czwartek, 28 marca 2019

NA GORĄCO O TYM, JAK BYŁO GORĄCO



Było RAKU – szybki wypał, wietrzenie, redukcja, chłodzenie. Wytwarzanie ceramiki metodą raku wymyślono w XVI-wiecznej Japonii. Była ponoć w swej surowości idealna dla zwolenników Zenu. W przeciwieństwie do kolorowej, gładkiej ceramiki chińskiej*. 

W tym tygodniu raku zagościło w Galerii B.S. Nomen omen. Warsztaty z serii „Wiosenne inspiracje” zainspirowały nas do wyjścia na świeże powietrze, jako że raku tworzy się w naturalnych warunkach. Do dyspozycji mieliśmy piec zrobiony z metalowej beczki (niestety nie wiem, po czym ta beczka. Wiem natomiast, kto piec zbudował, ale nie powiem). Piec został wyścielony od wewnątrz jakąś matą (niestety nie wiem jaką, może ceramiczną. W każdym razie wytrzymującą bardzo wysokie temperatury). Kiedyś palono w takich piecach drewnem. Dziś używa się gazu z butli i nasz piec tak właśnie był opalany.

No i zaczęła się nasza przygoda z raku. Naczynia i inne gliniane wspaniałości przygotowaliśmy wcześniej, wysuszyliśmy, poddaliśmy pierwszemu wypaleniu w piecu elektrycznym. Szkliwienie było zrobione w ostatniej chwili. I poprzedzone trudną decyzją, co do raku wybrać, czy miseczkę A czy B;  kurę czy kubek – jako że pojemność pieca niestety nie była nieograniczona.

Wypalanie trwało przeszło godzinę. Piec buchał gorącem. Nasze wytwory nieźle się spociły i rozgrzały do czerwoności. Ich wyjmowanie z pieca było wspaniałym widowiskiem. Zwłaszcza, że był do dla nich moment niezwykle ważny. Ich ostateczny wygląd zależał bowiem od tego, czy dmuchnął akurat zimny wiatr, czy też wiatru w ogóle nie było, czy pobyły na świeżym powietrzu dłużej, czy krócej, czy przy wyjmowaniu poruszano nimi ruchem wahadłowym, czy też takich ruchów im oszczędzono.  A konkretnie, od tego etapu zależał stopień popękania szkliwa, jak liczne będą pęknięcia, tzw. krakle, a może  w ogóle ich nie będzie, czy będą drobne, czy grube, długie czy krótkie.  
Kolejny etap to redukcja. Wciąż bardzo gorące wytwory naszych rąk trafiły do wiader z trocinami, zostały nimi starannie przysypane. Trociny zaczęły się palić, tlić, dymić niemożebnie, a dym wnikał głęboko wszędzie tam, gdzie nie było szkliwa i barwił krakle na czarno tworząc niepowtarzalny ornament. W tym czasie miało też miejsce utlenianie metali zawartych w szkliwie i powstawanie związanych z tym rozlicznych nieoczekiwanych efektów barwnych, o czym przekonaliśmy się dużo później. Trwało to wszystko około dwudziestu minut.  

I ostatni etap zanurzenie naszych dzieł w zimnej wodzie, czyli chłodzenie. Potem jeszcze, po wyjęciu z wody,  trzeba było nasze cacka wyczyścić i już można było zacząć kontemplować ich piękno, będące rezultatem współdziałanie całej masy czynników, w tym również naszego pierwotnego planu, ale tylko w bardzo małej części. Istotne były: temperatura wypalania, wiatr, jakość szkliwa, miejsce ustawienia w piecu, kolejność z tego pieca wyjmowania, lokalizacja w trocinach, kolejność chłodzenia, temperatura powietrza – wszystkiego wyliczyć się nie da, ba, wszystkiego nie da się nawet zauważyć. W każdym razie te czynniki, i pewnie nie tylko te, wpłynęły na efekt ostateczny naszej pracy. Bo takie jest właśnie raku.  Nie do skontrolowania. 
   

2 komentarze:

  1. Super opis i kwintesencja raku. Też tam byłam i pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzięki za komentarz. Mało kto komentuje te moje wynurzenia, więc bardzo się cieszę.

    OdpowiedzUsuń