Dzisiejszy warsztat w Galerii B.S. wymagał od uczestniczek pełnej
koncentracji uwagi, precyzji manualnej, a także sprawnej analizy i syntezy
wzrokowej. Robiłyśmy bowiem linoryty.
Linoryt to niby to samo co drzeworyt, tyle że
zamiast drewna wykorzystywane jest linoleum.
Wzoru chemicznego nie znalazłam, ale
dowiedziałam się, że linoleum składa się z włókna lnianego, kalafonii*, mączki
drzewnej lub korkowej i pigmentu, nałożonych wałkiem na tkaninę jutową lub inne
płótna. Wymyślił je Anglik o imieniu Frederic
i nazwisku Walton, a dokonał tego w
roku 1864. Pod koniec wieku XIX wszyscy na punkcie linoleum oszaleli (za
wyjątkiem, myślę, rodów książęcych i królewskich). A kiedy w wieku XX
wprowadzono osnowę z filcu, popularność linoleum jeszcze wzrosła. W moim domu
rodzinnym cieszyło się w każdym razie wielkim uznaniem. Mnie się podobało,
podoba nadal, a płytki PVC, które wygryzły linoleum z rynku, nie były w stanie
wzbudzić mego entuzjazmu.
Kończę te wstępne wywody i
przypominam, że do pracy nad linorytami potrzebne jest linoleum. Zwykłe lub
takie ze sklepu plastycznego. I farby. I papier. I specjalne dłuto, albo dwa
dłuta: proste i zaokrąglone, albo trzy…. I jeszcze jakiś rysunek, który
chciałoby się na linorycie utrwalić. Tak to trzeba przemyślnie zrobić, aby na
linoleum powstał negatyw tego, co chce się uzyskać.
Potem jest jeszcze konieczna decyzja,
czy rysunek ma być czarny na białym, czy biały na czarnym. Wypukłości
odpowiadają za kolor, czyli czerń. Wklęsłości za biel. Oczywiście w przypadku
czarnej farby i białej kartki. Farbę nanosi się na wyżłobione linoleum i
szybkim ruchem przykłada kartkę. Trzeba
tę kartkę odpowiednio przycisnąć. Odbitek może być oczywiście więcej niż jedna.
I tak właśnie, pod czujnym okiem Basi
Stelmach, postępowałyśmy. Efekty były niezłe. I te ilościowe, i te jakościowe.
Były dzieła reprodukcyjne, i całkowicie autorskie. Zdarzył się też przypadek,
że dzieło, w zamyśle reprodukcyjne, wyszło tak odmiennie od pierwowzoru, że nabrało
walorów nieco prymitywnej kreatywności. Nieskromnie donoszę, że było to moje
dzieło. Odnaleźć je wśród innych prac będzie prawdopodobnie dość łatwo.
* Niepoinformowanych informuję, że wspomniana kalafonia to po
prostu żywica naturalna.
A dlaczego na tym dziele są aż dwie parasolki?
OdpowiedzUsuńPo prostu mocno padało. Ulewa.
OdpowiedzUsuńNie ma nic piękniejszego niźli tworzenie czegoś z niczego. Pięknie.
OdpowiedzUsuńAno. Być może taka jest istota twórczości.
OdpowiedzUsuńZaciekawiłam się linorytami, a do tej pory zupełnie mnie to nie interesowało. Efekty dzieł wspaniałe.
OdpowiedzUsuńSerdecznie pozdrawiam
To rzeczywiście daje efekty.
OdpowiedzUsuńPogratulować talentu, wtedy z niczego powstaje "coś"; takie ładne "coś". Trochę zazdroszczę, że mnie wena twórcza nie pokochała; pozdrawiam Basia
OdpowiedzUsuńCieszę się,że wpadłaś z wizytą. Linoryty są dla każdego. Talent co prawda pożądany, ale i beztalencia sobie radzą, a jak nie radzą, to i tak mają frajdę. Jak ja nie przymierzając.
Usuń