowych kulinariów.
Myślę, że „Domowa Scena Teatralna na Cudnych Manowcach”
ma szansę odegrać dużą rolę w naszej lokalnej społeczności. I integracyjną, i
kulturotwórczą. I że w okolicach „Sceny”
zrodzi się wiele "cudnych" pomysłów.
15.05.2017
Samorządem społeczeństwo stoi
Nadchodzi czas głosowania na projekty finansowane
z Budżetu Partycypacyjnego. Marzy się, byśmy wszyscy, jak jeden mąż i jedna
żona, wzięli w tym głosowaniu udział. Dla zachęty pozwolę sobie przytoczyć
tekścik Zofii Wojciechowskiej z bardzo starego, bo przedwojennego, a konkretnie
z 1938 r. Płomyka. Tekścik pouczający. Zaczyna się on od
prezentacji kłopotów, jakie mają mieszkańcy wsi Makowa. Mieszkają za rzeczką, a
że most daleko, szmat drogi trzeba objeżdżać, by dostać się do szosy.
„Gdyby chodziło o budowę jakiejś ważnej
drogi, łączącej dwa wielkie miasta, lub o budowę linii kolejowej, wtedy na
pewno zająłby się tą sprawą pan starosta i władze państwowe w Warszawie. Ale
mostek na rzeczce Strumiłówce potrzebny jest tylko mieszkańcom Makowej. Sami
więc Makowianie muszą zająć się tą sprawą.
Zbierają się co pięć lat wszyscy mieszkańcy
wioski, oczywiście tylko dorośli, ci co 24 lata skończyli, i wspólnie wybierają
sołtysa i kilku radnych. Taka wybrana przez całą wieś rada gromadzka zajmie się
budową mostu.
Taki właśnie ustrój, polegający na tym, iż
obywatele wsi, gminy czy miasta sami się rządzą w sprawach miejscowych nazywamy
samorządem”.
Samorząd i o szkoły się troszczy, i o drogi, i
starcem się zaopiekuje, i o bibliotekach pomyśli, a nawet dom ludowy
wybuduje. I dlatego najważniejsze, żeby ludzie zrozumieli , że najlepiej
gdy sprawami swoich miejscowości : (…) zajmują się sami mieszkańcy
przez swój gromadzki i gminny samorząd”.
I zajęli się i przeprawę przez rzeczkę
Strumiłówkę zbudowali.
*W 1938 roku było w Polsce przeszło 40
tysięcy gromad, czyli wsi, które łączyły się w przeszło 3 tysiące gmin.
9.05.2017
Co dzień nas gna
Co dzień nas gna/W nowe strony zadyszany
czas./Sto dat, sto spraw/Wciąga nas, gna nas. /I moje dni/ Wszechobecny
pośpiech, czasu znak /Naznaczy mi, Może przez to tak lubię:Lubię wracać
tam, gdzie byłem już/
Lubię wracać w strony, które znam, /Po
wspomnienia zostawione tam...
Kocham tę piosenkę. Słowa: Wojciech Młynarski.
Rocznik 1941. Muzyka: Zbigniew Wodecki. Rocznik 1950. W marcu żegnaliśmy
Wojciecha Młynarskiego. Dzisiaj Zbigniewa Wodeckiego. Dwóch wybitnych twórców.
Dwie osoby bliskie każdemu Polakowi. Za szybko odeszli. Bardzo to bolesne. Kto
będzie teraz nas raczył tak pięknym mądrym słowem jak Młynarski, taką finezją
jak on? Kto będzie nas cieszył tak wspaniałą muzyką i jej perfekcyjnym
"wygraniem i wyśpiewaniem", jak Wodecki? Kto da nam tyle ciepła, co
on?
22.05.2017
Najwyższa pora porozmawiać
o garażówce
Czy Choszczówka potrzebuje wyprzedaży
garażowej? Moim zdaniem: tak, jak najbardziej potrzebuje. W końcu posiadanie
domków i domów wręcz prowokuje do gromadzenia rzeczy niepotrzebnych, których
jednak żal wyrzucić, bo w końcu może się kiedyś przydadzą, a jest je przecież
gdzie przechować. Najlepiej w garażu. Nomen omen, w przypadku Choszczówki
garażowa wyprzedaż ma znamiona pełnego autentyzmu. I może przebiegać pod
hasłem: uwolnij garaże.
Tyle, że w tych garażach nie powinna
się odbywać, tylko na jakimś wspólnie wybranym terytorium, za zgodą jego
posiadacza i przy pełnym zaangażowaniu organizatorów w usunięcie śladów
wyprzedaży po jej zakończeniu. Może Dziki Zakątek się zgodzi? Może któraś ze
szkół? A może po prostu wykorzystać jedną z bocznych uliczek naszej uroczej
Choszczówki? Mam nadzieję, ze pomysłodawczynie „garażówek na Choszczówce”
jeszcze się nie zniechęciły. Może warto, by zorganizowały w tej sprawie
zebranie otwarte. Można by wtedy podzielić się pomysłami, rolami, wybrać
wspólnie termin. Mogłaby to być np. wczesna jesień. Dałoby się wówczas połączyć
wyprzedaż ze Świętem Szarlotki, imprezą wymyśloną przez szefa
Stowarzyszenia Nasza Choszczówka, Błażeja Małczyńskiego. Co Wy na to, Drodzy
Sąsiedzi?
26.05.2017
Choszczówka kocha jazz
Organizatorzy Przystanku długo
zwlekali z realizacją marzenia głównego animatora Sceny, Błażeja Małczyńskiego,
czyli z pójściem w kierunku jazzu. A jak się okaże, że
choszczówkowianie nie trawią tego gatunku? A jak się bilety nie sprzedadzą? W
końcu nie taki znów jazz popularny. Większość współobywateli wie, co prawda,
kto to był Armstrong i jeszcze to, że grał na trąbce. Potrafimy też mniej lub
bardziej czysto zanucić: What a wonderful world! Ale na tym
nasza znajomość jazzu często się kończy. Czwartkowy koncert Doroty Miśkiewicz
ściągnął oczywiście do Dzikiego
Zakątka zadeklarowanych koneserów tego gatunku muzyki, ale
dyletantów też trochę było. I stało się to, co było Choszczówce pisane. Może
znawcami jazzu, od tego jednego razu jeszcze się nie staliśmy, ale jego fanami
na pewno. Można śmiało, wszem i wobec, ogłosić: Choszczówka kocha jazz.
Ogromna w tym zasługa tych, co
na Scenie Przystanku w Dzikim
Zakątku wystąpili. A goście byli przedni: Dorota Miśkiewicz –
wokal; Marek
Napiórkowski – gitara; Tomasz Kałwak – piano;
a poza tym: mistrz dowcipu; Robert
Luty – perkusja oraz Patryk Stachura – gitara basowa. Dorota
Miśkiewicz urzekła wszystkich i w ogóle było dobrze. Pod każdym względem
profesjonalnie i kreatywnie. A ci co ”lubią być szczęśliwi” takimi się z
pewnością poczuli. I wyszli, tak jak ja, nucąc tę zapadająca w pamięć piosenkę
z tekstem Wasowskiego: Bo tak bardzo/ Lubię być szczęśliwa/Strasznie
lubię być szczęśliwa./Nie wiem jak tam z wami bywa/Może macie inny gust? *
*Wersja dla panów: Bo tak bardzo/ Lubię
być szczęśliwy/Strasznie lubię być szczęśliwy./Nie wiem jak tam z wami
bywa/Może macie inny gust?
26.05.2017
Moje wołanie w sprawie
garażowej wyprzedaży
Od rana rozstawiane będą stoliki,
rozkładane koce, a że większość garażowców preferuje pozycje siedzące, nie
zabraknie leżaków i rozkładanych foteli. Towaru nie będzie, co prawda,
zatrzęsienia, ale za to jaka rozmaitość. Oferta będzie zaskakująco
bogata, zgodnie z zasadą, że liczy się jakość, a nie ilość. Wózki dla dzieci, i
dla lalek. Samochody – tylko dla dzieci. W ogóle zabawek przyniesiemy bez liku.
I ubranek dziecięcych. Nieco durnostojek. Będą szły dobrze, jako że to, co dla
jednego jest durnostojką, czy jak kto woli: kurzołapem, dla innych jest
atrakcyjnym bibelotem. Wielce pożądanym. Opony będą. Letnie i zimowe. Dwa
rowery. Jeden składany. Cztery lustra. Komplet krzeseł. Prawdziwych, bo
drewnianych. Jedna drabina. Podręczniki szkolne i mnóstwo książeczek dla
dzieci. Dla starszych też trochę literatury. I płyty. CD i DVD. Muzyka i filmy.
Do wyboru, do koloru. Winyle też będą. I kryształy, i serwisy do kawy.
Niektóre będą rozdawano za darmo. – Niech idą w dobre ręce – będziemy mówić. I
jeszcze dorzucane będą ręcznie wyszywane serwetki.
Choszczówkowianie będą pozbywać się
trampolin ogrodowych, które im własnym dzieciom się znudziły, a inne dzieci o
nich dopiero zaczynają marzyc. I ciuchów. I aparatów do masażu. I pamiątek z
Egiptu. I sanek. I biżuterii. Będzie też wyprzedaż kolekcji kolczyków.
Nic nie przebije jednak wystawionej na sprzedaż sztucznej choinki gotowej
do natychmiastowego użycia, bo obwieszonej światełkami i bombkami.
29.05.2017
Rodzinny
Plener Malarski
Plener (fr. en plein air – na świeżym
powietrzu) – tworzenie dzieła w bezpośrednim kontakcie z naturą. No i tak
właśnie było. Malowaliśmy w otwartej przestrzeni, pod gołym, bezchmurnym
niebem. Osłaniani przed piekącymi promieniami słońca przez łaskawe nam piękne
drzewa. W otoczeniu gamy zieleni. I malachitowo było, i szmaragdowo, i
seledynowo. Butelkowa zieleń się też się naszym oczom ukazała, i
jaskrawa, i zgniła, i wiosenna – żółtozielona, i soczysta jasna trawiasta. A do
tego brązy rozliczne, szarości i żółcienie. Niektórzy i fiolet wypatrzyli, i
czerwień, i wspaniałe odcienie czerni. I te kształty rozmaite. Pni, liści. I
budynki w oddali kuszące do szkicowania. I brzozy nęcące swym pięknem. Cienista
aleja. Drewniane stacje drogi krzyżowej.
Wystarczy? Miejsce akcji rozpoznane?
Jeśli tak, to już tylko potwierdzić wypada, że rzeczywiście tegoroczny Plener
Rodzinny Galerii B.S. odbył się w parku Instytutu Prymasowskiego Stefana
Kardynała Wyszyńskiego, na Choszczówce, przy Świerkowej. Wszystko było tak, jak
trzeba. Przenośne lekkie sztalugi, farby, pędzle, płótna, kartony. Rozkładane
krzesełka.
Twórczość plenerową spopularyzowali w
XIX Francuzi, głównie impresjoniści. Ponoć sprzyjało tej modzie pojawienie się
farb w tubkach, no i wynalezienie składanych sztalug. Obowiązkowe były w tamtej
epoce parasole, białe, bo dzięki temu odpowiednio rozpraszające światło
padające na płótno. My mieliśmy parasole z gałęzi i liści. Też pięknie
rozpraszały światło. Farby też były. Akrylowe. I płótna do malowania. I
kartony. I kredki pastelowe.
Marta Konieczny jako
głównodowodzącą od strony artystycznej uraczyła nas wykładem o sztuce malowania
krajobrazu. Zaserwowała kilka zasadniczych pytań weryfikujących nasze wyczucie
perspektywy i umiejętność jej oddawania w obrazie. I dała sygnał do działania.
Uczestnicy pleneru rozpierzchli się
po parku w poszukiwaniu jak najlepszego widoku. No i zaczęła się potyczka z
kształtami, kolorami, światłem. Poszukiwanie sposobu na oddanie blasku, koloru
(tak, koloru) powietrza. Celowe uproszczenie, prymitywizacja mogła uratować
skórę, ale ambicja na to nie pozwalała.
Powstało dzieł wiele. I tych
dziecięcych, bo dzieci na plenerze dopisały i były niezwykle pracowite i pełne
zapału; i tych młodzieńczych, bo swoją reprezentację adolescenci też mieli i w
końcu - dzieł dojrzałych, bo dorośli uczestnicy pleneru nie zawiedli i raźno
się wzięli do pracy.
Basia Stelmach motywowała; Marta
Konieczny doradzała, pomagała rozwiązać problemy techniczne. Obie z założenia
koncentrowały się na plusach naszych dokonań, minusy pomijając. Uczestnikom
pleneru to, rzecz jasna, za bardzo nie przeszkadzało, wręcz było czynnikiem
sprzyjającym swobodzie ekspresji. Ujęcia tematu były zróżnicowane,
percepcja tego samego widoku z gruntu odmienna, tempo pracy tudzież. Wysiłek
twórczy oczywisty i udokumentowany na fotografiach. Efekty tego wysiłku
również. Do obejrzenia na stronie Galerii B.S.
Pod wieczór, kiedy pędzle zostały
wypłukane i odłożone, a ognisko rozpalone, nadszedł czas atrakcji kulinarnych i
pogaduszek. Kontemplowanie obrazów, podziwianie, doszukiwanie się głębi,
analizowanie zastosowanych technik - oczywiście też było.
A w niedzielę, czyli dzisiaj, w
godzinach przedpołudniowych, można było efekty pleneru obejrzeć i ocenić, na
wystawie urządzonej przed Kaplicą Prymasowską.
11.06.2017
Głosowania czas nadszedł. Prośba do opornych
Nie odkładaj głosowania na Budżet
Partycypacyjny na później, bo w końcu okaże się, że termin minął. Masz czas do
30 czerwca. Najlepiej, bo najłatwiej, jest głosować przez Internet.
Wystukujesz: www.twojbudzet.um.warszawa.pl i otrzymujesz
dokładną instrukcję. Rzecz jasna, możesz też osobiście wrzucić do urny
wypełnioną kartę do głosowania, okazując przedtem dowód osobisty lub inny
dokument ze zdjęciem. Papierowe karty do głosowania są dostępne w urzędach dzielnic
oraz do wydrukowania na stronie www.twojbudzet.um.warszawa.pl od pierwszego
dnia głosowania czyli od 14 czerwca.
Głosowanie jest jawne, co oznacza, że
musimy podać swoje dane personalne. Nie będą one jednak upublicznione.
Bez obaw. Rozpoczynając głosowanie przez Internet podajemy swój adres
mailowy. Z jednego adresu mogą głosować trzy osoby (ważne, bo może się przecież
zdarzyć, że ktoś z domowników, sąsiadów lub przyjaciół własnym adresem nie
dysponuje). Na podany adres otrzymamy link, który pokieruje naszym
dalszym postępowaniem. Wybieramy dzielnicę i obszar, czyli w naszym przypadku:
Białołękę i obszar nr 2. Warto bowiem pamiętać, że możemy głosować nie tylko na
pomysły z obszaru nr 2, ale również z obszaru ogólnodzielnicowego.
No i najważniejsze, uważnie wybieramy
projekty, cały czas pamiętając, że musimy się zmieścić w kwocie 1 mln złotych.
Trochę to trudne do wyobrażenia sobie, ale niezwykle kuszące. Okazja, by
decydować o wydaniu miliona, zdarza się bardzo rzadko i to nielicznym. A tu
bardzo proszę – decyduj i wydawaj. A potem już tylko czekaj na wyniki. Na
szczęście niedługo. Będą ogłoszone 14 lipca
Każdy z nas ma swoich faworytów. I
bardzo by chciał ich wygranej. A mimo to nie zawsze jesteśmy w stanie zdobyć
się na ten trud przeogromny, jakim jest postukanie w klawiaturę komputera. A
potem, mądrzy po szkodzie, żałujemy, że nie zagłosowaliśmy, że zapomnieliśmy,
że za późno się obudziliśmy i Budżet Partycypacyjny zasilił nie te projekty, na
których nam zależało.
W zeszłym roku przepadł projekt bardzo
mi bliski, czyli Scena Kulturalna „Przystanek Choszczówka”. Inicjatywa
niezwykła i nietypowa. Rozwojowa. Zabrakło bardzo niewielu głosów. Mam
nadzieję, że w tym roku uda się coś dla Przystanku ugrać. I że uda się też
zdobyć fundusze na kilka innych naprawdę wspaniałych projektów
społeczno-kulturalnych, w tym na kontynuację inicjatywy Bliżej Siebie w Mini
Domu Kultury przy Łazanowickiej. Wymieniam te, a nie inne pomysły, bo jestem
zwolenniczką wydawania pieniędzy z Budżetu Partycypacyjnego na takie właśnie
miękkie projekty, ale rozumiem, że dla wielu z nas bardziej istotna jest
infrastruktura. Najważniejsze – głosujmy. Ja to właśnie zrobiłam.
Stworzyłam własny projekt pt. Jak najlepiej ulokować 2 mln Budżetu
Partycypacyjnego. Jeden milion dla obszaru nr 2, drugi dla obszaru
całej Białołęki. Rozdzieliłam, jak umiałam najlepiej. O infrastrukturze też
pomyślałam.
19.06.2017
Co słychać w Oczyszczalni
Czajka?
Wiatry od Czajki niosą wyraziste, ale
niepopularne na Choszczówce aromaty. Kilka razy dziennie, a także w nocy, po
prostu śmierdzi. Znowu, bo już przecież śmierdziało z rzadka. Źródło wydaje się
oczywiste, bo zapach znajomy. Nazywam go pozdrowieniem od Czajki. I znoszę z
godnością i wyrozumiałością. W imię czystej Wisły i wolnego od zanieczyszczeń Bałtyku.
Niektórzy sąsiedzi też znoszą, a w
dodatku uruchomili mechanizm idealizacji.
–No i co z tego, że śmierdzi. Wiesz,
ja prawie nie czuję. A poza tym tak tu ładnie na Choszczówce. Coś za coś.
Inni są, co prawda, są mniej
wspaniałomyślni, ale bezradni. To się też mądrze nazywa: bezradność wyuczona.
Czy się denerwujesz i protestujesz, czy się nic nie robisz i siedzisz cicho –
efekt ten sam.
- Śmierdzi. Pewnie, że śmierdzi. Na
szczęście tak jakby coraz mniej – mówią.
Tyle tylko, że w ostatnich dniach coś
się nowego dzieje. Ten radujący mieszkańców efekt zanikania emisji smrodu ulega
odwróceniu. Pojawia się efekt nasilenia smrodu. Na dodatek, przejeżdżając obok
oczyszczalni, zobaczyłam na jej terenie sterty gruzów i w moim dociekliwym
umyśle pojawiło się pytanie: dokąd
Czajko zmierzasz? Co burzysz, a co nowego budujesz? I czy to coś rzeczywiście
ma prawo być budowane?
Poszperałam w Internecie i niestety
niewiele znalazłam. No, jest wyjątek, dokument datowany na czerwiec tego roku,
z którego wynika, że we wrześniu ma być ukończona modernizacja Czajki, tej
największej ekologicznej inwestycji stolicy ostatnich lat. Niewiele. I w
związku z tym, czy ktokolwiek wie, co się w Czajce dzieje? Na czym ta
planowa końcówka polega?
26.06.2017
Szkoła pod
pierogiem, na dodatek na Jabłoni
Szkoła
Rysunku i Malarstwa na Jabłoni. Ulica Podgórna. Sobotnie
przedpołudnie. Wernisaż młodych artystów - uczniów Szkoły. Rozpiętość wieku
twórców: od maluchów do pełnoprawnej młodzieży. Atmosfera ciepła. W bufecie –
truskawki. Twórcy przejęci. Ich rodzice również. Pozostali goście - życzliwi.
Największy luz prezentuje duży biały pies krążący wytrwale wśród wystawionych
dzieł. Misza ma na imię. Zainteresowany sztuką, a jakże. Naprawdę widziałam, że
długo, z zadumą, przyglądał się wyrazistemu, bardzo realistycznemu portretowi
czarnego kocura. Nie warczał. Pies, oczywiście. Dla porządku dodam, że kot nie
miauczał. Choć wyglądał tak, jakby miał na to ochotę.
Ceremonia prezentacji dzieł
przemyślana. Każdy z młodych twórców ma swoje „pięć minut”. Oczywiście w
przenośni, bo czasu nikt nie mierzy. Pan Nauczyciel, czyli Edmund Dudek,
przedstawia artystę, który dzielnie staje przy swoich, bardzo profesjonalnie
rozwieszonych dziełach. Krytyki się nie boi. Chyba, że troszeczkę.
Wspólnie omawiają prace. Pani Nauczycielka, Małgosia Małczyńska, skutecznie
wspomaga dzieł analizowanie, dorzuca ciepłe uwagi, a na koniec wręcza uczniom
pędzle. Zwyczajne, ale pamiątkowe. Wieńczące rok pracy. Dzięki tym
pędzlom ma miejsce swoiste pasowanie na ucznia klasy starszej. Kolejny krok do
zdobycia malarskiego fachu zrobiony.
Dzieciaki są wciągane w rozmowę.
Takie trochę mini wywiady funduje im Pan Nauczyciel.
- Czy jesteś
zadowolona? W ilu procentach się udało?
- W 20% - odpowiada skromnie Zosia. I
mniej skromnie dodaje - Ale kaktusy (narysowane ołówkiem) udały się w
100%.
I rzeczywiście kaktusy są wspaniałe.
Sprawdziłam na stronie Szkoły.
Ksawery opowiada
o tym, że rysując roboty, posługiwał się modelem. Ustawiał go w różnych
pozycjach. Odwzorowywał ułożenie kończyn. Jego siostrzyczka, Pola, dobrze
radzi sobie z kolorystyką. Świetnie uchwyciła zwierzę w skoku. Zosia jest
zafascynowana kolorami. I my to widzimy, czujemy. Apetyczne, zmysłowe są jej
prace. Piotrek rysuje historie. Opowiada. Najważniejsza zdaje
się akcja. Jest też prawdziwa mistrzyni asocjacji, Marta, i jej interesująca
praca oparta na skojarzeniu bluszczu z zegarem (też do obejrzenia na stronie
szkoły).
Imponuje dzieło Julity z
balonikiem w roli głównej. Zarówno jego przesłanie, jak i wykonanie. Julita
jest też autorką intrygującego obrazu przedstawiającego głowę ludzką. Zapytana
o pracę, z której jest zadowolona, wskazuje na tę głowę właśnie i informuje,
szczerze, bez ogródek:
-Ta praca jest fajna. Nie miałam
pomysłu. Zaczęłam paćkać. A potem wymyśliłam, żeby tylko głowę zrobić.
I jak tu nie wierzyć w rolę intuicji
w twórczości. Nie sposób też nie wspomnieć o pacynce „Pan Edek z fabryki
kredek” autorstwa Julity. W ogóle niealuzyjnej.
I jeszcze jedna imponująca wypowiedź:
- Co najładniejsze (w domyśle: w
twoich pracach)?
- Ramki są najładniejsze – odpowiada
skromnie jedna z autorek.
Są na wystawie niezłe kopie. Na
przykład te autorstwa Oli. Są eksperymenty z materiałem, jak
przyciągająca uwagę głowa konia - jedna z prac Kasi. Są w jej
wykonaniu i inne prześliczne zwierzęta. Gotowe ilustracje do bajek. Trzeba by
je tylko napisać. Są prace Kajetana. I jego precyzja, dbałość o
szczegóły. Dążenie do realizmu. Zadziwia dobre, jak na jego wiek, opanowanie
schematu rysunkowego. Dobrze rokujące. I wielość zainteresowań tematycznych. To
on właśnie namalował „Urodzinowego kota”, obraz który zafascynował
jedynego psiego gościa na wernisażu. Przyciąga wzrok mroźna zima
namalowana przez Martę. I jej rysunek poświęcony florze i faunie,
tej najbardziej bezpiecznej i kolorowej. Subtelna, emocjonalna twórczość Marysi. Groźne
urwisko. Tajemniczy pokoik. Unoszące się w powietrzu ptaki. Ograniczone w locie
kanciastymi gałęziami, a mimo to wolne, swobodne. I jeszcze precyzyjne,
urokliwe, delikatne rysunki Magdy. Jest też Maja i
jej abstrakcyjne, mocno dekoracyjne obrazy. Dojrzałe prace Oli.
Śliczny domek, do którego chciałoby się pojechać, i to od razu, na
wakacje. Wyrazisty, bardzo kolorowy „Kogut”.
Uczniowie Szkoły na Jabłoni się
lubią. To widać, słychać i czuć. Szkoła jest ważna, o szkole się nie zapomina.
Dowodem - obecność na wystawie Sonii, absolwentki Szkoły, a obecnie uczennicy
Liceum Plastycznego.
Nauczyciele cieszą się, że ich
podopieczni potrafią współpracować, doradzać sobie nawzajem, pomagać jak
trzeba. Widać, że młodzi artyści nie zadowalają się byle jakim efektem. Liczy
się wytrwałość i pracowitość. A to cnoty przecież dość rzadkie w tej grupie
wiekowej.
Jeśli wierzyć psychologom, że
najlepszym zwiastunem talentu plastycznego u dzieci jest nieprzemijająca chęć
rysowania, to na Jabłoni z talentami mamy do czynienia. A jeśli chodzi o samą
szkołę, to diagnoza jest oczywista. Szkoła na Jabłoni to wypisz wymaluj „szkoła
pod pierogiem”. Kto nie czytał „Szkolnych przygód Pimpusia Sadełko”
Kownackiej, temu przypomnę, że chodzi o szkołę, do której: (…) młode kotki na
naukę, biegły jakby na zabawę”.
P.S. Był jeszcze mini recital
gitarowy sympatycznego Adama. I zdobywanie chaszczy ogrodowych. I wiele rozmów.
I dużo fotografowania. I wspaniałych wakacji wzajemne sobie życzenie.
Jeśli w natłoku wrażeń coś pomieszałam, pogubiłam – przepraszam.
Sprostowania chętnie zamieszczę.
27.06.2017
Budżet
Partycypacyjny na 2018 rozdzielony
W tegorocznej edycji Budżetu
zgłoszono 29 projektów w obszarze ogólnodzielnicowym i 35 w obszarze lokalnym
nr 2 (Choszczówka, Białołęka Dworska, Henryków, Dąbrówka Szlachecka, Szamocin).
W pierwszym przypadku zwyciężył bezapelacyjnie projekt parku wodnego.
Zdobył 2013 głosów. Jak się domyślam, wśród głosujących dominowali rodzice z
dziećmi w wieku co najwyżej szkolnym. Nie do końca rozumiem, dlaczego poszedł
na to milion, jeśli w pierwszych przymiarkach pisano o 750 tysiącach złotych.
„Plac zabaw składałby się z płytkiego basenu i fontann, podłączonych
do miejskiej sieci. Woda byłaby filtrowana jak na pływalni, a wszystkim
sterowałby komputer, dopasowujący działanie natrysków do temperatury i pogody.
Plac zabaw powstałby we wschodniej części parku, przy ogrodzeniu od strony
likwidowanej fabryki Polleny Aromy. Jego powierzchnia wyniosłaby 150-200 m2,
zaś koszt budowy - 750 tys. zł”*, ale pewnie na początku obowiązywała
wersja optymistyczna. Przy tego typu inwestycjach ważne też jest zapewnienie
kosztów utrzymania. Mam nadzieję, że o tym pomyślano. Ładnie taki Park na
symulacjach wygląda. Niestety projekt to kosztowny i pochłonął wszystko, czyli
okrągły milion złotych. I cała reszta projektodawców musiała się obejść
smakiem. Moim zdaniem szkoda, bo można było więcej ciekawego dokonać, a
na luksus zwany parkiem wodnym jeszcze poczekać lub zbudować go z innych
funduszy.
Jeśli chodzi o obszar numer 2, to
niewątpliwie Choszczówka zyskuje dużo. Ale po kolei. I w tym przypadku widać,
że Białołęka to młoda dzielnica, jako że zwyciężyło zabawowe doposażenie Parku
Henrykowskiego za 186 tys. zł. (1024 głosy). Nieźle też wypadł projekt
zbudowania placu zabaw ze strefą sportową dla dzieci w SP 110 (608 głosów). Uda
się też przeprowadzić w tej szkole akcję „Dzieci grają w szachy” (495 głosów).
Wystarczającą liczbę głosów zyskał również projekt utworzenie strefy dla
rodziców z małymi dziećmi w kościele pod wezwaniem Narodzenia NMP w Płudach
(479 głosów).
Twarde projekty też miały swoich i to
licznych zwolenników. Będą zatem bezpieczne przejścia dla pieszych na Klasyków
(841 głosów), remont chodnika na Czołowej (728 głosów), montaż lustra przy
skrzyżowaniu ulic Krokwi i Podróżniczej (737 głosów), a także przy skrzyżowaniu
ulic Cieślewskich i Orneckiej (668 głosów).
Ku mej radości przeszło wiele
wartościowych pomysłów z kategorii tych miękkich. Oprócz tych wymienionych
wcześniej, zrealizowane będą projekty: IV edycji Białołęckiego Festiwalu
Książki Dziecięcej i Młodzieżowej "Pozytywne strony" (324 głosy);
zakupu książek (695 głosów), w tym książek angielskich (635 głosów), dla
dzieci, młodzieży i dorosłych do Wypożyczalni Nr 58 przy ul. Wałuszewskiej 24;
zorganizowania psychologicznego pogotowia dla rodziców nastolatków (520 głosów)
i lokalnych pikników z atrakcjami w harcerskim stylu (421 głosów). Będą też
mini biblioteki (365 głosów) i bardzo mnie ciesząca kontynuacja działań „Bliżej
siebie” w mini domu kultury w Choszczówce (624 głosy). No i udało się
przepchnąć trochę sportu i rekreacji, czyli wygrały projekty: skałki
wspinaczkowej (608 głosów), hamaku miejskiego (512 głosów), stacji do
samodzielnej naprawy rowerów i wózków (627 głosów). Uda się też posadzić drzewa
w miejscu planowanej zlewni ścieków (614 głosów), choć niestety nie oznacza to
niemożności zaplanowania zlewni w innym miejscu. Będą też psie stacje, czyli
zakup i montaż 4 stacji z woreczkami biodegradowalnymi na psie odchody (509
głosów).
Jak widać, wygrały zarówno projekty
sprawdzone, znane z poprzednich edycji, jaki debiutujące. Praktyka pokaże,
które z nowych pomysłów na Budżet okażą się strzałem w dziesiątkę, a które
niewypałem. Trzymać kciuki za wszystkich wygranych radzę, bo chodzi o nasze
wspólne pieniądze, o to, by się nie zmarnowały.
Niestety, przepadł, i to po raz
drugi, ważny według mnie projekt „Przystanku Choszczówka”. Moim zdaniem
projekt bardzo wartościowy. Frekwencja na koncertach nie przełożyła się na
frekwencję w głosowaniu. To oczywiście interpretacja w duchu, że bywalcy
koncertowi zapomnieli zagłosować. Jest możliwa i druga opcja, bywalcy uznali,
że Budżet Partycypacyjny nie powinien zasilać Przystanku. Nie dla psa kiełbasa.
W naszym obszarze głosowało ogółem
2438 osób. Przystanek zdobył tych głosów 368, czyli przeszło
15%, ale te 15% to za mało na sukces. Za dużo też, by ogłosić porażkę. Problem
w tym, że choć brak wygranej w głosowaniu nie musi oznaczać porażki, to
niestety smakuje podobnie. I dlatego tak nam smutno, tym wszystkim co cenią
sobie Przystanek, i co na niego głosowali. Własna scena i
trochę własnych porządnych krzeseł, bardzo by się organizatorom Przystanku przydały.
Tak sobie myślę, że być może zapominamy, że tę scenę i te krzesła, są
organizowane z dużym wysiłkiem, siłami społecznymi. I że za każdym razem, przy
każdym koncercie, toczą się boje o sponsorów, o sprzęt nagłaśniający, w
zasadzie o wszystko. Być może pora przestać liczyć na Budżet i znaleźć inny
sposób zapewniający organizatorom jakąś stabilność, a tym samym zapewnić sobie
dożywotnią możliwość wysiadania na Przystanku Choszczówka zawsze
wtedy, gdy odezwie się w nas jakaś muzyczna tęsknota.
19.07.2017
Balkanera Trio w Galerii B.S.
Jak Basia to robi, że rodzina
toleruje jej pomysły? Ba, nawet wspomaga ją w ich realizacji? Galeria B.S. właśnie
po raz n-ty otworzyła swoje podwoje, a tym samym każdy, kto tylko chciał i czas
ku temu stosowny posiadał, mógł wczoraj, wieczorową porą, wkroczyć na
terytorium prywatne, ogrodowo-domowe, państwa Stelmachów i bawić się w rytm
bałkańskich, greckich, żydowskich i cygańskich melodii. Przeplatało się
to wszystko wyjątkowo atrakcyjnie i upleciony przez trzech muzyków warkocz
okazał się gruby, błyszczący i wyjątkowo urokliwy. Sąsiedzi nadciągnęli
tłumnie. Pies okazał się życzliwy i nie szczekał. Być może nie lubi bałkańskich
rytmów i na wieść o tym, co się będzie działo, wyszedł na długi spacer.
Zastępowały go trochę psy z okolicznych posesji, ale z małym zapałem. Pewnie to
psy – melomani. Warto by i dla nich jakiś Przystanek Choszczówka urządzić.
A zatem donoszę. Budżet
Partycypacyjny i Galeria B.S. to udany duet. Basia
Stelmach – duch niespokojny, a przy tym kreatywny. Po pracowitym roku, należy
się zabawa. Gdzieś tam wynalazła Balkanera Trio. Ściągnęła do
Galerii. Ludzi z Choszczówki zaprosiła. Wernisaż wystawy „Po rodzinnym
plenerze artystycznym” przy tym urządziła i dopilnowała, by wszyscy go
obejrzeli i nabrali ochoty na przyszłoroczny plener. Rozstawiła namioty, ławy,
stoły. O smalcu i drożdżowcu pamiętała. Goście zresztą też o tej stronie imprezy,
bezpośrednio konsumpcyjnej, nie zapomnieli. No i zabawa była przednia, bo nie
tylko słuchano. Podrygiwano, a jakże; nogą do rytmu stukano, a jakże; z nogi na
nogę przestępowano, a jakże; do rytmu klaskano, a jakże, a nawet podśpiewywano.
Ba, nawet tańczono. Nie tak od razu. Polak „do tańca i do różańca” –
raczej tylko w przysłowiu. Było tak: „najpierw powoli, jak żółw ociężale”,
„ruszyli do tanów – sąsiedzi – ospale” . Ale ruszyli i mam
nadzieję, że w końcu „wespół zespół „zatańczyli.
Niestety, nie wiem, czy na
pewno, bo musiałam z żalem w sercu opuścić imprezę. Czekam na doniesienia tych,
co bawili się do końca.
17.09.2017
Doganiamy
Najpierw cytat: „W kwietniu 1930
r. inż. Wacław Nowak sporządził plan parcelacji całej Białołęki Dworskiej,
lokując na terenie 313 ha 1252 działki o przeciętnej powierzchni ok. 2 000 m².
Jak na ówczesne czasy osiedle zaprojektowane zostało bardzo nowocześnie”.
Plan przejrzałam i się rozmarzyłam.
No, bo gdyby tak dzisiaj ktoś taki plan wcielił w życie, np. na terenach
Choszczówki, to:
♦Byłoby wytyczone
miejsca nie tylko na szkoły, ale i na
boiska, targowisko, kościół oraz park itd.
♦Byłyby ronda na
skrzyżowaniach głównych ulic, a ulice byłyby szerokie i utwardzone.
♦Byłoby u nas
tak, jak na Żoliborzu,
lub, tu proszę o wzmożoną uwagę, na Saskiej Kępie.
A tak w ogóle: wierzyć się nie chce,
jak mocno tętniło życie w przedwojennej Białołęce. Centrum handlowe mieściło
się przy Bohaterów, z pocztą, kawiarnią, sklepem tekstylnym, z punktami
usługowymi. Odbywały się targi. Działał klub sportowy „Junak”. Zimą uprawiano
narciarstwo, tak intensywnie i tak licznie, że opłacało się sprzedawać przy
górkach zjazdowych gorącą herbatę i kanapki.
Powolutko, oj powolutku,
doganiamy te standardy.
21.09.2017
Galerię B.S. odwiedził Arkady
Fiedler
Nie ten, o którym myślicie w
pierwszej chwili, ale jego wnuk. Ale po kolei. Ród podróżników, marzycieli,
ludzi odważnych, ze smykałką do pisania, zapoczątkował Antoni Fiedler (1869
– 1919), syn leśnika, z wykształcenia dziennikarz. Właściciel drukarni, a
właściwie największego w Wielkopolsce zakładu chemigraficznego i
litograficznego. To on z pewnością przekazał kolejnych generacjom Fiedlerów gen
literacki. Jego syn, Arkady Adam Fiedler (1894-1985), pisał i
podróżował. Na pewno nie były to książki dla dziewcząt, a mimo to jego Dywizjon
303, Wyspa Robinsona i Orinoko trafiły w
moje ręce. Fiedler, urodzony podróżnik, był bardzo popularnym autorem. Chłopcy,
w tym mój brat i jak się okazuje również mój mąż, czytali Fiedlera na okrągło.
Taka to była epoka, że chłopcy też czytali.
Arkady Adam Fiedler odbył w swoim
życiu ponad 30 wypraw i, jak donosi ciocia Wikipedia, w 1974 stworzył,
wraz z synami, w swoim domu w Puszczykowie koło Poznania, prywatne
muzeum, prezentujące zdobyte przez niego w czasie tych wypraw trofea. Jego
syn Arkady Radosław Fiedler towarzyszył mu w sześciu
wyprawach, na Syberię, do Ameryki Południowej i Afryki. W jednym z
wywiadów wspomina, że po śmierci ojca, byli już ze swoim bratem Markiem tak
zafascynowani podróżami, że nadal je kontynuowali. Arkady Radosław też
pisał, m. in. o ojcu (Barwny świat Arkadego Fiedlera), a także o Majach
(Majowie. Reaktywacja), o Andach (Chwała Andów) i o
specyficznych młodzieńcach (Dolina stuletnich młodzieńców). Z
kolei Marek Fiedler jest autorem takich książek o świecie
Indian jak: Szalony Koń, Siedzący Byk, Mała wielka Wyspa Wielkanocna.
No i pora przejść do kolejnego
pokolenia, którego reprezentantem jest wtorkowy gość Galerii B.S., Arkady
Paweł Fiedler, syn Arkadego Radosława. Jak widać, przekaz międzypokoleniowy
konsekwentnie obejmuje nie tylko pasję do podróży i o tych podróżach pisania,
ale również imię.
Arkady to oboczna forma imienia
Arkadiusz. Imię to pochodzi od greckiego słowa arkadikós lub łacińskiego Arcadicus i Arkadilius. Oznacza: szczęśliwy
jak Arkadyjczyk, pochodzący z Arkadii. Imię warte uwagi. Nie dziwi zatem, że
syn Arkadego Pawła ma na imię Arkady Antoni.
Po tym
przydługim wstępie donoszę, że spotkanie z Arkadym Pawłem
było barwne, ciekawe, pouczające, wciągające i do czytania Fiedlerów
zachęcające. Sala pełna, choć tuż przed 19.00, kiedy to spotkanie
miało się zacząć, publiczność prezentowała się skromnie. Ale wraz z wybiciem
zegara na miejscu stawił się tłum, mieszany pod względem płci i wieku. To
kolejny dowód na to, że mieszkańcy Choszczówki to zawodnicy ostatniej chwili,
ale można na nich liczyć, bo do mety docierają.
Spotkanie było poświęcone trzy i
półmiesięcznej podróży Arkadego Pawła Fiedlera wzdłuż Afryki Wschodniej, z
Egiptu do RPA. Podróży nietypowej, bo za pomocą ikony polskiej motoryzacji,
czyli fiatem 126p, tzw. Maluchem. Jak zaznaczył na wstępie gość Galerii, jego
opowieść będzie nie o Afryce, ale o Maluchu. Była o jednym i drugim. Wspaniała
opowieść. Czas płynął niepostrzeżenie, a my wędrowaliśmy przez Egipt, Sudan,
Zieloną Etiopię, Ugandę, Rwandę, Tanzanię, Zambię, Namibię, Botswanę znowu
Namibię i w końcu z żalem wylądowaliśmy w RPA.
Na szczęście okazało się, że tę
podróż można będzie, przez dokonanie stosownego zakupu, przedłużyć. Zakupu
dokonałam. Przede mną przygoda z książką Fiedlera „Maluchem przez Afrykę” i z
jego 12-odcinkowym serialem poświęconym tej wyprawie.
4.10.2016
Szydełkowanie
czas zacząć
Wiedziałam od razu, że jesienna
oferta Galerii B.S. to coś dla mnie. Z racji wieku, płci i
temperamentu, bowiem wszystkie te cechy składają się na potrzebę wyciszenia, a
szydełkowanie wspaniale do realizacji tej potrzeby się nadaje. Ręce zajęte,
umysł tudzież. Odpływamy.
Moja mama robiła wspaniałe rzeczy na
drutach. Ja służyłam jej wyłącznie jako pomoc przy zwijaniu wełny w kłębki.
Czasem byłam używana do prucia starych swetrów. Nigdy, ale to nigdy, nie
zapragnęłam posiąść sztuki robienia na drutach. Bardzo szybko odkryłam, że
wymaga ona cierpliwości i dokładności, a tym zakresie odczuwałam ewidentny deficyt.
Co innego szydełkowanie, czyli produkcja dzianin za pomocą haczyka zwanego
szydełkiem. Metoda ta wydawała mi się szybka, efektywna i łatwa.
No i masz babo placek. Na środowych
zajęciach w Galerii B.S. przekonałam się, że to wszystko nieprawda. Szydełkowanie
wcale nie jest to łatwe. Pojęłam, że trzeba będzie się nieźle napracować, by
opanować podstawowe techniki, by zrozumieć, na podstawowym nawet poziomie, co
to są te pętelki, oczka, słupki, łańcuszki itp. By pojąć ideę, że przy
szydełkowaniu aktywna jest tylko jedna pętelka naraz.
Szydełko miałam żółte. Numer – bodaj
8. Tworzywo – „nicio-sznurek” - w kolorze złamanej bieli, a może beżu
(nazywania kolorów też muszę się nauczyć). No i, przy ogromnym wsparciu
zewnętrznym (ukłon w stronę Eli i Basi) i z dużym samozaparciu wewnętrznym,
wykonałam przez 2 godziny podkładkę pod garnek. Niepowtarzalną. Pełną
wspaniałych niedoskonałości. Nauczyłam się robić słupki. Z oczkami gorzej.
Nadal nie wiem, gdzie się zaczynają, a gdzie kończą. Stąd albo je opuszczałam, albo
kilka razy trafiałam w to samo. I musiałam pruć, i zaczynać na nowo. O dziwo, w
ogóle mnie to nie nudziło i z niecierpliwością czekam na następne zajęcia.
Zainteresowane i zainteresowanych (zauważcie, że nie dyskryminuję płci
męskiej), zachęcam do naśladownictwa. Babie Lato w Galerii
B. S. trwa. Warto sprawdzić, a nuż są jeszcze jakieś wolne miejsca na
warsztatach z szydełkowania.
P.S. Ponoć osoby zaczynające
szydełkować dzielą się na takie, które robią za ciasne sploty i na takie, które
robią sploty za luźne. Okazuje się, że jest jeszcze trzecia możliwość, której
jestem przykładem. Można robić na zmianę sploty za ciasne i za luźne.
5.10.2017
Kinga
Głyk Trio
Kolejna odsłona Przystanku
Choszczówka. Jazzowa. Kinga Głyk. Bardzo młoda,
bardzo zdolna, bardzo ładna, bardzo sympatyczna i bardzo otwarta na
doświadczenia, jako że zdecydowała się zagrać na Przystanku Choszczówka. Ma za
sobą mnóstwo koncertów (czyt. ponad 100). Jest znana wszędzie (czyt. w Polsce i
za granicą). Gra z najlepszymi (czyt. lista muzyków, z którymi koncertowała
jest imponująca). Nie tylko gra, ale i komponuje. Porywa publiczność. Przenosi,
jak napisano w jednej z koncertowych recenzji do „innej czasoprzestrzeni”.
Jest czołową polską basistką młodego pokolenia.
Przed koncertem przeżywałam rozterkę.
Czy taki profan muzyczny, jak ja, potrafi te wszystkie wspaniałości rozpoznać,
zachwycić się nimi, docenić? Czy wychowana na rocku, popie i popularnej muzyce
klasycznej, dam się porwać jazzowi z prawdziwego zdarzenia?
Do Dzikiego Zakątka szłam
z duszą na ramieniu. Z jednej strony z nadzieją na wspaniały koncert, a z
drugiej strony z obawą, że to może być jednak nie moja muzyka. W końcu jazzu
słucha podobno tylko 8% Polaków i to spośród tych, co to w ogóle czegoś
słuchają. Coś w tej niskiej frekwencyjności musi być. Owszem, rozumiem, klub
jazzowy, wygodny fotel, coś szlachetnego w kieliszku, ale tak ni z gruszki, ni
z pietruszki, w Dzikim Zakątku, na twardym krześle.
Obawy okazały się nieuzasadnione.
Tego, co Kinga Głyk Trio zaprezentowało na Scenie Przystanku
słucha się wspaniale. Jest tylko muzyka. Perkusista Irek Głyk,
prywatnie tata Kingi Głyk, Rafał Stępień – piano i sama Kinga Głyk uświadomili
mi, że nie muszą to być powszechnie znane kompozycje, czy najbardziej znane
standardy, by szeroko otworzyć uszy i dać się uwieść muzyce jazzowej.
W bufecie Dzikiego też uwodzono.
I też skutecznie. Myślę, że warto łączyć koncerty z kolacją. Przed lub po.
Choćby po to, by usprawiedliwić przed sobą wzmożoną konsumpcję ciastek z
kremem.
P.S. Portret dla Kingi Głyk też był.
Główny zawiadowca Przystanku Błażej
Małczyński i tym razem nie zawiódł. Pięknie uchwycił
młodość, urodę, nieśmiałość, delikatność i ciepło Artystki.
I jeszcze
jedno: krzesła okazały się wyjątkowo wygodne.
16.10.2017
Szydełkowania
ciąg dalszy
Spaghetti to bawełniana włóczka z recyclingu. Jeśli masz stara
bawełnianą koszulkę, to powinieneś ją pociąć w paseczki i poskręcać, a będziesz
miał spaghetti. Włóczka jest gruba i wymaga szydełek w dużych rozmiarach.
Bardzo efektywna włóczka, czyli rezultaty operowania nią szydełkiem są szybko
widoczne. Idealna dla niecierpliwych. Sploty są wyraziste, grube, solidne.
Polecana na wszelkiego rodzaju rzeczy użytkowe: dywaniki, koszyki, torebki,
osłonki na doniczki.
Pracowało się zatem przyjemnie. Uczestniczki warsztatu stawiały
na jakość i dlatego powstało wiele dzieł przemyślanych, starannie
wykonanych, po prostu ładnych. Ja też stawiałam na jakość, ale w granicach mi
dostępnych. W każdym razie bardzo się starałam.
Wystartowałam z zamysłem zrobienia koszyczka na różne drobiazgi,
np. na spinacze do suszenia bielizny, kosmetyki, lekarstwa. Tyle że zawiodła
mnie wyobraźnia. Dno wyrobu okazało się za małe na koszyk. W efekcie powstała
wspaniała osłonka na puszkę z piwem. Wygodna, dyskretna, bo w ogóle z piwem się
niekojarząca. Kobieca, bo ozdobiona kwiatkiem. Dobrze trzymająca temperaturę
tego, co w środku. Poza tym, donoszę, że już umiem robić oczka i je rozróżniać.
Półsłupki też mi wychodzą.
12.10.2017
Szydełkowanie
relaksuje
Zajęcia bardzo udane. Przynajmniej z
mego punktu widzenia. Zaczęły się bowiem od zwijania włóczki w kłębki, a to już
potrafię robić. Tym sposobem zaliczyłam pierwszy sukces. Potem już było trochę
trudniej. Miałyśmy wykonać przedmiot użytkowy zwany torebką. Alternatywą mogła
być kosmetyczka, portfel i tym podobne damskie niezbędniki. Ja, z uwagi
na swoje dość ograniczone możliwości na polu szydełkowania, zdecydowałam się na
obiekt z zalecanych najmniejszy, czyli na etui na okulary. Zrobiłam, no prawie
zrobiłam, trzy sztuki. Wyszłam z zajęć bez żadnej z nich. Zaraz
wyjaśnię: dlaczego?
Szydełkując osiągamy stan relaksu,
podobny do tego związanego z jogą i medytacją. Tak przynajmniej twierdzą
fachowcy i o tym pozytywnym aspekcie szydełkowania często piszą. Po
wczorajszych zajęciach w Galerii B.S. przyznaję im całkowitą rację. Bo właśnie
wczoraj, w czasie szydełkowania, ogarnął mnie kompletny spokój. Żadnych myśli
katastroficznych, żadnych negatywnych skojarzeń. Ręce były zajęte, stawy
aktywne, a mózg miał święty spokój. Wypoczywał. Co prawda, nadmiernie się ten
mój mózg chyba zrelaksował, bo zapomniał, że oczka trzeba liczyć. No i musiałam
swoją nieźle już zaawansowaną robótkę spruć i zacząć od nowa. Prucie na
szczęście też relaksuje. Tak jest przynajmniej w moim przypadku.
Proces prucia powtórzyłam
trzykrotnie, a potem po powrocie do domu jeszcze dwukrotnie. Odezwała się
bowiem moja ambicja i związany z nią perfekcjonizm. Zapragnęłam doskonałości.
Postanowiłam, że moje etui musi być doskonałe. Słupki, półsłupki równiutkie. Żadnych
dodatkowych oczek. żadnych oczek opuszczonych. Sploty zawsze takie same, ani za
luźne, ani za ścisłe.
Stan aktualny: leży przede mną gotowe
etui. Niby wszystko w porządku, ale na dole jakieś nierówne. Pewnie dwa razy
wkłułam się w to samo oczko. Trzeba będzie spruć do końca.
Reasumując i nieco się powtarzając:
zajęcia bardzo udane. Przynajmniej z mego punktu widzenia. Zaczęły się bowiem
od zwijania włóczki w kłębki, a to już potrafię robić, więc zaliczyłam pierwszy
sukces. Potem był sukces drugi: osiągnięcie stanu relaksu, a jeszcze później
sukces trzeci – narodziny ambicji. Sukcesy koleżanek były, muszę przyznać,
bardziej wymierne. Równiutkie i ładniutkie.
19.10.2017
Sowa,
mądra głowa
Okazuje się, drogie maniaczki i
maniacy szydełkowania, że jest jeszcze jedno pole do zagospodarowania , a
mianowicie: maskotki, przytulanki, zabawki wszelakie. Chcesz zrobić misia,
kotka, pieska, żyrafę? Sięgnij po szydełko. Inspiracji możesz szukać u innych
szydełkujących, w Internecie lub na zajęciach w Galerii B.S.
A jak już się zainspirujesz, to
powinnaś /powinieneś zapoznać się z instrukcją i dogłębnie ją przemyśleć
(używam rodzaju męskiego, by nikt mnie o seksizm nie posądził, choć konia z
rzędem temu, kto w ostatnich latach widział jakiegoś pełnoletniego pana z szydełkiem
w dłoni). Kolejny etap to sensowny dobór kolorów i niespieszne
dzierganie, połączone z liczeniem oczek i słupków. Żadnego niedbalstwa.
Żadnych uproszczeń. Trzeba szydełkować równiutko, cierpliwie, a „efekty same
przyjdą”.
Na ostatnich październikowych
zajęciach z szydełkowania robiłyśmy sowy. W zależności od kolorystyki,
wielkości oczu i nosa – mniej lub bardziej przemądrzałe. Zróżnicowane pod
względem rozmiarów. I upierzenia. Basia Stelmach przygotowała modele
(niestety nie były to sowy żywe, tylko już przetworzone, czyli własnoręcznie
zrobione szydełkowe sówki) i udzielała wskazówek: werbalnych i pokazowych.
Uczestniczki zajęć zawzięcie szydełkowały. Widać było, że złapały szydełkowego
bakcyla. Na koniec nasze wytwory oglądałyśmy i podziwiałyśmy. W moim przypadku
było trochę tak, jak w pewnym sowim przysłowiu: każdy bierze swoją sowę za sokoła.
26.10.2017
O
tzw. trudnej pogodzie
Jest szaro, buro i ponuro. Tak samo
było w zeszłym roku. I jeszcze w zeszłym. I chyba już nawet o tym
pisałam. Ale co szkodzi napisać raz jeszcze? A zatem do rzeczy:
Po pierwsze, jak jest szaro, buro i
ponuro to znaczy, ze nadciągnął układ niskiego ciśnienia i przyniósł ze sobą
sporo wilgoci.
Po drugie, jak jest szaro, buro i
ponuro, to czas sięgnąć do słonecznych wspomnień i podsumować wakacje.
Sięgnęłam i podsumowałam. Niestety nie było aż tak znowu słonecznie, kolorowo i
radośnie, bym wspominając poczuła się lepiej. W dodatku, co było, a nie jest,
nie pisze się w rejestr. A teraz jest ponuro, jak w filmach Bergmana.
Po trzecie, jak jest tak szaro, buro
i ponuro, to można powspominać czasy czarno-białej fotografii. Zobaczyć to,
czego w słońcu nie widać. Życie w pełnym kolorze, zwłaszcza technikolorze, jest
przereklamowane. Uchwycić piękno w szarości to dopiero jest wyzwanie.
Po czwarte, jak jest tak szaro, buro
i ponuro, to można nic nie robić, tylko zaszyć się pod kocem z książką w ręku i
z nadzieją na pyszną herbatę, przygotowaną przez tego członka rodziny, któremu
uda się wmówić, że właśnie dopadła nas depresja reaktywna, bo jest szaro, buro
i ponuro.
31.10.2017
Telimena
z wizytą w Choszczówce
Rozbawieni, zadowoleni, uwiedzeni
poezją Mickiewicza i jego psychologiczną przebiegłością, wróciliśmy do domów,
żałując że wieczorne spotkanie z "Panem Tadeuszem" w Galerii B.S.
trwało tak krótko. Tak naprawdę było to spotkanie z Telimeną, która Pana
Tadeusza próbowała uwieść i rozkochać w sobie dozgonnie. O ile to pierwsze się
jej udało, z drugim jej niestety nie wyszło.
Telimeną była, doskonała w tej roli,
Anna Samusionek, Panem Tadeuszem pan Krzysztof, wyłoniony spośród męskiej
części publiczności, a o muzyczną oprawę spotkania zadbał i do recytacji
zagrzewał Sebastian Lewicki, i to aż na trzech instrumentach.
Dlaczego Telimenie z Tadeuszem nie
wyszło? Anna Samusionek dość dokładnie nam to wyjaśniła słowami Mickiewicza i
własną tych słów interpretacją. Telimena „Kibić
miała wysmukłą, kształtną, pierś powabną”, ale była kobietą
dojrzałą, co w tamtej epoce oznaczało „nieco podstarzałą”. Posiadała, co
prawda, sex appeal, a to, jak powszechnie wiadomo, jest „(…) nasza broń
kobieca/Sex appeal, to coś co was (czytaj: panów niezależnie od wieku)
podnieca/Wdzięk, styl, charm, szyk/ Tym was zdobywamy w mig”. Uwiedzenie
Tadeusza było skuteczne, ale niestety krótkoterminowe. Bowiem, kiedy tylko
trochę Tadeusz oprzytomniał i kiedy zorientował się, że tak naprawdę zakochał
się nie w Telimenie, ale w Zosi (w końcu młodsza i ładniejsza), to od razu
przejrzał na oczy. I piegi na twarzy Telimeny zauważył, i ubytki w uzębieniu,
i, o zgrozo, zmarszczki liczne. Niestety, era botoksu i protetyki miała dopiero
nastąpić. Porzucona i odrzucona Telimena mogła się tylko skarżyć: „Szukałeś wzroku mego, teraz go unikasz/
Szukałeś rozmów ze mną, dziś uszy zamykasz/Jakby w słowach, we wzroku mym była trucizna!/
Dobrze mi tak, wiedziałam, kto jesteś! Mężczyzna!” I stać się
prekursorką ruchów feministycznych.
Anna Samusionek wyglądała uroczo.
Mickiewicza recytowała po mistrzowsku. I na dodatek zaskakiwała nas pełnymi
humoru współczesnymi wtrętami do poematu. Była przekonywującą Telimeną, i tą
triumfującą, i tą przegraną. Jednocześnie świetnie się od Telimeny
dystansowała. Reasumując: bardzo udany występ i niezapomniany wieczór w
Galerii B.S. Polonez też był.
(7.11.2017)
Smogowa
mapa Choszczówki
Listopad, grudzień, styczeń, luty –
to miesiące, w których uruchamiam rodzinną szkołę przetrwania. Nie tylko
dlatego, że bywa zimno i bardzo zimno, i z tego powodu trzeba zadbać o
ogrzewanie. Ale również dlatego, że innym, czyli drogim sąsiadom, też jest zimno
i bardzo zimno, i też muszą zadbać o ogrzewanie. Kosztowny to okres dla
portfela, zwłaszcza jak system grzewczy na prądzie stoi, a tak jest w moim
przypadku. Kosztowny to również okres dla zdrowia, zwłaszcza jak system
grzewczy sąsiadów na piecach i kominkach stoi.
Bowiem, wraz z pierwszymi chłodami,
pojawia się produkt uboczny spalania, niezbyt miły towarzysz jakże miłego
nam cieplutkiego ognia, czyli dymek, dym, dymisko. Od rana do wieczora z
czyjegoś komina wydobywa się dym, czyli „układ koloidalny, w którym ośrodkiem
rozpraszającym jest gaz, a cząstki koloidalne są cząstkami stałymi”*. Dym, jak
tłumaczy Ciocia Wikipedia, jest zawiesiną bardzo drobnych cząstek stałych w
gazie. To jedna z postaci gazozolu (cokolwiek to znaczy, to i tak brzmi
groźnie), a najczęściej jego odmiany – aerozolu. ”Na terenach zurbanizowanych
wraz z mgłą może tworzyć smog” – ostrzega Cioteczka Wiki. A oddychać trzeba. I
oto nasza wspaniała Choszczówka z dnia na dzień na swej wspaniałości traci.
Traci, bo dymem mocno trąci.
Sądzę, że przydałaby się nam jakaś
lokalna uchwała antysmogowa. I solidna wiedza o tym, jak palić i czym palić, by
żyło się nam na Choszczówce dłużej i zdrowiej. Swoją drogą, ciekawe, ile jest u
nas, w naszym zakątku, takich wściekle kopcących kominów? Może warto się
im przyjrzeć, w ramach walki o godne przetrwanie okresu grzewczego? A przede
wszystkim, swój komin warto poddawać regularnej kontroli i nie pozwalać mu na
czarne szaleństwo. By nigdy nie znalazł się na smogowej mapie Choszczówki.
(11.11.2017)
Grażyna Auguścik, Mietek
Szcześniak, Paulinho Garcia i Błażej Małczyński
Było inaczej niż zwykle. Było trio
niezwykłe, ad hoc stworzone, a mimo to trio prawdziwe. Zgrane i profesjonalne.
A wszystko na Scenie Przystanku Choszczówka. W Dzikim
Zakątku. We wtorkowy listopadowy wieczór.
A zatem po kolei. Najpierw długo
czekaliśmy na otwarcie podwoi sali koncertowej. Impreza się opóźniała. Dziki
Zakątek takiego tłumu chyba jeszcze nie gościł. Zwłaszcza w dzień
powszedni. Był czas na powitania, na sąsiedzką wymianę poglądów, na
poprzyglądanie się sobie nawzajem, na nawiązywanie nowych znajomości. A
wszystko to na stojąco. Każdy, kto chciał coś skonsumować, zdążył odstać
kolejkę do bufetu i zaopatrzyć się odpowiednio. Ładnie się prezentowaliśmy. I
godnie. Mimo że nie znaliśmy powodów, dla których podwoje sali koncertowej się
nie otwierały, nie okazywaliśmy niezadowolenia. Przejawów buntu też nie było.
Jak jest na co czekać, to się czeka cierpliwie.
No i w końcu się zaczęło to, na co
czekaliśmy. Krzeseł dla wszystkich starczyło. Siedziało się całkiem wygodnie. A
potem już tylko słowo i muzyka. Akustyka dobra. Trio: Grażyna Auguścik –
wspaniała wokalistka jazzowa, urodzona w Słupsku; Mietek Szcześniak –
znakomity piosenkarz, kompozytor i autor tekstów, urodzony w Kaliszu; Paulinho Garcia –
genialny piosenkarz i muzyk, urodzony w Belo Horizonte w Brazylii. Wysiedli na
Przystanku Choszczówka, w Warszawie, na Białołęce.
W zasadzie przedstawianie wtorkowych
gości Przystanku jest zbędne. To są ludzie – marki. Mam nadzieję, że się na to
określenie nie obrażą. Nie tylko wybitni w swej profesji, ale również
przesympatyczni. I tak pięknie się uśmiechający. Dzięki efektowi
synergicznemu*, współdziałając uzyskali nową jakość. I tylko my, zgromadzeni w
Dzikim Zakątku, mieliśmy okazję jej posmakować. Za co i artystom, i
organizatorom, należy się dozgonna wdzięczność. Zresztą od razu ochoczo ją
wyraziliśmy. Tak jak umieliśmy. Oklaskami i wołaniem o bis. Skutecznym.
Główny Zawiadowca Przystanku, Błażej
Małczyński, i tym razem sportretował artystów. Wrażliwie i pięknie. Portrety
zostały wręczone. Podziękowania złożone.
Nie sposób nie wspomnieć, że był to
również wieczór Błażeja Małczyńskiego, jako że Trio niezwykłe powstało z jego
inicjatywy. Potrafił zarazić ideą wspólnotową muzyków, a „miód spijaliśmy” we
wtorkowy wieczór my wszyscy.
*Efekt synergiczny -
efekt pracy zespołowej jest wyższy niż suma efektów działań indywidualnych,
czyli 1+1+1 ≠ 3, tylko np. 10. W przypadku
ostatnich gości Przystanku 1+1+1=102
(19.11.2017)
Jeszcze do Świąt daleko, ale ...
Prawie rok temu po raz pierwszy w
swoim życiu zajęłam się dobrowolnie robótkami ręcznymi. Ta domena kobieca nigdy
mnie zbytnio nie fascynowała, a nawet, poza kilkoma wyjątkami odpychała
konsekwentnie. Rok temu, czy to z racji wieku (coraz bardziej podeszłego), czy
to ze względu na niezwykłą, pełną pokus, atmosferę Galerii B.S. doznałam
przemiany. I z zapałem zaczęłam kreować ozdoby choinkowe, a potem już w ogóle w
magii warsztatów utonęłam. Tym samym stałam się galerianką, w innym, co
podkreślam, znaczeniu niż to wykreowane w filmie Katarzyny Rosłaniec. Ale
zawszeć.
W ubiegłym roku wykonałam pierwsze w
swym życiu bombki. Były piękne, choć pełne niedoskonałości. Białe. W tym roku
wykonałam bombkę jedna, ale za to bez niedoskonałości (w okularach jej nie
oglądam i oglądać nie zamierzam). Bombkę czarną. Wyrafinowaną. Mroczną.
W zeszłym roku pisałam, że należy
zabierać się za dzieło w sposób rozsądny, czyli: „(…) powoli i ostrożnie.
Poprzyglądać się materii, wszystko najpierw zaplanować. A przede wszystkim
kierować się zasadą: kto pyta, nie błądzi”. I tak właśnie w tym roku
postępowałam.
Moje warsztatowe koleżanki również
bardzo się starały i bombki urocze produkowały, o czym można się przekonać
zaglądając na stronę Galerii.
Ja nabrałam takiej buty, że właśnie
postanowiłam zademonstrować przy okazji tego wpisu dzieło nie byle jakie, bo
własne. Moją bombkę. Dowód rozwoju moich umiejętności, albo mego bezkrytycyzmu.
W zasadzie na jedno wychodzi.
Przy okazji przypomnę, co w zeszłym
roku o historii bombek choinkowych pisałam: „Trudno w to może uwierzyć, ale
zrodziły się z biedy. Pewien robotnik, zatrudniony w szklanej
manufakturze, w miasteczku Lauscha w Turyngii, nie mógł z przyczyn finansowych
pozwolić sobie na obwieszenie choinki cukierkami, piernikami, orzechami. I
wówczas wpadł na pomysł, by wydmuchać sobie szklane kule przypominające jabłka
i nimi przyozdobić drzewko. Tak się to spodobało sąsiadom, że posypały
się zamówienia na szklane ozdoby choinkowe, a manufaktura rozkwitła i do dziś
jest potęgą w produkcji bombek”.
(24.11.2017)
Nowa pasja – filcowanie
Środa, czyli kolejne warsztaty w
Galerii B.S. Na dworze śnieg z deszczem na zmianę z deszczem ze śniegiem, a u
Basi Stelmach „Babie lato”.
I chwała jej za to. Na stołach rozłożone koce i porozrzucana folia bąbelkowa.
Raczej mało przesłanek, przynajmniej dla mnie, by odgadnąć, co się
dzisiaj będzie działo i co się będzie robiło. Koleżanki były sprytniejsze
i dość szybko domyśliły się, że będzie filcowanie. I to na mokro. Basia
Stelmach potwierdziła.
Do filcowania nadaje się wełna owcza,
ale i inne jej rodzaje są pożądane: mohair i kaszmir (czyli wełna kozy); angora
(wełna królika); alpaka (wełna lamy) itd. Ponoć nawet ludzkie włosy pod
postacią dredów, to też filc. Wełna musi być czesankowa, czyli
uprana, wyczesana i gręplowana, cokolwiek by to znaczyło.
Święta tuż tuż, więc robiłyśmy
choinki. Na szablonie, o kształcie wydłużonego trójkąta, rozkładałyśmy
cieniutkim warstwami odpowiednio rozciągniętą wełnę czesankową (przypominało to
trochę rozkładanie waty). Basia Stelmach pouczyła nas, że pasma czesanki trzeba
urywać (pod żadnym pozorem nie wolno używać nożyczek). Trzeba też dbać o to, by
były cieniutkie, zwiewne. No i układać jedno pasemko czesanki na drugim,
najlepiej systemem dachówkowym. I dbać o to, by nie było prześwitów, chyba, że
chcemy uzyskać filc ażurowy lub dziurawy.
Jak już to wszystko zrobiłyśmy,
używając wełen w różnych kolorach, z przewagą zieleni, przyszła pora na akt
drugi, czyli polewanie tego, co ułożyłyśmy, wodą z mydłem. Wełna wciągała wodę,
jej nadmiar wyciskałyśmy folią, przy okazji nadając dziełu odpowiedni kształt
(i już było wiadomo, że koce na stołach są po to, by nadwyżka wody miała w co
wsiąkać). Za pomocą folii odwracałyśmy nasze dzieło, formowałyśmy, a potem
znowu nakładałyśmy wełnę, polewałyśmy i znów odwracałyśmy, dbając o zachowanie
kształtu.
A potem głaskałyśmy, naciskaliśmy,
ubijaliśmy, rolowałyśmy, walcowałyśmy, wyciskałyśmy, czyli spilśniałyśmy.
Inaczej mówiąc wiązałyśmy wełnę w tkaninę zwaną filcem. O dziwo,
gwałtowność obróbki dziełu nie szkodziła. I choinki powstały. Całkiem, całkiem
ładne.
P.S.
Niejeden sweter udało mi się w życiu
sfilcować i raczej nie byłam z tego powodu szczęśliwa. Ku memu zaskoczeniu
okazało się, że można filcowanie polubić.
(29.11.2017)
Witraże, dekupaże
Babie Lato w Galerii B.S. trwa. I
jest bardzo kobiece. Bardziej niż prawdziwe babie lato, wytwarzane ponoć przez
pająki obu płci. Stąd ta refleksja? Ano stąd, że na wczorajszych warsztatach
zajmowałyśmy się m. in. dekupażem (fr. découpage), który, poczynając od czasów
Ludwika XV, jest niezwykle, zdaniem znawców, popularnym kobiecym hobby.
Technika nietrudna. Na dowolną w zasadzie powierzchnię przykleja się wzór
wycięty z papieru lub serwetki papierowej (skąd oni na dworze Ludwika XV brali
serwetki papierowe – nie wiem). Ciekawostka: technika pochodzi podobno ze
wschodniej Syberii. Nomadzi ozdabiali za jej pomocą groby swoich bliskich.
Potem decoupage powędrował do Chin, a stamtąd do Włoch i jeszcze dalej. W
Wenecji wykorzystywano tę technikę do produkcji mebli, a że nie była to metoda
kosztowna decoupage zaczęto nazywać "sztuką biedaków".
Tyle jeśli chodzi o informacje
pozyskane od cioci Wikipedii i Wujką Googla. Jeśli natomiast chodzi o nasze
warsztaty to: robiłyśmy bombki. Basia Stelmach, jak zwykle, udzieliła wstępnej
instrukcji, a następnie dała nam do dyspozycji pudełko pełne serwetek
papierowych, z różnorodnymi motywami świątecznymi. Każda z nas wybrała coś dla
siebie. Potem należało serwetkę rozwarstwić i zostawić sobie tylko warstwę z
nadrukiem. Następnie trzeba było powycinać (a jeszcze lepiej powydzierać) z tej
warstwy interesujące nas fragmenty i przykleić je na bombkę. To okazało się
najtrudniejsze, bo nie dość, że kleiło się nie od spodu, ale z wierzchu, to na
dodatek wymagało to zręczności i delikatności. Po kolei: wybrany kawałek
serwetki trzeba było nałożyć na bombkę i przytrzymać jedną ręką, a drugą –
smarować go klejem z zewnątrz. Pędzelkiem lub palcami. Mnie niestety wymaganej
zręczności i delikatności nieco zabrakło, i trochę mi się serwetka
pomarszczyła, a nawet przedarła. Na szczęście można było na dziurę nałożyć
kolejną warstwę serwetki, choć jakość dzieła na tym ewidentnie straciła.
Ostatni krok: to pomalowanie całości lakierem bezbarwnym i posypanie brokatem.
Jeśli o mnie chodzi, to był jeszcze
jeden ważny końcowy element tworzenia, a mianowicie przeżycie zaskoczenia, że
się to wszystko udało. I że wygląda tak, jak powinno, czyli na
namalowane. Bombka jak wymalowana.
O czym warto pamiętać używając
techniki decoupage? Otóż dekupażować można wszystko. Farby i kleje winny
być akrylowe. Zamiast kleju można stosować roztrzepane białko kurze. Kolejne
warstwy należy nakładać po wyschnięciu poprzednich.
Rozpisałam się o dekupażu, a to nie
jedyna technika wykorzystana na wczorajszych zajęciach. Robiłyśmy jeszcze
witraże, tyle że nie na szkle - tylko na sztywnej przezroczystej folii; a
metalowe ramki imitowałyśmy specjalnymi pisakami. Powstały bardzo ładne,
związane z Bożym Narodzeniem, prace.
Reasumując: urozmaicone to nasze
babie lato.
(7.12.2017)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz