Naukę jazdy na rowerze rozpoczęłam bardzo
późno. Trzykołowego nigdy nie miałam. Mój pierwszy rower to była od razu
prawdziwa, czyli dorosła, damka. Ja za dorosła nie byłam, miałam wówczas tak
mniej więcej 11, może 12 lat. Tyle, że rosła była ze mnie panienka, więc ta
damka była w sam raz. Tata widząc moją nieporadność, umieścił za siodełkiem
mocny długi kij i dzierżąc go mocno w dłoni asekurował córeczkę. A że córeczka
słabo sobie radziła, kij okazał się niezbędny. Na dodatek, asekuranctwo
owładnęło mną do tego stopnia, że się nawet przez moment tego kija nie
wstydziłam. I tak sobie jeździłam, jeździłam, nie przejmując się zbytnio
zdziwieniem i ironicznymi uwagami mijających nas osób.
Niedzielny przedpołudniowy spacer do
parku. Ja na rowerze, tata przy mnie, ze wspomnianym kijkiem w dłoni. A że
droga spaceru w pewnym momencie potoczyła się w dół górki, więc zaczęło mi się
jechać wyjątkowo łatwo, płynnie i szybko. To ostatnie zadecydowało. Tata
wypuścił kij z ręki, być może celowo, a być może po prostu za mną nie nadążał.
I popędziłam przed siebie. I było wspaniale. Uczucie wolności, spełnienia.
Pamiętam moment, w którym zauważyłam, że
tata mi już nie towarzyszy, że nie ma jego cienia obok cienia roweru; moment, w
którym uświadomiłam sobie, że nie ma się czego bać, bo potrafię jeździć na
rowerze. Niesamowite uczucie.
Idzie wiosna. Pięknie świeci słońce. I oto
odezwał się we mnie zew roweru. Tyle, że znowu się boję. Długo nie jeździłam.
Równowaga już nie ta. Niedowidzę, niedosłyszę. Cenię sobie wygodę. Po co mi
rower?
I nagle zrozumiałam, że ten zew roweru ma
drugie dno. Tu nie chodzi po prostu o rower. Tu chodzi o rower trzykołowy, taki
jakiego nigdy nie miałam. Na dwukołowym już się najeździłam, już się dwukołowo
zrealizowałam. Najwyższy czas na trzy kółka.
Obraz Nando Bonilla z Pixabay
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz