Kolejny Przystanek za nami. Chciałoby się rzec:
„A szkoda”, jako że czekanie na
koncert Adama Makowicza samo w sobie było ogromną przyjemnością, jeszcze większą przyjemnością
był sam koncert, ale kiedy kurtyna opadła (przenośnia poetycka, bo Przystanek kurtyny się nie dorobił.
Może i dobrze?), zrobiło się smutno, pozostał żal, że to wszystko już za nami.
Na pociechę zostały płyty i książka – wywiad z Mistrzem.*
Tym razem
miejsce siedzące miałam w ostatnim rzędzie. Ta lokalizacja mocno „ścieśniła” mój
punkt widzenia tego, co działo się na scenie (zgodnie z zasadą: punkt widzenia
zależy od punktu siedzenia) i w efekcie mogłam jedynie podziwiać trzewia
fortepianu. Nie był to, co prawda, Steinway, ukochany przez Adama Makowicza,
ale też całkiem całkiem dobry był to instrument, co dało się słyszeć i czuć. Na
dodatek bardzo ładny.
Na
szczęście na koncercie najważniejsze jest, by słyszeć, a ja słyszałam. Piękne
rzeczy słyszałam. I smutne, i radosne. Niesamowicie zmienne, wręcz ulotne. Gdzieś
między jazzem a klasyką ta muzyka się działa.
Trwałam i
kontemplowałam. Wszyscy trwali i kontemplowali. I byliśmy zasłuchani na maksa.
Świetnym
uzupełnieniem koncertu była rozmowa Błażeja Małczyńskiego z Artystą. Było o życiu, o jazzie, o jazzmanach, było też o tym, czym
powinna być muzyka.
P.S. Autograf
Adama Makowicza po koncercie zdobyłam.
*Marek
Strasz „Grać pierwszy fortepian. Rozmowy z Adamem Makowiczem”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz