Było RAKU – szybki
wypał, wietrzenie, redukcja, chłodzenie. Wytwarzanie ceramiki metodą raku wymyślono
w XVI-wiecznej Japonii. Była ponoć w swej surowości idealna dla zwolenników
Zenu. W przeciwieństwie do kolorowej, gładkiej ceramiki chińskiej*.
W tym tygodniu raku
zagościło w Galerii B.S. Nomen omen. Warsztaty z serii „Wiosenne inspiracje” zainspirowały nas
do wyjścia na świeże powietrze, jako że raku tworzy się w naturalnych warunkach.
Do dyspozycji mieliśmy piec zrobiony z metalowej beczki (niestety nie wiem, po czym
ta beczka. Wiem natomiast, kto piec zbudował, ale nie powiem). Piec został wyścielony
od wewnątrz jakąś matą (niestety nie wiem jaką, może ceramiczną. W każdym razie
wytrzymującą bardzo wysokie temperatury). Kiedyś palono w takich piecach
drewnem. Dziś używa się gazu z butli i nasz piec tak właśnie był opalany.
No i zaczęła się nasza przygoda z raku. Naczynia i inne gliniane
wspaniałości przygotowaliśmy wcześniej, wysuszyliśmy, poddaliśmy pierwszemu
wypaleniu w piecu elektrycznym. Szkliwienie było zrobione w ostatniej chwili. I
poprzedzone trudną decyzją, co do raku wybrać, czy miseczkę A czy B; kurę czy kubek – jako że pojemność pieca
niestety nie była nieograniczona.
Wypalanie trwało przeszło godzinę. Piec buchał gorącem. Nasze
wytwory nieźle się spociły i rozgrzały do czerwoności. Ich wyjmowanie z pieca
było wspaniałym widowiskiem. Zwłaszcza, że był do dla nich moment niezwykle
ważny. Ich ostateczny wygląd zależał bowiem od tego, czy dmuchnął akurat zimny
wiatr, czy też wiatru w ogóle nie było, czy pobyły na świeżym powietrzu dłużej,
czy krócej, czy przy wyjmowaniu poruszano nimi ruchem wahadłowym, czy też
takich ruchów im oszczędzono. A
konkretnie, od tego etapu zależał stopień popękania szkliwa, jak liczne będą
pęknięcia, tzw. krakle, a może w ogóle
ich nie będzie, czy będą drobne, czy grube, długie czy krótkie.
Kolejny etap to redukcja. Wciąż bardzo gorące wytwory naszych rąk trafiły
do wiader z trocinami, zostały nimi starannie przysypane. Trociny zaczęły się
palić, tlić, dymić niemożebnie, a dym wnikał głęboko wszędzie tam, gdzie nie
było szkliwa i barwił krakle na czarno tworząc niepowtarzalny ornament. W tym
czasie miało też miejsce utlenianie metali zawartych w szkliwie i powstawanie związanych
z tym rozlicznych nieoczekiwanych efektów barwnych, o czym przekonaliśmy się
dużo później. Trwało to wszystko około dwudziestu minut.
I ostatni etap zanurzenie naszych dzieł w zimnej wodzie, czyli
chłodzenie. Potem jeszcze, po wyjęciu z wody, trzeba było nasze cacka wyczyścić i już można
było zacząć kontemplować ich piękno, będące rezultatem współdziałanie całej
masy czynników, w tym również naszego pierwotnego planu, ale tylko w bardzo
małej części. Istotne były: temperatura wypalania, wiatr, jakość szkliwa, miejsce ustawienia w piecu,
kolejność z tego pieca wyjmowania, lokalizacja w trocinach, kolejność
chłodzenia, temperatura powietrza – wszystkiego wyliczyć się nie da, ba,
wszystkiego nie da się nawet zauważyć. W każdym razie te czynniki, i pewnie nie tylko te, wpłynęły na efekt ostateczny naszej pracy. Bo takie jest właśnie raku. Nie do skontrolowania.
Super opis i kwintesencja raku. Też tam byłam i pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńDzięki za komentarz. Mało kto komentuje te moje wynurzenia, więc bardzo się cieszę.
OdpowiedzUsuń