Lata
sześćdziesiąte. Trzeba było zanieść do kiosku papierową teczkę,
podpisaną, rzecz jasna, dużymi drukowanymi literami, no i dokonać zamówienia.
Nie mam zielonego pojęcia, czy robiono to za jakąś opłatą, czy było to trudne
do załatwienia, czy łatwe? Zajmowali się tym rodzice, a ja korzystałam z
ogromnym zapałem. Dla Babci odkładano Dziennik Ludowy; dla
Mamy Kobietę i Życie oraz Przekrój. Były też Szpilki,
a co 2 tygodnie Karuzela (w końcu mieszkaliśmy w województwie
łódzkim) i bodaj Motor dla Taty. No i jeszcze dla mnie i dla
Brata - Świat Młodych.
Popularność Świata
Młodych była, w moim otoczeniu, duża. Pamiętam, jak gremialnie
wzięliśmy udział w ogłoszonym przez to pismo konkursie na opowiadanie.
Fantastyczno-naukowe bodaj. Ja spłodziłam dzieło o końcu świata. Startował i
mój brat, i moje cioteczne rodzeństwo, i dzieciaki z sąsiedztwa.
Doceniono tylko jedno z wysłanych opowiadań. O ile pamiętam zdobyło wyróżnienie
i zostało wydrukowane. Naszym zdaniem, czyli w opinii twórców niedocenionych,
było słabe, takie jakieś naiwne, infantylne. Nie to co nasze wspaniałe
produkcje. W każdym razie swoją porażkę odreagowaliśmy.
Wracając do
teczki, jej skład oczywiście podlegał zmianom. W pewnym okresie dla mnie,
ambitnej maturzystki, zaczęto odkładać Kulturę i Życie
Literackie (w którym mało co mnie, tak naprawdę, ciekawiło i w którym
nie wszystko rozumiałam, ale kupowałam, bo brzmiało dumnie). Czytało się
jeszcze Filipinkę, a także wspaniały miesięcznik Ty I Ja.
No i Młodego Technika. Ale czy to wszystko było w teczce? Nie
pamiętam. Wiem tylko, że gazet codziennych nie odkładano. Wyjątek -
wspomniany Dziennik Ludowy, ale w nim przecież drukowano powieść
radiową w odcinkach, ukochane Jeziorany.
Jaka to była
frajda. Przynosiło się to całe bogactwo do domu. Brało się w rękę pachnące
świeżością (niektórzy by pewnie powiedzieli: cuchnące farbą) tygodniki,
zasiadało za stołem lub na kanapie i czytało, czytało. Niektóre pisma „od deski
do deski”, niektóre wybiórczo, ale żadnego się nie pomijało. To były czasy, w
których lekturę, czyli to, co wydrukowano na papierze, trzeba było szanować.
Prawo podaży i popytu. U nas w domu zawsze był większy popyt niż podaż. Trzeba
było ostro kombinować, aby było, co czytać. Książki pożyczało się w bibliotece,
od znajomych, od sąsiadów. I ciągle było za mało. Stąd też sczytywane do cna
czasopisma. Potem też się ich nie wyrzucało. Były skrupulatnie zbierane,
spinane, zszywane, a nawet oprawiane.
Po latach teczki pojawiły się ponownie,
ale to już były inne teczki i inne czasopisma. Smakowały, ale już nie tak
samo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz