Dawno dawno temu, zgadnijcie kiedy, można było zanieść do kiosku papierową teczkę,
podpisaną, rzecz jasna, dużymi drukowanymi literami, no i dokonać zamówienia.
Nie mam zielonego pojęcia, czy robiono to za jakąś opłatą, czy było to trudne
do załatwienia, czy łatwe? Zajmowali się
tym rodzice, a ja korzystałam z ogromnym zapałem. Dla Babci odkładano Dziennik Ludowy; dla Mamy
Kobietę i Życie oraz Przekrój. Były też Szpilki, a co 2 tygodnie Karuzela (w
końcu mieszkaliśmy w województwie łódzkim) i bodaj Motor dla Taty. No i jeszcze
dla mnie i dla Brata – Świat Młodych.
Skład teczki oczywiście podlegał zmianom. W pewnym okresie
dla mnie, ambitnej maturzystki, zaczęto odkładać Kulturę i Życie Literackie (w
którym mało co mnie, tak naprawdę, ciekawiło i w którym nie wszystko
rozumiałam, ale kupowałam, bo brzmiało dumnie). Czytało się jeszcze Filipinkę,
a także wspaniały miesięcznik Ty i Ja.
No i Młodego Technika. Ale czy to wszystko było w teczce? Nie pamiętam.
Wiem tylko, że gazet codziennych nie odkładano. Wyjątek – wspomniany Dziennik
Ludowy, ale w nim przecież drukowano powieść radiową w odcinkach, ukochane Jeziorany mojej babci.
Jaka to była frajda. Przynosiło się to całe bogactwo do
domu. Brało się w rękę pachnące świeżością
(niektórzy by pewnie powiedzieli: cuchnące farbą) tygodniki, zasiadało
za stołem lub na kanapie i czytało, czytało. Niektóre pisma „od deski do
deski”, niektóre wybiórczo, ale żadnego się nie pomijało. To były czasy, w
których lekturę, czyli to, co wydrukowano na papierze, trzeba było szanować.
Prawo podaży i popytu. U nas w domu zawsze był większy popyt niż podaż. Trzeba
było ostro kombinować, aby było, co czytać. Książki pożyczało się w bibliotece,
od znajomych, od sąsiadów. I ciągle było za mało. Stąd też sczytywane do cna
czasopisma. Potem też się ich nie wyrzucało. Były skrupulatnie zbierane,
spinane, zszywane, a nawet oprawiane.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz